Oj, nie lubię. I chyba nie ja jeden. Ledwie co człowiek zaczyna się przyzwyczajać do wczesnego wstawania, a tu mu zegarki poganiają o godzinę. Zamiast 7.00 jest już 8.00 i znowu trzeba walczyć z budzikiem. Po co to całe zamieszanie?
Argumenty od lat te same, dobrze znane. Żeby efektywniej wykorzystywać światło słoneczne, żeby było mniejsze zużycie prądu, itd. Nie wiem czy to jeszcze działa. Pięćdziesiąt lat temu pewnie tak. Fabryki zaczynały pracę o 7.00, a nawet o 6.00. Ludzie raniutko wstawali i wcześnie chodzili spać. Dziś i fabryk mniej i wieczory przeciągają się do późnej nocy. Decyduje bogata oferta telewizji i internetu. Zatem po co? Z przyzwyczajenia, dla corocznego rytuału? Może czas pomyśleć o odstąpieniu od tego, wprowadzającego zamieszanie obyczaju.
To tylko jedna godzina, a nad skutkami zmiany dyskutują specjaliści różnych branż, od ekonomistów, poprzez informatyków (problemy firm pracujących w oparciu o systemy komputerowe), po lekarzy. Ostatnio modny stał się pogląd, iż wiosenne przestawienie zegarków jest groźne dla zdrowia. Podnosi ryzyko wystąpienia zawału serca.
W dalekich podróżach, zmiana czasu to rzecz oczywista.
Lecę do Azji, to przestawiam zegarek o ładnych kilka godzin do przodu. Podróżując na Daleki Wschód, traci się sporą część doby. Czas zawsze ucieka, ale w tym przypadku jest tak, jakby go wcale nie było. Po prostu czarna dziura. Wylatuję o 22.00. Ląduję o 6.30 dnia następnego. A samolot leciał tylko 5 godzin. Jak to możliwe? Gdzie się podziało trzy i pół godziny?! Nigdy ich nie było? Czas jest aż tak relatywny?
Wracając do Europy przestawiam zegarek w drugą stronę. Różnie bywa. Zdarzało mi się wcale nie odczuwać zmiany czasu, ale bywało i tak, że po dłuższym pobycie w innej strefie, miałem kłopoty z powrotem. Czasem czyje się to jeszcze po wielu dniach. W Polsce dopiero wieczór, a ja zasypiam na stojąco, dla mnie to już późna noc. Wszyscy jeszcze smacznie śpią, bo to dopiero czwarta nad ranem, a ja już rozglądam się za śniadaniem.
Przyzwyczajeni jesteśmy do prostych zmian czasowych. Wiosną o godzinę do przodu, jesienią o godzinę do tyłu. Podobnie jadąc na wakacje do Egiptu, Turcji czy Portugalii. Ale są i ciekawsze roszady. Delhi, to względem Warszawy, przesunięcie o cztery i pół godziny! A między Indiami i Nepalem jest 15 minut różnicy!
Co zmienia ten kwadrans? Niewiele. To różnica czysto symboliczna, wizerunkowa. Jak znak na granicy państwa.
W pracy z turystami, zmiana czasu to jedna z tych podstawowych rzeczy, o której koniecznie trzeba pamiętać. Rezydent odbiera klientów z lotniska i wiezie do hotelu. Wtedy przypomina wszystkim o konieczności przestawienia zegarków. Wręcz wymusza to na nich. Od tej pory wszystko dzieje się zgodnie z lokalnym czasem. Turyści często używają budzików w telefonach komórkowych. Po nocnym przylocie, na śniadanie wstają w ostatniej chwili. Idą do restauracji i widzą już tylko ekipę sprzątającą. To prawda, jest godzina 10.15, ale w Polsce. W Turcji już 11.15. Za późno.
Kiedyś popełniłem podobny błąd. Pilotowałem wycieczkę. Wieczorem przekroczyliśmy granicę między Indiami, a Nepalem. Jadąc do hotelu, kilka razy powtórzyłem, że zmieniamy strefę czasową o 15 minut. Następnego dnia rano, cała grupa, tak jak trzeba czekała w autokarze. Spóźniła się jedna osoba. Ja. Zapomniałem przestawić zegarek.
Zobacz też: Słonie. Indie i Nepal
~racibo
Też zawsze trąbie turystom, ze wszyscy bierzemy teraz zegarki, komórki, budziki, zegary z kukułką i przestawiamy je. O proszę patrzeć ja też to robię! Ale ostatnio jakiś przewodnik bieszczadzki na wyjeździe do Lwowa mi mówił że to bez sensu. Zwłaszcza na krótkich wycieczkach – tam i z powrotem jednego dnia. Dziwnie się czułem we Lwowie z ‚polskim’ zegarkiem.Pozdr