Przeglądam półki i witryny księgarskie. Ciągle i regularnie. Nie mogę pozbyć się tego nawyku. W Białymstoku, obok budynku uniwersytetu, w którym spędziłem kilka najlepszych lat (i dlatego wciąż jest to miejsce bliskie) znajduje się moja ulubiona księgarnia. Powstała dawno temu. Mieszkańcom miasta znana był kiedyś z wydawnictw o profilu rolniczym. Ale to dawne dzieje. Dziś króluje tam literatura, jest też spory dział reportażu. W czasie studiów, po skończonych zajęciach zachodziłem najpierw do niej, oglądałem i długo trzymałem w dłoniach książki, na które nie było mnie stać. Masę czasu spędziłem przy półkach z napisami historia, religia i filozofia.
Później szło się kilka kroków dalej, do księgarni Akcent przy Rynku Kościuszki, posiadającej wtedy największy asortyment z obszaru nauk humanistycznych. Z dawnej księgarni została już tylko nazwa. Zdaje się, że to miasto, będące właścicielem lokalu, wymusiło przerobienie sklepu z książkami na restaurację i pub (też z książkami!). Można więc zjeść tam sałatkę i napić się piwa, ale książek nie znajdzie się wiele. Są obecne połowicznie, stanowiąc tło, dyskretną dekorację i alibi dla kotleta.
Obchód kończyliśmy w antykwariacie na ulicy Lipowej. Tam kupowaliśmy najwięcej. Zapomniane, nikomu niepotrzebne klasyczne pozycje z filozofii, sztuki, religioznawstwa i historii w cenie od pięciu do dwunastu złotych. Były akurat na kieszeń biednego studenta. Wychodząc stamtąd z tomem, na którym nam zależało, można było uznać dzień za udany. Czytanie zaczynało się już na pobliskim przystanku autobusowym, w drodze do domu. Ileż wtedy, w taki właśnie sposób, człowiek się nauczył! Ileż wiedzy zdobył! To były drugie, równoległe studia, a Alma Mater był antykwariat.
Tak więc, przeglądam półki księgarskie. Przechodząc przy placu Uniwersyteckim (łapię się na tym, że specjalnie tak parkuję) zaglądam w witrynę ulubionej księgarni. A nóż wypatrzę coś interesującego! Zwalniam kroku i omiatam wzrokiem wielkie okna. Dziś dostrzegłem książkę, o której parę tygodni temu słyszałem w radiu. Słyszałem i zapomniałem. Gdyby nie ta witryna, to pewnie zapomniałbym na dłużej. Umberto Eco, Podróże z łososiem*. Zainteresowałem się z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na autora, po drugie – z uwagi na „podróże”; słowo, na które mój umysł jest szczególnie wyczulony. Całość niesie nadzieję na przyjemną i inspirującą lekturę.
Wziąłem książkę do ręki, szybko stało jasne, że z podróżami ma niewiele wspólnego. Zachęcały tytuły ledwie kilku rozdziałów. Reszta obejmował mało atrakcyjny obszar tematyczny, od wyrabiania wtórnika prawa jazdy po tworzenie katalogów bibliotecznych. Co więcej, sporą część książki stanowiły teksty wydane już wcześniej w tomie Zapiski na pudełku od zapałek. Mimo to kupiłem. Pragnienie dobrej lektury jest wielkie. Na bezrybiu i rak ryba, a tonący brzytwy się chwyta. Może choć jedna strona, może choć jedna myśl stanie się inspiracją.
Siadłem do lektury. Przerzuciłem kilka pierwszych rozdziałów i szybko zapomniałem o czym były. Książkę uratował jeden tekst. Ten tytułowy. Oto znamienity autor wybiera się w podróż. W planie dwa kraje, w których odbędą się spotkania z czytelnikami. Najpierw jedzie do Szwecji. Tam kupuje dużą porcję wędzonego łososia. Ryba jest hermetycznie zapakowana, więc Umberto Eco ma nadzieję dowieźć ją do domu. Tyle, że po drodze musi spędzić jeszcze kilka dni w Wielkiej Brytanii. Wydawca zarezerwował mu dobry hotel w Londynie. Autor wie, że łososia trzeba przechowywać w lodówce, ale ta w jego pokoju jest zajęta na minibar. Pełno w nim buteleczek z alkoholem, soków i napojów wszelakich oraz orzeszków i innych przekąsek. Wyjmuje więc całą tę zawartość i umieszcza w wielkiej szufladzie jednego z mebli. Pakuje rybę do lodówki i zadowolony idzie spotkać się z czytelnikami. Wieczorem po powrocie do pokoju widzi, że obsługa hotelu wyjęła łososia i położyła na stole, a lodówkę napełnia nowymi buteleczkami. Pisarz nie daje za wygraną i robi to samo, co wczoraj, tym razem zapełniając kolejną szufladę. Ale hotelarze też są konsekwentni, więc następnego dnia historia się powtarza. I kolejnego również. W efekcie, wykwaterowując się z hotelu, Umberto Eco, sława światowej prozy, musi zapłacić astronomiczny rachunek za kilkakrotne wyczyszczenie minibaru i z zepsutą rybą wraca do Włoch. Zabawna historia, akurat dla pilota wycieczek. Do wykorzystania w pracy. Przez lata mogę ją opowiadać ku radości kolejnych grup turystów. W sumie wyszła więc z tego niezła inwestycja. Za jedyne 35 złotych.
* Wchodząc do sklepu poprosiłem panią o najnowszą książkę Umberto Eco, Podróże ze śledziem! Zupełnie nie wiem dlaczego. Skąd mi się wziął ten śledź?! Nie wiem. W każdym bądź razie mój mózg z sobie tylko znanych powodów podróże ze śledziem uznał za atrakcyjniejsze od tych z łososiem.
…..
Krzysztof Matys Travel. Autorskie biuro podróży. Wycieczki do Gruzji, Armenii, Mołdawii, Uzbekistanu, Iranu…
Dodaj komentarz