Właśnie wróciłem z Indii. Może dlatego tak bardzo rozbawił mnie podpis pod znajdującą się niżej fotografią. W kupionym dziś tygodniku „Przegląd” (nr 48 z datą 4 grudnia 2011), na stronie 63, znajduje się zdjęcie Manmohana Singha i Baracka Obamy. Singh, już drugą kadencję jest premierem Indii. To ceniona i znana w świecie postać. Charakterystyczny, starszy pan w okularach i turbanie sikha, jest do rozpoznania na pierwszy rzut oka. Tym bardziej rozwesela podpis pod fotografią:

Czasem łatwiej porozumieć się słowem niż gestem, o czym przekonał się prezydent Barack Obama podczas spotkania z premierem Indonezji.

 

Żeby było ciekawiej, za plecami obu panów widać flagę Indii.

 

Myślę, że omyłkę gazety należy włożyć raczej między zwykłe literówki, autor nie mógł być aż tak niedoinformowany. Ot, taki lapsus. Każdemu może się zdarzyć.

Po co zatem o tym piszę? Ponieważ to zdjęcie jest symptomatyczne. Dobrze oddaje to, z czym mamy dziś do czynienia. O co chodzi? O to, że Stany Zjednoczone są w roli petenta i potrzebują Indii. Waszyngton nie jest już tak silny jak 10 lat temu. Zapracowali na to dwaj prezydenci. Najpierw Bush junior, później Obama. Oczywiście, dołożyła się do tego ogólnoświatowa sytuacja.

Fotografia zapewne została zrobiona na Bali, w trakcie listopadowego szczytu ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej). Obaj przywódcy rozmawiali tam o zaciśnięciu współpracy. Waszyngton potrzebuje Delhi jako sojusznika w rywalizacji z Chinami. Jeszcze kilka lat temu bywało różnie. USA strofowały Indie, nakładały sankcje, teraz wyciągają rękę.

Na arenie międzynarodowej wygląda to tak, jakby potęga Stanów malała z miesiąca na miesiąc. Wcale mnie to nie cieszy. Są regiony świata, gdzie Biały Dom występował w roli pełniącego porządku żandarma, są takie, gdzie bronił praw mniejszości. Dziś po cichu się wycofuje.