Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: addis abeba

Etiopskie prostytutki

Kiedy pierwszy raz wjeżdżałem do Etiopii, urzędnik państwowy (chyba cywil, munduru nie widziałem, tylko ciepłą kurtkę zimową i czapkę – na tej wysokości noce bywają chłodne) stemplując nam paszporty życzył „miłego bzykania”. Zanim tu przyjechałem naczytałem się sporo. Wiedziałem, że aż 40 proc. turystów przyjeżdża tu dla ptaków (Etiopia jest rajem dla ornitologów), ale dla seksu?! Przecież to nie Tajlandia!

 

Co to za kraj, w którym władze państwowe witają turystę w ten sposób! Zastanowiło mnie to, ale przez całe trzy tygodnie byłem tak zajęty programem wycieczki i wszystkimi oficjalnymi atrakcjami kraju, że zupełnie o tym zapomniałem. Podobnie następnym razem. W tym roku za to, spróbowałem dotknąć tematu, którego do tej pory unikałem. A wystarczyło nie spuszczać wzroku. „Temat” jest niemal wszędzie.

 

Statystyki podają, że około 4 do 5 proc. Etiopczyków jest nosicielami wirusa HIV. Dużo to czy mało? Kiedy mówię o tym komuś, zazwyczaj reaguje stwierdzeniem – myślałem, że więcej. W powszechnym mniemaniu Afryka to przecież siedlisko AIDS. Tymczasem bywa różnie. W Etiopii, na przykład, widać profilaktykę i jej efekty. W szkołach, nawet w salach najmłodszych dzieci, wiszą tablice objaśniające temat. Już uczniowie w pierwszej klasie uczą się o prezerwatywach. Może dlatego udało się ograniczyć ekspansję wirusa.

Fragment tablicy edukacyjnej z pierwszej klasy szkoły podstawowej

 

Ale już, wśród prostytutek w stołecznej Addis Abebie, wskaźnik ten wynosi podobno aż 50 proc.! Mówiąc wprost, lepiej nie próbować. A okazje będą. Panie są w wielu hotelach. Przesiadują wieczorami przy butelce coli. Cecha charakterystyczna? Wcale nie wyzywający strój. Nic z tych rzeczy. Często wyglądają tak, jak hotelowi goście czy pracownice w recepcji. A w lepszych hotelach niemal jak bizneswoman. Co zatem je wyróżnia? Śmiałe spojrzenie. Nie unikają kontaktu wzrokowego. Wręcz odwrotnie. Wystarczy, ze spojrzysz, a uśmiechną się do ciebie. I już masz pewność. To jest to!

 

Późnym wieczorem bar przy lobby hotelowym należy do nich. Jedno z największych miast Etiopii. Dobry hotel. Mimo, że sporo już po godzinie 22. obsługa hotelowa prosi mnie o zejście do restauracji, coś im się nie zgadza w rachunkach za kolację, zapomnieli czegoś dopisać, potrzebny jest mój podpis. Idę, po drodze rzucam okiem na stoliki przy barze. Raczej pustawo. Cała klientela to trzy prostytutki i jeden turysta. Europejczyk żywo dyskutujący z jedną z nich. Pozostałe się nudzą. Smętnie, nieciekawie, deprymująco.

 

Etiopia jest strasznie biednym krajem. Wiele kobiet zajmuje się tym fachem wcale nie z własnego wyboru. W czasie jednej z podróży spotkaliśmy osoby prowadzące fundację, która opiekuje się wyrzuconymi z pracy służącymi. Młode dziewczyny, często jeszcze dzieci, trafiają do bogatych rodzin jako pomoc domowa. Zdarza się, że gospodarze wykorzystują je nie tylko do ustalonych obowiązków. Dziewczyny są molestowane, gwałcone i zastraszane. A kiedy wychodzi to na jaw, cała złość pani domu, skupia się ofiarach. Są wtedy wyrzucane na ulice, często nie mają gdzie pójść i zostają prostytutkami.

 

Są w Etiopii miejsca cieszące się złą sławą. Do takich zalicza się Shashamane, miasto położone nieco na południe od Addis Abeby. Leży na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych. Dlatego zatrzymuje się tu wielu kierowców. Pełno tu małych warsztatów samochodowych i jeszcze mniejszych hotelików. Jak twierdzą miejscowi, to królestwo prostytutek, nastawionych na tzw. rynek lokalny. Zdecydowanie nie jest to klasa turystyczna. Turyści znają tę miejscowość wyłącznie jako siedzibę etiopskich rastafarian. Tak to zresztą jest bardzo często. Jedziemy, zwiedzamy zabytki, cieszymy oczy popularnymi atrakcjami kraju. Po czym twierdzimy, że widzieliśmy i poznaliśmy. A tymczasem kraj pokazał nam tylko swoją zewnętrzną powłoczkę. Co jest pod nią? Niektórzy wychodzą z założenia, że lepiej nie wiedzieć.  Wycieczki do Etiopii.

Etiopia – część 3

Wyjeżdżamy ze stolicy. Kierujemy się w nieznane. Ponad tydzień spędzimy na południu Etiopii, tam gdzie nie ma dróg, gdzie nie ma elektryczności, tam gdzie często telefony komórkowe nie łapią już sieci. Jedziemy samochodami terenowymi. Razem z nami ciężarówka wioząca nasze namioty, kuchnię polową i kucharza. Tam, gdzie zmierzamy, musimy być samowystarczalni. (Artykuł: Etiopia. Plemiona Południa).

Jeszcze jesteśmy na zatłoczonych ulicach Addis Abeby. Zamyśliłem się. Przyklejony do szyby samochodu, dopiero teraz, tak naprawdę, zdałem sobie sprawę, w jak dziwnym miejscu jesteśmy. Etiopia jest krajem niezwykłym. Kiedy świętowano tam rok 2000, u nas był już rok 2008. Etiopski kalendarz młodszy jest o 7 lub 8 lat – to zależy od tego, który miesiąc bierzemy pod uwagę. Nowy rok zaczyna się tam we wrześniu. Chyba jeszcze ciekawsze jest to, że rok w Etiopii ma 13 miesięcy! Ludność tego kraju do niedawna niemal zupełnie odizolowana od reszty świata pozostała przy swoich tradycyjnych wierzeniach, zwyczajach i sposobach definiowania rzeczywistości. W ten sposób kalendarz rodem ze starożytnego Egiptu przetrwał tu do dnia dzisiejszego. Kolejne reformy i innowacje wprowadzane w Europie, do Etiopii już nie docierały. Było zbyt daleko i nie bardzo po drodze. Dotyczy to zresztą wielu innych rzeczy. Na przykład niewolnictwo zlikwidowano tu ostatecznie dopiero w latach 60. XX wieku.

Wyjeżdżamy z Addis. Tuż przy drodze ogromne, ciągnące się hektarami, szklarnie. To głównie włoskie inwestycje. Uprawa kwiatów. Stąd samolotami wędrują do Europy.

Droga przez etiopskie miasto

Mój pierwszy obrazek etiopskiej prowincji, to droga przebiegająca przez miasteczko. Jeszcze niedaleko Addis, ale już rzuca się w oczy to, co uznałem za kwintesencję Afryki. To wrażenie totalnego bezładu. Każdy buduje jak chce, z czego chce i gdzie chce. Nikomu nie zależy aby wziąć to w organizacyjne ramy. Żywioł życia. Zrobiłem zdjęcie. Jest moją ulubioną fotografią. Tak widzę Afrykę.

W tym wszystkim masa ludzi. Wszędzie ludzie. Jeśli tylko dojedziemy do wsi lub miasteczka, to czekają na nas tłumy. Według prognoz demograficznych w roku 2050 Etiopia ma stać się dziesiątym najliczniejszym krajem świata! Od kiedy dowiedziałem się o tym, przekazałem tę informację wielu osobom. Chyba wszyscy reagowali ze zdziwieniem. Jak to, Etiopia? Kraj kojarzony z głodem ma tak wielki wzrost populacji? Jedno to niedowierzanie, drugie obawa. Jak będzie wyglądał świat? Co stanie się z tak ogromną masą ludzi? Jakie stoją przed nimi perspektywy? Czy Afryka ich wyżywi? Co się stanie kiedy zapukają do bram Europy?

Za nieco ponad czterdzieści lat Etiopia ma liczyć 173 mln mieszkańców. Dziś ma około 70 – 80 mln, dokładnie ile, nie wiadomo. Zatem w ciągu jednego pokolenia nastąpi ponad dwukrotny przyrost. Wszystko to w kraju, gdzie ogromna większość mieszkańców żyje za równowartość 100 dolarów rocznie, a rzeczą naturalna są nawiedzające kraj, średnio raz na dziesięć lat, klęski głodu.

Na południu Etiopii

Szybko zapominam jednak o demograficznych analizach. Przy pierwszym spotkaniu z żyjącymi tu plemionami wszystko inne bladnie. Tutejsze ludy są jednym z najciekawszych cywilizacyjnych fenomenów Afryki. Najmniejsze liczą kilkuset mieszkańców, największe kilkadziesiąt tysięcy. Granice kulturowe i językowe między nimi ciągle są bardzo wyraźne. Mimo tego, że często ich wsie leżą tuż obok siebie nie widać między nimi większych wzajemnych wpływów. Bywa, że przejeżdżając kilkanaście kilometrów znajdujemy inaczej zbudowane domy, inne uprawy, odmienne stroje i, co najciekawsze, inny język. To istna mozaika kultur.

Idą w ruch aparaty. Robimy setki, tysiące zdjęć. To wszystko jest tak atrakcyjne, tak wciągające, że łatwo zgłupieć i szaleć z aparatem bez umiaru. Chcemy sfotografować każdą twarz, każdą wieś, każde plemię… Nocą ładujemy baterie do aparatów dzięki generatorom prądu. Idziemy spać. Tuż przed wschodem słońca budzą nas małpy, niemal zaglądają nam do namiotów. Chwytamy aparaty. Kolejne zdjęcia. Kucharz zaparzył właśnie wspaniałą kawę. Zaczyna się nowy, afrykański dzień.

Wycieczka do Etiopii

PS. Przez najbliższe dni będę zwiedzał Kretę. Do zobaczenia za tydzień!

Zobacz też: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Etiopia – część 2

Rano śniadanie w hotelowej restauracji. Jak w wielu innych rejonach naszego pięknego świata, tak i tu, panuje organizacyjny nieład. Obsługi więcej niż gości, na zamówioną potrawę czekać trzeba niemiłosiernie długo, a i tak, jest duże prawdopodobieństwo, że dostanie się niezupełnie to, co się zamówiło. Może i nie ma to dużego znaczenia, ponieważ do wyboru są tylko jajka smażone lub jajecznica. Dla odważnych jeszcze owsianka po etiopsku – nie polecam. No i, rzecz jasna, indżera – mokra ściera, o której pisałem już na tym blogu w artykule Kulinarne przeboje. Wszelkie niedogodności śniadania rekompensuje najlepsza na świecie kawa. Wszak jesteśmy w jej ojczyźnie. Będziemy się nią delektować przez najbliższe trzy tygodnie. Zobaczymy tradycyjny ceremoniał parzenia, a przed powrotem do domu, za grosze kupimy kilogramy ziaren najwyższej jakości.

Co można robić w Addis Abebie? Można urządzić nocną wędrówkę po podejrzanych klubach w poszukiwaniu uciech wszelakich. Tę formę zbliżenia z lokalną kulturą w brawurowy sposób opisał Ignacy Karpowicz w swojej powieści, pt. Nowy kwiat cesarza. Można udać się na jedną z ulic, gdzie podają najlepsze surowe kotlety. Przysmak Etiopczyków. Najlepiej jeśli jeszcze ciepłe, wycięte z właśnie co uśmierconego zwierzaka. Można też coś pozwiedzać. Muzeum, jakiś kościół. Standard. To, co wszędzie.

My ruszyliśmy śladem Lucy i cesarza Hajle Sellasje.

W Muzeum Narodowym spędzamy nieco ponad godzinę. Niewielkie i w starym stylu. Ale ciekawe. Co zapamiętałem? Socrealistyczne malarstwo z czasów krwawej komunistycznej dyktatury, które nie pozostawia wątpliwości skąd przyszły wzorce oraz – dla odmiany – pamiątki po kilku cesarzach. Tron, korony, szaty. Podobne rzeczy będziemy oglądać jeszcze parokrotnie. Na północy kraju, każdy znamienitszy klasztor ma coś, co nazywają tam „muzeum”. Czasem jest to mały zakurzony pokoik, czasem stara szafa w ogrodzie. Za kilka birów mnisi pokazują wiekowe księgi, przepiękne stare krzyże i korony podarowane monastyrowi przez cesarza. Te ostatnie eksponują wkładając je sobie na głowę. Pozują do zdjęć. Widok i śmieszny i dostojny jednocześnie.

Przyszliśmy tu głównie dla Lucy. To nasza „prababka”. Najsłynniejszy z przodków człowieka. Jej szkielet odkryto w 1974 roku w rejonie Afar, na pograniczu Etiopii i Erytrei. Teren ten jest kopalnią skarbów dla antropologów. Kolejne ekspedycje znajdują tam coś, co pomaga kreślić historie rozwoju człowieka. Lucy ma jakieś 3,2 mln lat. Swoje imię zawdzięcza Beatlesom (Lucy in the sky with diamonds…), a jej ogromne znaczenie wynika ze stanu zachowania szkieletu (aż 40%). Dzięki niemu okazało się, że ewolucja rozpoczęła się nie od głowy, ale od nóg. Nasza prababka miała mały mózg – jak szympansy, ale wyprostowaną postawę, chodziła na dwóch nogach – jak człowiek.

Tak wyglądała Lucy

W muzeum w Addis znajduje się kopia szkieletu, oryginał wywieziono do USA. Ale jest to kopia bardzo udana. Dzięki dość prymitywnym warunkom przechowywania, wysokiej i zmiennej wilgotności, pokrył się nalotem i nieco zmienił barwę. Wygląda bardzo autentycznie. Wielu zwiedzających wychodzi stąd w przekonaniu, że widziało oryginał.

O Lucy przypomnę sobie oglądając dżelady w górach Siemen. Dżelady, czyli małpy o krwawiących sercach, mają najdalej rozwinięte zachowania społeczne i najlepiej rozwinięte narządy mowy. Z wszystkich zwierząt jakie widziałem, zrobiły na mnie największe wrażenie. Kiedy siedziałem w środku stada, nie mogłem oprzeć się myślom, że to nasi przodkowie. Zamieszkują tereny położone blisko pustyni Afar, na której znaleziono szczątki Lucy i innych hominidów. Tworzą haremowe rodziny, takie same jak ziomkowie Lucy. Chcecie dotknąć czegoś naprawdę niesamowitego? Pojedźcie tam, porozmawiajcie z dżeladami.

Śladów ostatniego cesarza szukamy w tutejszej katedrze i w jednym z jego pałaców. W kościele oglądamy cesarski tron. To bezczelność, ale nie mogłem się oprzeć – usiadłem na nim.

W byłym pałacu oglądamy prywatne komnaty Hajle Sellasje. Zgodnie oceniamy, że raczej skromne. Oczywiście dyskutujemy nad znaną książką Kapuścińskiego. Nie pozostaje nam nic innego jak ocenić ją krytycznie. Wyrządziła wiele szkody, nie tylko cesarzowi i jego rodzinie, ale też samej Etiopii. Etiopczycy jej nie znają. Nie przetłumaczono jej na amharski. W rewelacje „cesarza reportażu” nikt by tu nie uwierzył. Nawet w czasach komunistycznej dyktatury.

Trochę kręcimy się po mieście. Addis Abeba, nie bez powodu, nazywana jest największą wsią Afryki. Przyjeżdżając tu pierwszy raz wiedziałem, że stolica ma około 3 milionów mieszkańców. Na miejscu dowiaduję się, że raczej 5, a nie wykluczone, że nawet 7! Tak twierdzą miejscowi. Szybko przypominam sobie dane sprzed lat. Miasto to zostało założone dopiero pod koniec XIX wieku. W 1922 roku liczyło ledwie 100 tysięcy, w latach 70. już sześć razy więcej. Jak więc łatwo obliczyć w ciągu ostatnich 30 lat powiększyło się dziesięciokrotnie! Wzrost ten jest w głównej mierze efektem masowej migracji ze wsi do miast. Zjawisko to jest jednym z istotniejszych fenomenów współczesności. Jeszcze 100 lat temu prawie cała populacja świata mieszkała na wsi. Dziś proporcje się odwracają. W samej tylko stolicy Etiopii, żyje około 10% obywateli całego kraju. W Egipcie, dwudziestomilionowy Kair wraz z Gizą, to prawie jedna trzecia ludności państwa. I tak, z grubsza, na całym świecie. Tyle, że w krajach rozwijających się miasta nie nadążają z budową niezbędnej infrastruktury. Powstają nowe dzielnice, ale nie ma w nich ulic, bieżącej wody i elektryczności. Ludzie masowo przybywają w poszukiwaniu szansy na lepsze życie. Bez wykształcenia, bez pieniędzy, często bez szans na stałą, choćby skromnie płatną pracę. Tak powstają slumsy. Już nie dzielnice, ale całe miasta biedy.

Polecamy: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Jedziemy jeszcze na Merkato. To tutejszy bazar. Każdego dnia robi na nim interesy około 100 tys. ludzi! Ze względu na stan gospodarki, to właśnie tu, w handlu uliczno-straganowym dzieje się spora część etiopskiej ekonomii. Kupić tu można prawie wszystko. Niemiłosiernie zatłoczony i mało przyjemny. Robimy zdjęcia i wracamy do hotelu. Jutro rano wyjeżdżamy na południe. Przed nami prawdziwa Afryka!

Zobacz też: Etiopia – część 1 oraz Etiopia – część 3.

Wycieczka do Etiopii

Etiopia – część 1

Mursi

Zawsze mi żal, jeśli muszę zrezygnować z atrakcyjnego wyjazdu. Właśnie, i to niestety po raz kolejny, odmówiłem pilotowania wycieczki do Etiopii. Szkoda, bo to piękna wyprawa. Trzy tygodnie w zupełnie innym świecie. Moja ulubiona Afryka. Nie mogę pojechać ze względu na domowe obowiązki. Cóż mi zostaje? Mogę trochę powspominać, przywołać obrazy z poprzednich wyjazdów.

Dziś część pierwsza – spotkanie z Etiopią.

O Etiopii myślałem od dawna. Ciągnęła mnie tam chęć dotknięcia wyjątkowego, oryginalnego etiopskiego chrześcijaństwa. Znałem je z książek. Pierwsze opracowanie na ten temat kupiłem dawno temu w kairskiej księgarni. Zajmowałem się wtedy historią Kościoła koptyjskiego, czyli, w dużym skrócie, dziejami chrześcijaństwa w Egipcie. Między kościołami egipskim i etiopskim istnieją liczne podobieństwa, ale też istotne różnice. I właśnie to różnice wydawały mi się najciekawsze. To one nęciły najbardziej.

Z mnichem w Lalibeli

Chrześcijanie w Etiopii dokonują obrzezania chłopców, ale też ciągle popularny jest okrutny afrykański obyczaj obrzezania dziewczynek. Nie jedzą wieprzowiny, a często też obok niedzieli za dzień święty uznają sobotę. Wyjątkowy, trójstopniowy podział etiopskich kościołów może być zainspirowany architekturą żydowskiej Świątyni Jerozolimskiej. Wchodząc do kościoła, należy zdjąć buty. Tutejszy chrześcijanin obowiązany jest przestrzegać ścisłych postów, osoba świecka pości 180 dni w roku, duchowny nawet 250 dni.

Jechałem tam pierwszy raz i od razu jako pilot i przewodnik! Ze mną kilkunastu turystów. Na szczęście byli to doświadczeni podróżnicy i wyśmienici towarzysze. Na szczęście jechałem z bardzo dobrym biurem, gdzie organizacyjnie, wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Dzięki temu nie było żadnych problemów. No może z wyjątkiem jednego – trochę mało wiedziałem o Etiopii!

Wieś Felaszy

Przygotowany byłem do spotkania z północną częścią kraju. Zwiedzaliśmy tam skalne kościoły w Lalibeli i klasztory na wyspach jeziora Tana. Oglądaliśmy obeliski w Aksum i robiliśmy zdjęcia pod budynkiem, w którym (podobno) znajduje się Arka Przymierza. Podróżowaliśmy szlakiem Felaszy, czyli etiopskiej społeczności żydowskiej. To wszystko wiedziałem, dysponowałem fachową literaturą. Potrafiłem wytłumaczyć zawiłości architektury okrągłych etiopskich kościołów czy trudne do weryfikacji dzieje królowej Saby. Zobacz: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Ale południe jest zupełnie inne. To jakby dwie Etiopie. Jedna, ta północna, to kraj o długiej i udokumentowanej historii. Starożytna cywilizacja pozostawiła świadectwa w formie źródeł pisanych i zabytków architektonicznych. Druga, południowa, to rejon niemal dziewiczy. Teren podbijany i włączany do Etiopii na przestrzeni ostatnich stu lat. Tu dziś jeszcze możemy zobaczyć naturalnie żyjące afrykańskie plemiona. Na ich temat nie ma zbyt wielu opracowań. A w języku polskim to już zupełnie nic. Kilka lat po mojej pierwszej wyprawie pojawiła się jakaś literatura podróżnicza, np. książka Martyny Wojciechowskiej, ale to pozycje zbyt ogólne aby można było na nich budować specjalistyczną wiedzę.

Piknik w górach Siemen

Tak więc, jechałem trochę w nieznane. Po wielu godzinach lotu, z przesiadką w Stambule i międzylądowaniem w Chartumie, późną nocą wylądowaliśmy w Addis Abebie. Wszystko było ciekawe. Wygląd lotniska i procedura wypisywania wiz turystycznych. A nawet rozmowa z urzędnikiem kontrolującym paszport, który na do widzenia życzył „miłego bzykania”. Wydawało mu się chyba, że wszyscy obcokrajowcy przyjeżdżają tu skuszeni urodą etiopskich kobiet. (Zobacz galerię zdjęć z Etiopii).

Wiedziałem, że są dwa hotele o tej samej nazwie. Pierwszy polecany, o dobrym standardzie, położony w centrum stolicy; drugi gorszy, usytuowany gdzieś na nieciekawych przedmieściach. Widok z wiozącego nas busa przekonał mnie, że jedziemy niestety do tego drugiego. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy zobaczyłem sam hotel. Ktoś z obsługi wtaszczył mój bagaż do pokoju, wskazał ręką na malutki telewizorek stojący na rozpadającej się szafce i powiedział jedno angielskie słowo: „No!”. Zrozumiałem, że lepiej niczego nie dotykać i jakoś przetrwać kilka godzin do śniadania. Zastanawiałem się tylko dlaczego nasze, tak dobre biuro, zgodziło się na ten słabszy hotel.

Z miejscową przewodniczką

Rano wyjrzałem przez okno. Dostrzegłem rzeczy, których nie widziałem wcześniej. Zbaraniałem. Szybko wyjąłem mapę. Sprawdziłem. Otóż byliśmy jednak w tym lepszym hotelu. Byliśmy też w centrum Addis, przy reprezentacyjnym placu, który ja parę godzin temu wziąłem za ponure przedmieścia! No – pomyślałem sobie – jeśli tak jest w stolicy, to co będzie dalej?!

Dalej bywało różnie. Całkiem dobre, rządowe hotele na północy kraju, a na południu „hotel najlepszy z dostępnych”. Jego zdjęcia cały czas robią furorę wśród moich znajomych. Pokój hotelowy to po prostu ściany przykryte arkuszem blachy. Ale chyba niezbyt dokładnie, bo po deszczu miałem pełno wody na podłodze. Co tam. Na jedna noc może być. Tym bardziej, że kolejne spędziliśmy już w namiotach. O tym jak było, opowiem w kolejnych odcinkach.

Kolejny artykuł: Etiopia – część 2.

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén