Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Kategoria: Bez kategorii (Strona 17 z 32)

Fikcja edukacyjna

Temat wraca co roku. Im bliżej wiosny, tym większa ilość uczniów i studentów odwiedza biura podróży, z pytaniem o możliwość odbycia praktyk. Właśnie przyszła grupa młodych osób. Biegają po mieście i szukają jakiegokolwiek miejsca, które ich przyjmie. Tyle, że nikt nie chce! Dlaczego? Ponieważ dla biura oznacza to koszty i problemy. Jeśli praktyki mają mieć sens, to trzeba tych ludzi czegoś nauczyć. Trzeba poświęcić im czas. Oderwać pracowników od stanowisk i kazać zajmować się uczniami. W imię czego właściciel przedsiębiorstwa miałby zdecydować się na taki krok?!

 

Szkoda mi tych młodych ludzi. To upokarzające. Muszą żebrać, żeby ktoś zechciał pomóc im w zaliczeniu praktyk. W tak idiotycznej sytuacji stawiani są przez swoje szkoły i uczelnie. Przecież to te jednostki powinny mieć podpisane umowy o współpracę z przedsiębiorcami, którzy uczyliby praktycznej strony zawodu.

 

Nie da się zapewnić dobrych zajęć praktycznych na dziko i z partyzanta! A wydaje się, że zarządzający jednostkami oświatowymi na to właśnie liczą. Otwiera się kierunek „turystyka” bez niezbędnego zaplecza! Bez możliwości zapewnienia porządnego przygotowania do zawodu! Czasem są to zupełnie egzotyczne połączenia. W Białymstoku, takie kierunki mamy np. w Zespole Szkół Budowlano-Geodezyjnych (technik obsługi turystycznej) oraz na Politechnice (turystyka i rekreacja).

 

Zatwierdzający programy nauczania i nadzorujący jego jakość tolerują iluzję. Dzięki temu jesteśmy potęgą edukacyjną (tak dużo młodych ludzi studiuje), ale niestety, kształcimy na skandalicznie niskim poziomie. Bez sensu i bez celu. W mieście, w którym każdego roku mury turystycznych uczelni i szkół opuszczają setki osób, właściciel biura podróży, jeśli chce zatrudnić pracownika, musi go sobie sam wyedukować albo podkupić u konkurencji.

 

A wracając do naszych młodych ludzi. Jak sobie poradzą? Trochę pochodzą po mieście i w końcu znajdą biuro, które podstempluje im dzienniczki praktyk za 50 zł albo za butelkę alkoholu i czekoladki. Tak to działa od lat. Czego nauczą się w ten sposób? No cóż, dowiedzą się, że ich nauka opiera się na fikcji.

 

Więcej na ten temat:

Praktyki studenckie

Jak dostać pracę w biurze podróży

 

Szkolenie dla pracowników biur podróży.


 

Popularna Gruzja

W turystyce rok 2012, w dużym stopniu, należy do Gruzji. W ślad za nią idzie Armenia. Już w tej chwili zarezerwowanych mam wiele terminów. Kolejne firmy i grupy turystów zwracają się o pomoc w organizacji wycieczek na Południowy Kaukaz. Jest tego tak dużo, że z braku czasu zawiesiłem wyjazdy do innych krajów.

 

Ktoś, kto się temu przypatruje z boku, może być zaskoczony. Skąd tak szybko rosnąca popularność Gruzji?

 

 

Po pierwsze, to kierunek nowy. Z racji na polityczne wydarzenia ostatnich dwudziestu lat, obszar ten wypadł z turystycznego ruchu. Jeździło się tam za czasów ZSRR, a później długo nie. Dziś w Polsce, mamy tysiące uwielbiających podróże klientów, którzy potrzebują nowych kierunków. Ze mną do Gruzji często wybierają się osoby, które były już niemal wszędzie. Od Wysp Wielkanocnych i Australii po Japonię. A w Gruzji jeszcze nie. I to jest olbrzymia szansa tego kraju!

 

Po drugie, to bardzo atrakcyjna destynacja. Mało jest państw, które na tak niewielkim obszarze, są w stanie zaoferować tak wiele. Jeśli miałbym z czymś porównać Gruzję, to chyba z Nepalem. Oba kraje mają wspaniałe góry; lokalną, oryginalną kulturę; niepowtarzalną architekturę; specyficzną religię i wyśmienitą kuchnię. Wszystkiego dopełniają mili, gościnni ludzie.

 

Jest to idealny cel wycieczki objazdowej. Siedem dni na miejscu wystarczy żeby odwiedzić najważniejsze miejsca. Co warto zobaczyć? Wybierając program warto zwrócić uwagę na kilka elementów. Bardzo atrakcyjnym obszarem i niestety najbardziej oddalonym od stołecznego Tbilisi, jest Swanetia. Górzysty region słynący z pięknych widoków i twardych ludzi. Jego wizytówką są wsie najeżone kamiennymi wieżami. Dla prawdziwego podróżnika to punkt obowiązkowy. Ze względu na wyższe koszta, przez wiele biur podróży jest niestety pomijany. Na przeciwległym biegunie znajdują się miejscowości mało atrakcyjne, ale ich nazwy w Polsce są znane i dlatego trafiają do programów wycieczek. Klasycznym przykładem jest Borżomi. Miasto w ruinie; nic ciekawego. Jedzie się tam tylko po to by z kraników w parku napić się wody (kupić ją można w każdym sklepie). Na tej skali interesujący punkt stanowi Batumi. Dzięki „herbacianym polom” rozsławionym przez polską piosenkę ciągną tam kolejne wycieczki. Czy warto? Na jeden dzień tak. Głównie po to by zobaczyć muzeum archeologiczne i posłuchać o przebogatej i piekielnie interesującej historii Adżarii (od wyprawy starożytnych Argonautów, po wydarzenia ostatnich lat prowadzące do obalenia Asłana Abaszydze). Kamienista plaża jest już mniej atrakcyjna.

 

 

Wiele osób myślących o wyjeździe do Gruzji ma obawy o bezpieczeństwo. W powszechnej świadomości utrwalił się obraz groźnego Kaukazu i mocno niestabilnej sytuacji politycznej. Tymczasem Gruzja to kraj spokojny jak mało który. Całkowicie bezpieczny. To prawda, jeszcze nie tak dawno, państwo niemal nie istniało; nawet w stolicy nie było prądu i ogrzewania. Policja po bandycku ściągała haracze, a każdy kto wyjeżdżał z domu, do bagażnika wkładał kałasznikowa. Osiem lat temu wszystko się zmieniło. W demokratyczny sposób władzę przejął Saakaszwili i z dnia na dzień wprowadził amerykańskie wzorce. Komandosi wyeliminowali grasujących w górach bandytów, do służb mundurowych przyszli zupełnie nowi ludzie. Dziś każdy Gruzin powie, że policjant jest pierwszą osobą na pomoc której można liczyć i nie ma mowy żeby wziął jakąkolwiek łapówkę. Nikt też już nie odważy się złożyć takiej propozycji. Po Tbilisi chodziłem nocami, bywałem w różnych dzielnicach. Wrażenie pełnego spokoju.

 

 

O bezpieczeństwie decyduje też charakter miejscowych. Są przyjaźni i towarzyscy. Gościnność jest ważną gruzińską cechą.

 

To prawda, pije się tu sporo. Umiłowanie wina jest cechą narodową. Często sięga się też po czaczę, trunek mocny i szlachetny jak nasza śliwowica. Ale to wszystko dzieje się w olbrzymiej kulturze. Bez gorszących ekscesów. Zresztą, niemal nie sposób ujrzeć tu pijanego! Alkohol spożywa się przy suto zastawionym stole. Nie pije się szybko i byle jak! Kolacja trwa wiele godzin, towarzyszą jej długie toasty, rozmowy i przepiękne śpiewy. Obserwowałem to wielokrotnie i nigdy nie widziałem zachowań za które biesiadnicy mieliby powody do wstydu. Gorzej bywa z turystami. Zobacz artykuł: „Gruzja – ojczyzna wina”

 

Jest też jeszcze jedna ważna rzecz. Bardzo lubią Polaków! Tak było zawsze. Nasi oficerowie, którzy trafiali na Kaukaz w XIX wieku (jeńcy z powstań lub żołnierze w służbie carskiej) opisywali Gruzinów jako ludzi, co do mentalności, bardzo nam podobnych. Polubili się od razu! Dziś, duży wpływ wywarło zachowanie prezydenta Kaczyńskiego, który swoją wyprawą na Kaukaz pomógł Gruzji w najtrudniejszym dla niej momencie. W Tbilisi, jego imieniem nazwano ulicę prowadzącą z lotniska (przedłużenie alei Busha!). Wszyscy mają w pamięci wydarzenia z gorącego lata 2008 roku. Efekt jest taki, że na hasło Polska otwierają się drzwi i serca miejscowych.

 

 

Ileż to razy znajdowałem się w takiej sytuacji. Wchodzę z grupą do restauracji na kolację. Pełna sala. Widzą, że pojawili się obcokrajowcy, obserwują. Po chwili ktoś ze stolika obok kiwa. Podchodzę. Pytają skąd jesteśmy. Mówię, że z Polski. No i się zaczyna! Najpierw przemowa o tym, że jesteśmy przyjaciółmi. Później leją szklankę wina i z nieukrywanym zaciekawieniem patrzą czy potrafię wypić. Wino jest przednie, stół zastawiony, ludzie mili. Gdybym nie musiał zająć się turystami, zostałbym z nimi pewnie do białego rana.

 

Mało jest miejsc na świecie, gdzie Polska coś znaczy, a Polacy są powszechnie lubiani. Warto to docenić. Więcej o Gruzji

Zobacz blog: turystyka w Gruzji

Prawosławne Boże Narodzenie

„Wesołych Świąt!” Rozsyłam właśnie maile z takimi życzeniami, a to do Gruzji, a to do Armenii. Tłumaczę w nich, że my, w Białymstoku, Boże Narodzenie mamy dwa razy. Podobnie Sylwestra i Nowy Rok. W pięknym rejonie Polski żyjemy!

 

Ja dziś nie świętuję, ale naprawdę, ogromnie się cieszę, że inni to czynią! Samych Radości życzę!

 

Za to wybieram się na juliańskiego sylwestra. 13 stycznia, małe urokliwe miasteczko w Puszczy Knyszyńskiej. Trochę białoruskiej muzyki i huczne tańce. Rano, po zabawie, oczywiście sauna.

Boże Narodzenie 7 stycznia obchodzone jest na całym Wschodzie, od Gruzji i Armenii po Etiopię. Na Podlasiu też

Boże Narodzenie 7 stycznia obchodzone jest na całym Wschodzie, od Gruzji po Etiopię. Na Podlasiu też. Na zdjęciu kapłani etiopscy.

 

Turystyczne doświadczenie, każe mi zastanowić się nad niewykorzystanym fenomenem. Podlasie nie ma pomysłu na promocję. Od lat wszystkie lokalne władze powtarzają mantrę: turystyka jest priorytetem. Na papierze może i tak. W rzeczywistości trochę gorzej.

 

Taki dzień jak dziś, jest idealnym momentem do promocji regionu. W mediach, z racji na długi weekend i brak spektakularnych wydarzeń, prawosławne Święta stanowią jeden z głównych tematów. Ale nic poza tym! U nas na miejscu nic się nie dzieje! Nie ma czegoś co przyciągnęłoby kamery telewizyjne. Czegoś, co przyciągnęłoby turystów! Szkoda.

 

Ulice Białegostoku wyglądają dziś jak wymarłe. Ruch uliczny zupełnie minimalny. W biurowcu, w którym mam lokal, ciemno. Zamknięta nawet kawiarnia. Spora część mieszkańców wyjechała do rodzin na wieś. Tam są piękne, tradycyjne, prawosławne Święta!

 

Najwyższy czas pomyśleć nad spójną i długofalową strategią. Jak działać, żeby udało się wpisać podlaską oryginalną kulturę, w mądrze rozumianą, zrównoważoną turystykę.

First czy last minute?

„Nie wierz biurom i jak najdłużej zwlekaj z wykupieniem wakacyjnej wycieczki”*. Tak zaczyna się kolejny artykuł gazety, której swego czasu przyznałem tytuł mistrza w kategorii: pisanie bzdur o turystyce. Dlaczego? Otóż Dziennik Gazeta Prawna od dłuższego czasu, systematycznie, publikuje materiały zawierające wątpliwej jakości tezy.

   

Problemy są dwa.

 

Po pierwsze, zdarzało się Dziennikowi, z pewnością właściwą nieomylnym, przedstawiać prognozy, które później się nie sprawdzały. Konkretne przykłady znajdziecie tu:

 

„Czerwcowe wyprzedaże” >>>
”Wakacje tańsze czy droższe” >>>

 

Bardzo ciekawa może być szczegółowa analiza tych artykułów. Już pobieżna lektura pokazuje, że w kolejnych, następujących po sobie tekstach pojawiają się niespójne, a nawet sprzeczne tezy. Jeszcze kilka lat takiej praktyki i będzie można napisać monografię tego zjawiska. Byłaby zajmującą lekturą dla studentów dwóch kierunków, turystki i dziennikarstwa.

 

Po drugie, jest to bardzo wpływowe medium. Przedstawione tam informacje szybko powtarzane są przez inne nośniki. Bez żadnego merytorycznego komentarza, pojawiły się dziś w radiowej Trójce (w prestiżowym Informatorze Ekonomicznym!). Wpływ takiego artykuły na rynek, może więc, być bardzo duży.

 

A teraz odnieśmy się do meritum dzisiejszego artykułu z Dziennika.

 

Część zawartych tu informacji jest oczywiście prawdziwych i godnych uwagi. Nie ma co z nimi dyskutować. Rzecz jasna, w tym roku jest drożej (wiadomo dlaczego, ceny walut obcych i paliwa lotniczego oraz rosnący fiskalizm w krajach południowej Europy). Nikt też nie powinien chyba mieć wątpliwości, że rok ten wymaga dużej ostrożności. Może to być trudny czas dla biur podróży i klienci powinni z dużą świadomością wybierać ofertę. Zgadzam się z autorem artykułu. Pisałem o tym zresztą już miesiąc temu (Turystyka 2012).

 

Ale są też rzeczy kontrowersyjne.

 

Na pewno będzie taniej! Tak twierdzi gazeta. Otóż ja nie mam tej pewności. Dużo zależy od trudnych do przewidzenia okoliczności. Nie wiemy jaki będzie kurs euro w lipcu. Jeśli taki jak dziś, to taniej nie będzie! Nawet w last minute. Dlaczego?

 

Ponieważ niższe ceny oznaczałyby bankructwa biur. Cena wycieczki nie bierze się z sufitu. Touroperator nie ma 100, 50 czy chociażby 20 proc. marży. Nie może zbyt mocno obniżać ceny, ponieważ nie ma z czego. Jeśli będzie mały popyt, to biura będą redukowały ofertę. Będą odwoływały samoloty i rezerwacje w hotelach. Lepiej sprzedać mniej, ale nie dokładać do biznesu.

 

Dzisiaj, w first minute, da się znaleźć atrakcyjne oferty, w naprawdę dobrych cenach. I bardzo ważna rzecz: jest to niewielka, ograniczona pula! To znaczy, że organizator ma np. 100 pokoi do sprzedania w konkretnym hotelu na konkretny lipcowy termin. Dziś, w first minute, w najniższej cenie (czasami poniżej kosztów), sprzeda tylko 10 pokoi. Zrobi tak dla reklamy i prestiżu. Resztę będzie chciał sprzedać drożej.

Ciekawe są przykładowe ceny, zamieszczone w artykule. Zrobiono tam zestawienie rezerwacji zrobionych w styczniu i dotyczących tygodniowych wyjazdów pod koniec czerwca. Zdaniem Dziennika, latem 2012 r., 3-gwiadkowy hotel na Krecie, w opcji all inclusive kosztuje 1905 zł. Żeby to sprawdzić, wystarczy do systemu rezerwacyjnego, na którym pracują agenci, wpisać zapytanie. Co uzyskałem? Najtańsza oferta w drugiej połowie czerwca to koszt 1599 zł za osobę (300 zł taniej niż podaje gazeta!), a w lipcu (szczyt sezonu) 1669. Za 1649 można już mieć cztery gwiazdki. Jeśli utrzymają się wysokie ceny walut i takie koszty paliwa, taniej nie da się tego kupić! Wygląda na to, że klienci to rozumieją, ponieważ w biurze mamy urwanie głowy. First minute cieszy się dużą popularnością.
……………………………………….

Najlepsze wakacyjne oferty: Wakacje-hity.pl

*Patrycja Otto: Te wakacje będą o połowę droższe od zeszłorocznych, „Dziennik Gazeta Prawna”, 4 stycznia 2012, s. A7.

 

Polecam też artykuł: „Drogie last minute”

Noworoczne obietnice

  

Afganistan

Podróże mają to do siebie, że uczą świata. Pokazują go z innej strony. Dzięki temu wychodzimy poza nasz sielski zaścianek. Szeroka reakcja na ostatnie, tragiczne wydarzenia w Afganistanie, pokazała jak bardzo jeszcze w nim tkwimy. Uwagi mam do premiera, prezydenta, a szczególnie do ministra obrony narodowej.

 

Odczekałem. Chciałem żeby opadły pierwsze emocje. Również z szacunku dla rodzin zmarłych żołnierzy. Ale teraz, moim zdaniem, przyszedł czas na szerszą analizę niż zaproponował nam minister Tomasz Siemoniak stwierdzając, że bandytów odpowiedzialnych za ich śmierć będziemy ścigać aż do skutku, aż do postawienia ich przed sądem. To sprawa honoru żołnierzy i naszych sumień. Wpisał się w ten sposób w najprostszy, najbardziej prymitywny nurt, zaprezentowany chociażby przez „Super Express”: Dopadnijcie morderców naszych żołnierzy! (22 grudnia).

 

Co wyjaśnia taki język, co tłumaczy? To socjotechnika polegająca na zdefiniowaniu kozła ofiarnego i przeniesienia na niego całej złości. W ten sposób politycy zamiast tłumaczyć się z tej wojny, tworzą nowe powody jej bytu. Dokładnie tą metodą posłużył się Bush po tragedii 11 września by wywołać wojnę z Irakiem i  Afganistanem.

 

Kolejne polityczne wypowiedzi mogłyby startować w konkursie na najtrudniejsze do obrony tezy. Były minister spraw zagranicznych, Adam Rotfeld był łaskaw powiedzieć, że interwencja w Afganistanie ma charakter misji humanitarnej. Prezydent Komorowski napisał o „przywracaniu normalności”. Donald Tusk mówił o karze dla tych, którzy „dokonali zbrodni”.

 

Czy stać nas na to?

 

Do tej pory w Afganistanie zginęło 35 polskich żołnierzy i jeden ratownik medyczny. Poza ofiarami z życia trzeba też brać pod uwagę finanse i związane z tym straty społeczne. W ciągu dziesięciu lat obecności w Afganistanie państwo polskie wydało na to 5 mld złotych! Ogromną kwotę za którą można by zrealizować niejeden wspaniały cel. Największe wydatki miały miejsce w 2010 i 2011 r. (ponad 3 mld). Związane to było z dużymi zakupami sprzętu, co ważne, realizowanymi w trybie specjalnym, bez warunków offsetu!

 

Nasze straty i wydatki to tylko część tragedii. Drugą stroną medalu są koszty jakie ponosi społeczeństwo afgańskie! I właśnie dyskusji na ten temat zabrakło w medialnej burzy, jaka przetoczyła się przed Świętami.

 

Afgańczycy to też ludzie

 

Nie ma dobrych, narodowych rozwiązań dla dzisiejszego świata. Problemy są zbyt mocno zglobalizowane by można je było rozwikłać metodą państwowego egoizmu. Oznacza to, że nie można pytać tylko o to, czy coś jest dobre dla nas i dla naszych sojuszników. Trzeba też zadawać pytania jakimi metodami jest osiągane i czy przypadkiem nie dzieje się kosztem innych społeczności.

 

Czy stać nas na podwójną moralność? Śmierć pięciu polskich żołnierzy, to tragedia stawiająca na nogi premiera i prezydenta, ale śmierć setek i tysięcy cywilnych Afgańczyków, w tym kobiet i dzieci, to po prostu koszty wojny?!

 

Według danych ONZ 3,2 mln Afgańczyków zostało uchodźcami. W ciągu 10 lat wojny śmierć mogło ponieść nawet około miliona osób! Liczba zgonów związana z upadkiem państwa, biedą, brakiem podstawowej pomocy medycznej, jest trudna do oszacowania.

 

Były w historii świata konflikty uzasadnione. Walczono w nich o słuszne, ważne cele. Obawiam się, że agresja na Afganistan nie spełnia tych kryteriów. Ewangeliczne „po owocach ich poznacie” często jest jedyną wiarygodna metodą oceny. Jaki jest dzisiejszy Afganistan? Co się udało, co zostało zmienione na lepsze?

 

  • Demokracja to bajka. I wybory prezydenckie z 2009 r., i parlamentarne z 2010, zostały sfałszowane. W wyborach prezydenckich, zakwestionowano co trzeci głos oddany na Hamida Karzaja! Nie przeszkodziło to Amerykanom uznać jego mandat do sprawowania władzy.

 

  • Stabilność i porządek wygląda tak, że krajem rządzą przestępcy. Znajomi, zausznicy i rodzina Karzaja. Czerpią olbrzymie zyski z łapówek i uprawy narkotyków (Afganistan jest największym na świecie producentem heroiny i haszyszu!). Wojska NATO chronią prezydenta, a on zapewnia bezkarność narkotykowym kartelom. A wszystko w imię szczytnych haseł. Amerykanie tolerują to ponieważ musza mieć kogoś z miejscowych po swojej stronie. Dla Karzaja i jego ludzi to wymarzona sytuacja.

 

  • W kwestiach obyczajowych nic się nie zmieniło. Po obaleniu talibów nie uległa poprawie sytuacja kobiet. Afganistan dalej jest fundamentalistycznie muzułmańskim krajem. Nadal za przejście z islamu na chrześcijaństwo karzą tu śmiercią. Takie wyroki wydają, ochraniane również przez nasze wojska, sądy!

 

Pod koniec 2010 r. ówczesny szef MON, Bogusław Klich chwalił się, że w ciągu tego roku Polska przeznaczyła 22 mln zł na programy pomocy dla mieszkańców prowincji Ghazni. W tym samym czasie polskie koszty wojny wyniosły 1,7 mld zł, czyli ponad 70 razy więcej!

 

Spytajcie specjalistów od Afganistanu. Powiedzą, że jest tylko jeden sposób pokonania talibów. Trzeba ludziom dać więcej niż oni dawali. Za ich rządów w kraju był porządek. Bardzo surowy i okrutny, nieprzystający do standardów świata zachodniego, ale był. W odróżnieniu od dzisiejszej, całkowitej destabilizacji. To talibowie niemal całkowicie zlikwidowali opiumowy biznes (redukcja o 94 proc.!), który wrócił i rozwinął się jeszcze mocniej po ich obaleniu! Bezrobocie w Afganistanie sięga dziś 75 proc.!

 

W konkluzji tych rozważań można by pokusić się o stwierdzenie, że wojna w Afganistanie jest złem, niezależnie od tego, z jakiego punktu na nią patrzymy. Polsce przynosi tylko niewielkie korzyści (poligon naszej armii oraz iluzoryczna wiarygodność sojusznicza). Ale te skromne łupy wojenne mają wielką cenę. Znacznie więcej niż nas, wojna ta kosztuje Afgańczyków. Śmierć tysięcy (miliona?) osób, w wyniku bezpośrednich działań zbrojnych oraz upadku i destabilizacji kraju, to zbyt wysoka cena, bym chciał być dumny z naszych dokonań.

 

Mądrych Świąt!

Idziesz do galerii handlowej, chcesz kupić dziecku getry. I od razu klniesz. Zapomniałeś, że zbliża się Boże Narodzenie! Zawracasz w progu. Młody piłkarz jeszcze trochę musi wytrzymać bez sportowych skarpet.

 

Sklepy wyglądają tak, jakby towar rzucali tylko z okazji większych świąt. Jakby to był PRL. Przecież na co dzień jest wszystko! Dlaczego zatem, niezmiennie, co roku, wybucha szał zakupowy?!

 

Rozumiem, że ruch może być większy, kupić trzeba prezenty. Ale to nie tłumaczy dzikich tłumów! Masy ludzkie walczą o towar wszędzie, również w dużych sklepach spożywczych! Czy ci ludzie naprawdę to wszystko zjedzą?!

 

Nie rozumiem i nie akceptuję. Nie będę rozpychał się łokciami. A już na pewno nie po to, żeby nabyć coś czego tak naprawdę nie potrzebuję/szkodzi mi lub innym/po świętach wyrzucę!

 

  

 

W zeszłym roku o tej porze wróciłem z Etiopii. Przywitały mnie podświetlane choinki na ulicach, kolędy w radiu i inne okazyjne piosneczki nadawane w centrach handlowych (ciekawe dlaczego właśnie tam). Obiecałem wcześniej dziecku, że pójdę z nim do galerii. Poszedłem. Psychicznie ledwie to wytrzymałem. W głowie miałem jeszcze bardzo świeże i żywe obrazy ekstremalnie biednych społeczeństw. Dzieci, którym za całodniowe wyżywienie starcza miseczka rozgotowanej kukurydzy. Dzieci, które w chłodnych, górskich rejonach północnej Etiopii, chodzą w tak ekstremalnych łachmanach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Dzieci, które biją się o pustą, plastikowa butelkę po wodzie. Ledwie chwilę wcześniej byłem wśród takich ludzi. A później nagły przeskok do sytych i znudzonych, dla których zakupy to forma walki z nudą. Kupują kolejną niepotrzebną rzecz.

 

Dostajemy bzika na punkcie Świąt i nie mamy najmniejszej ochoty na refleksję, na trudne pytania. Ma być miło i przyjemnie. Dziwny świat udało nam się stworzyć.

 

Coraz więcej osób wyjeżdża. Wolą spędzić okres Bożego Narodzenia na plaży, pod palmą lub na zwiedzaniu egzotycznych zakątków świata. Niektórzy tylko wykorzystują wolny czas, inni po prostu uciekają. W kraju zostawiają tłumy rozemocjonowane świątecznymi przygotowaniami. Zakupy zrobią po powrocie, jak w sklepach będzie luźniej i taniej.

 

Magia Świąt. Co to właściwie jest? Zaryzykuję stwierdzenie, że w dużym stopniu, to po prostu konsumpcjonizm. Zachowujemy się jakbyśmy dostali zakupowego bzika. Staliśmy się mięsem armatnim handlowego biznesu. Przykrywką są miłe, ładne słowa, szczytne idee. A  w rzeczywistości? Warto się temu przyjrzeć. Zastanawiamy się, na przykład, co kupujemy? Moim zdaniem, podstawowe pytanie powinno brzmieć, czy zakupami wspieramy pozytywne czy negatywne tendencje. Świat, w którym żyjemy, jest w bardzo trudnej sytuacji. Problemy, które grożą niewyobrażalnymi konsekwencjami to, przede wszystkim, ekologia i olbrzymie ekonomiczne różnice. Bierzemy to pod uwagę? Ile tandetnego plastiku kupimy dzieciom?! Ile „fajnych” prezentów, które znajdziemy pod choinką, zostało wytworzonych w azjatyckich fabrykach wykorzystujących niewolniczą pracę?! Naszym ukochanym pociechom dajemy zabawki, które zrobił ktoś pracujący w nieludzkich warunkach, bardzo możliwe, że było to dziecko! Potraficie pogodzić to z opłatkiem, modlitwą i czytanką o narodzeniu Jezusa?! Ja mam z tym trudności.

 

Mądrych Świąt życzę!

(bo wesoło, to mamy na co dzień).

 

PS

Święta, ze swoimi szczytnymi hasłami, lepiej niż jakikolwiek inny termin w roku, nadają się do promocji pozytywnych zachowań konsumenckich, np. do wybierania produktów Sprawiedliwego Handlu. Post na ten temat >>>

 

Arka Przymierza

Świat obiega właśnie informacja podana przez CNN. Po pierwsze o tym, że być może wreszcie została odkryta Arka Przymierza (w Etiopii), po drugie, że „kościół” w którym jest przechowywana wymaga pilnego remontu i z tego powodu relikwia zostanie przeniesiona (wreszcie będzie można ją zobaczyć).

 

No cóż, od dawna wiadomo, iż jednym z najczęściej wymienianych miejsc jej przechowywania jest właśnie Etiopia. Pod tym względem nic sensacyjnego. Jest na ten temat sporo literatury, bywa, że całkiem poważnej.

 

Dla Etiopczyków sprawa jest jasna. Nie mają żadnych wątpliwości. Czy profesor historii czy niepiśmienny pasterz, każdy wskaże miejsce, gdzie Arka ma się znajdować. To teren katedry św. Marii z Syjonu w Aksum. Ma być przechowywana w specjalnie do tego celu wybudowanym budynku, a nie w kościele jak podaje CNN. Aksum to dawna stolica królestwa, które w pierwszej połowie IV wieku, obok Armenii, stało się jednym z pierwszych chrześcijańskich państw! Wyprzedzając pod tym względem Rzym i Konstantynopol.

 

Strzec ma jej jeden człowiek. Jest to mnich wskazywany przez swojego poprzednika. Od chwili, gdy zostaje strażnikiem, aż do swojej śmierci, przebywa razem z Arką. Pozostaje w zamknięciu, nie może wyjść nawet do lekarza. Inni mnisi przynoszą mu jedzenie. Budynek można zobaczyć. Jest ogrodzony niewielkim, metalowym płotem. Zawsze, kiedy odwiedzamy Aksum, idziemy zrobić tam zdjęcia. Zobacz też: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Dom Arki Przymierza w Aksum. Niewielki budynek ozdobiony jest szarfą w kolorach etiopskiej flagi

 

O ujrzeniu samej Arki nie ma mowy! Powodem jest jej potężna moc, niebezpieczna dla zwykłych ludzi. Raz w roku, z okazji święta Timkat (19 stycznia), relikwia w uroczystej procesji wynoszona jest na zewnątrz. Towarzyszą jej najwyżsi kościelni dostojnicy. Niestety, cały czas, Arka jest szczelnie osłonięta. Część kapłanów z Aksum nieoficjalnie przyznaje, że wynoszona jest kopia, gdyż nikt dziś nie naraziłby na szwank tak cennego oryginału. Mimo to, tego dnia w dawnej stolicy Etiopii pojawiają się tłumy. Schodzą się pielgrzymi i przyjeżdżają turyści. Poszukiwacze Arki robią wszystko żeby dotrzeć jak najbliżej procesji.

 

Historia Arki Przymierza jest jedną z najbardziej tajemniczych opowieści biblijnych. Zagadkowe jest jej zniknięcie. W pewnym momencie Stary Testament przestaje o niej wspominać. Nie podając powodu, po prostu zapomina o najważniejszej żydowskiej świętości. Jerozolima była dwukrotnie burzona. Raz przez Babilończyków w VI w. p.n.e., drugi raz przez Rzymian w 70 r. n.e. W obu przypadkach zachowały się opisy skarbów zrabowanych ze Świątyni Jerozolimskiej. W żadnym z nich Arka nie figuruje. Co się z nią stało? Jak i gdzie zaginęła?

 

Jedną z możliwych odpowiedzi znajdujemy w największym dziele literatury etiopskiej. Kebra Nagast, została spisana na przełomie XIII i XIV wieku. Jej treść stanowi popularna na całym Bliskim Wschodzie, znacznie wcześniejsza, legenda o podróży królowej Saby do Salomona. Królowa Etiopii, zainteresowana słynną mądrością władcy, udała się do Jerozolimy. Owocem tego spotkania był ich syn, Dawid, w Etiopii znany jako Menelik. Chłopiec  przyszedł na świat już w Etiopii i jako dorosły mężczyzna odwiedził swego ojca. Proszony o to, by został królem Izraela, odmówił. Żegnając się z synem, Salomon przydzielił mu do towarzystwa i pomocy pierworodnych synów najwyższych dostojników. Ci, opuszczając na zawsze Jerozolimę, nie chcieli rozstać się z największym jej skarbem. Wykradli Arkę, zabierając ze sobą. W ten sposób kamienne tablice i chroniąca je skrzynia trafiły do Etiopii, a dokładniej do ówczesnej stolicy, czyli Aksum.

 

Około 330 r. król Ezana, władca Aksum, przyjął chrześcijaństwo. Wtedy wybudowano w stolicy kościół pod wezwaniem św. Marii. W nim, a dokładniej w najświętszym miejscu kościoła, odpowiadającym w przybliżeniu ołtarzowi w kościele katolickim, umieszczono Arkę. Znajdowała się tam przez stulecia. W XVI w. Etiopia przeżyła niszczycielski najazd wojsk islamskich. Aksum wpadło w ręce muzułmanów, a kościół zburzono. Na szczęście, Arkę przeniesiono wcześniej w bardziej bezpieczne regiony kraju.

 

W XVII wieku relikwia wróciła na swoje miejsce. Wybudowano nowy kościół (istnieje nadal i można go zwiedzać), a w latach 60. XX wieku, znany wszystkim dzięki książce Ryszarda Kapuścińskiego, cesarz Hajle Selasje, obok katedry wzniósł niewielki budynek – dom Arki. Tam ma się znajdować do dziś.

 

Może tam jest, może nie. Nie jesteśmy w stanie tego zweryfikować. Złośliwi mówią, że gdyby rzeczywiście tam była, to już dawno znalazłaby się w Jerozolimie. Nikt z zewnątrz jej nie widział, bo nikt zobaczyć nie może. Magiczna historia Arki Przymierz trwa i dalej wzbudza duże zainteresowanie.  Wycieczki do Etiopii.


Więcej informacji o Etiopii.

Waranasi

Dla większości ludzi z Zachodu wizyta tu dostarcza zbyt intensywnych wrażeń. Turysta z mojej grupy powtarzał wielokrotnie, że do głowy mu nie przyszło, iż na świecie może istnieć coś równie okropnego. Choć był już tu i tam, twierdzi, że nigdzie nie widział takiej biedy i takiego poniżenia ludzkiej godności. Szokiem było wszystko. Czterdziestominutowa przejażdżka rikszami przez wąskie ulice starej części miasta, gdzie nie obowiązują żadne reguły i gdzie niemożliwe zdarza się średnio co trzydzieści sekund. Widok żebraków, kalek i osób niewiadomego autoramentu, śpiących na ulicy, na chodniku, właśnie tam, gdzie jest największy ruch i największy hałas. Leżą na gołym betonie, przykryci tylko grubą warstwą brudu i pyłu.

Ulica w Waranasi

Do eleganckiego sklepu z biżuterią weszła krowa, spokojnie ułożyła się na podłodze. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Sprzedawca stał za ladą, klienci oglądali towar.

Zabrakło miejsca w hotelu, turystów jakoś ułożyliśmy, ale ja śpię w hostelu nad sama rzeką. Idąc do niego przez boczne, ciemne zaułki, brodziłem w brei z krowiego łajna. Rano, gdy wracałem, ktoś zawiesił mi na szyi wieniec ze świeżych kwiatów.

Przejazd rikszą może być ciekawym doznaniem

Nawet nie trzeba dojeżdżać do gathów nad Gangesem. Nie ma konieczności pokazywania turystom stosów kremacyjnych, rozbijania kijami niedopalonych ludzkich szczątków, wrzucania do wody prochów i resztek materii stanowiących pogrzebowy całun. Nie trzeba, wystarczą wrażenia z samej ulicy miasta. Ale jeśli już ktoś tam dotrze, zobaczy coś jeszcze. Jeśli będzie tam o świcie, ujrzy pobożnych hindusów dokonujących religijnych kąpieli. Zanurzają się w potwornie brudnej wodzie, płuczą usta! Sto metrów dalej, inni wrzucają do rzeki, to, co nie dopaliło się na stosie kremacyjnym.

Oblucje religijne

Fenomen tej wody od dawna budził zainteresowanie Europejczyków. Jak to możliwe, że nie zabija rzeka, w której ląduje tyle niebezpiecznych biologicznie materiałów (prochy, niedopalone ciała i całe zwłoki – nie kremuje się dzieci, kobiet w ciąży i świętych mężów sadhu)?! Wiadomo było, że giną w niej zarazki cholery. Próbowano tłumaczyć to zawartością minerałów, w tym srebra i arszeniku. Nikt jednak nie wie, jakim cudem woda nie powoduje chorób i epidemii również dziś, w czasach, kiedy jest olbrzymim ściekiem! Zanieczyszcza ją przemysł, rolnictwo i kanalizacje wielkich miast (w dolinie Gangesu żyje 500 mln ludzi!). Normy Światowej Organizacji Zdrowia przekroczone są 3 tys. razy! Mimo to, można się w niej wykąpać, zanurkować z nabożną powagą, wypłukać gardło. I nic! Bez żadnych zdrowotnych konsekwencji! Każdego dnia religijnych oblucji dokonują w niej 2 mln hindusów.

Ganges w Waranasi

Rzeka jest święta. Spada z nieba z ogromną mocą. Świat przed zagładą ratuje Śiwa. Potężny bóg łagodzi  moc wody, biorąc jej impet na swoje zmierzwione włosy. Z dredów Śiwy rzeka spływa już spokojnym nurtem, a z nią… słodkowodne delfiny. Z racji na gwałtowny rozwój przemysłu, grozi im dziś wymarcie, ale jest szansa, że przetrwają. Hindusi darzą je szczególnym szacunkiem, są atrybutami boga. Kilka lat temu głośna była historia. Całe społeczności rybaków zaniechały swojego zawodu. Przestawili się na uprawy mango. Zadecydowała opinia braminów, że delfiny są święte i trzeba je chronić. Na tych prostych ludzi nie zadziałały wcześniejsze, świeckie programy rządowe. Dopiero odwołanie się do argumentacji religijnej przyniosło efekt.

Poranek

Rzeka jest kobietą. Nazywa się Ganga, w mitologii hinduskiej przedstawiana jako dziewczyna z dzbanem. Uosabia zdolność oczyszczania (dlatego wrzuca się tu prochy zmarłych). Nie wiem dlaczego w języku polskim przyjęła się męska forma Ganges.

„Święte piekło hindusów”, tak w ślad za Arthurem Koestlerem, wielu ludzi Zachodu przywykło określać Waranasi. Jeśli nie jesteśmy przygotowani, by wniknąć za zasłonę indyjskiej mentalności, w ten właśnie sposób zapamiętamy to miasto. Jako coś okropnego. Zobaczymy tylko kotłujący się żywioł ludzki, skupiony wokół niezrozumiałych dla nas wartości. Czy wyniesiemy z tego coś poza kilkoma szokującymi fotografiami? Może tak, może nie. To zależy; trochę od nas samych, ale chyba nie tylko od nas. Mam wrażenie, że to Waranasi decyduje, czy odsłoni coś więcej.

 Ceremonia arti nad Gangesem

Jeśli ktoś woli zachować bajkowe wyobrażenie Indii, pięknych i przyjemnych, to raczej nie powinien tu przyjeżdżać. Jeśli zaś, chce dotknąć prawdziwego Hindustanu, koniecznie musi się tu pofatygować!

Zobacz też: Świątynie seksu w Kadźuraho.

 

Turystyka 2012

Grudzień to czas podsumowań mijającego roku i planów na nowy. Przyjrzyjmy się sytuacji w branży turystycznej.

 

Niezależnie od tego, co ogłaszają biura, ostatnie lata nie były łatwe, a najbliższy rok będzie jeszcze trudniejszy. Nie wszystkie czynniki da się przewidzieć i precyzyjnie określić, ale jedno na pewno wiadomo. Może to być bardzo ciężki rok! Owocujący w duże kłopoty finansowe, łącznie z plajtami.

 

Żeby być precyzyjnym należy zaznaczyć, że mówimy o masowej turystyce czarterowej. Na boku zostawiamy mniejsze, niszowe biura, wyspecjalizowane, na przykład, w podróżach egzotycznych. Tym touroperatorom krzywda się nie dzieje. Po pierwsze dlatego, że działają zupełnie inaczej. Najpierw sprzedają imprezę, a dopiero później kupują potrzebne do jej skonstruowania półprodukty, takie jak bilety lotnicze i miejsca w hotelach. Co więcej, sporą część ceny wycieczki podają w dolarach lub euro, przez co zabezpieczają się od ryzyka kursowego. Po drugie, ich klienci nie odczuwają kryzysu, a jeśli nawet, to nadal stać ich na drogie wycieczki. To pasja i sposób na życie. Mówimy o sektorze, w którym wycieczka kosztuje 10 – 15 tys. zł i więcej. To inni turyści, to zupełnie inny segment rynku. Tu nic złego nie powinno się wydarzyć. Tej grupie touroperatorów kłopoty mogą przynieść tylko ewentualne, światowe zawirowania, wojny, rewolucje, trzęsienia ziemi, czyli kompletnie nieprzewidywalne czynniki.

Zupełnie odmiennie wygląda sytuacja w turystyce czarterowej. Nastawione na masowego turystę, najbardziej popularne, biura podróży, czeka trudny okres. Źródeł problemów i niebezpieczeństw jest kilka:

 

  • Trudne ostatnie lata. W wyniku załamania rynku, kryzysu, wulkanu, rewolucji w krajach arabskich, i tym podobnym niesprzyjających turystyce wydarzeniom, touroperatorzy wpadli w kłopoty finansowe. W branży mówi się, że od dwóch lat prawie nikt, tak naprawdę, nie wyszedł na plus. Biura dopłacają, zaciągają kredyty, przyjmują inwestorów, w nadziei, że lada moment sytuacja się odwróci.
  • Słaba kondycja z poprzednich lat i zaciągnięte kredyty powodują wzmożoną chęć odkucia się. Najlepiej jak najszybciej, najlepiej już teraz. Dlatego, mimo oczywistych, niepokojących sygnałów, biura podchodzą do najbliższego sezonu z dużym optymizmem. Moim zdaniem, ze zbyt dużym. I tu jest główne niebezpieczeństwo. Dla konkretnych biur, ale i dla całej branży. Dla klientów także.
  • Rosnące koszty. Chodzi przede wszystkim o ceny paliwa i kursy walut. Nieuniknione! Powyżej pewnego poziomu, zaowocują cenami nie do zaakceptowania dla masowego odbiorcy. To jeden z powodów, dla którego sprzedaż w roku 2012 będzie dużo mniejsza.
  • Wysokie ryzyko branży. Z przewoźnikami na loty czarterowe podpisuje się sztywne umowy. Czy samolot poleci pełny czy w połowie pusty, zapłacić trzeba tyle samo. Coraz więcej miejsc w hotelach jest na gwarancji, to znaczy, że płaci się za nie z dużym wyprzedzeniem. Jeśli się tego nie sprzeda, tworzą się ogromne straty.
  • Trudny rynek. Podstawowym kryterium klientów jest cena. Efektem jest zabójcza konkurencja i oferty cenowe na granicy opłacalności. Nawet niewielkie, nowe, nieprzewidziane koszty, stwarzają perturbacje. Rentowność tego sektora turystyki to ledwie 1-3 proc.

Właśnie pojawił się strach. Jego powodem jest wysoki kurs euro. Touroperatorzy podobno są zaskoczeni. W first minute sprzedali ofertę, licząc optymistycznie po kursie 4,1 – 4,2, a dziś muszą zapłacić kontrahentom według przelicznika 4,5! Jutro to będzie 4,6, a za miesiąc może 4,7. Kto pokryje różnicę? Mógłby klient, ale oczywiście ma gwarancję niezmienności ceny. Biura liczą straty. Paradoksalnie, najmocniej tracą ci, którzy odnieśli sukces i sprzedali najwięcej.

 

Ale czy można było oczekiwać czegoś innego?! Przecież jest kryzys. Im większy, tym kurs złotówki będzie niższy. Każda zła ekonomicznie informacja, będzie pogłębiała ten proces. Co więcej, jest jeszcze jedna, piekielnie niebezpieczna możliwość; co się stanie jeśli strefa euro przeżyje silniejsze wstrząsy, jeśli np. Grecja wróci do drahmy? Czy polscy touroperatorzy zabezpieczyli się na tę okoliczność? Po jakim kursie będą płacić  kontrahentom?!

 

Klient ma prawo czuć się bezpiecznie jeśli w pakiecie z wycieczką otrzymał gwarancję niezmienności ceny. Przy ofercie typu first minute to słuszna i godna pochwały zasada. Tyle, że działa dopóty, dopóki funkcjonuje biuro. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której touroperator sprzedał zbyt dużo ofert po zbyt niskich cenach. Jeśli nie udźwignie tego ciężaru będzie musiał ogłosić upadłość. A wtedy klient straci wszystko.

Moim zdaniem to będzie bardzo trudny rok, wyjątkowy w skali wielu ostatnich lat. Źródeł niebezpieczeństw szukamy w światowej sytuacji ekonomicznej. Jeśli Europa zapanuje nad kryzysem w strefie euro, perturbacje będą mniejsze. Jeśli nie, to grozi nam turystyczna katastrofa.

 

Ale przyjrzeć się, należy też polityce największych touroperatorów. Do sezonu lato 2012 warto podejść wyjątkowo ostrożnie. Potrzebna jest elastyczna polityka, z miesiąca na miesiąc dostosowująca się do dynamicznych warunków. Wszystkie pomysły typu bicie rekordów sprzedaży, są bardzo niebezpieczne. Sztywne rezerwacje dużej ilości miejsc mogą skończyć się chęcią sprzedaży za wszelką cenę, poniżej kosztów, a to może być gwoździem do trumny niejednego biura. Z niepokojem patrzę na szumne zapowiedzi znanych marek. Mam nadzieję, że to tylko element kreacji marketingowej, a nie rzeczywiste plany.

Zobacz też: „Prawda o biurach podróży”

Strona 17 z 32

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén