Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Kategoria: Bez kategorii (Strona 27 z 32)

Wakacyjne topless

Na jednym z portali przeczytałem, że aż 96 proc. mężczyzn byłoby szczęśliwych, gdyby kobiety opalały się topless. Taki wynik nie zaskakuje. Panom rzeczywiście musi się to podobać.

 

Przynajmniej do czasu. Być może nie wszyscy mi uwierzą, ale i tu możliwy jest przesyt. Kiedyś, pracując w Egipcie, przez kilka miesięcy mieszkałem w dobrym hotelu, wybieranym przez młodych ludzi bez dzieci. Mój pokój był na samym końcu obiektu. Gdziekolwiek bym szedł, czy do restauracji, czy do wyjścia z hotelu, musiałem przejść obok kilku basenów. Na każdym z dużo pań opalało się topless. Często w takim samym stroju pływały, grały w siatkówkę, a nawet szły do baru po drinka. Ile można? Po jakimś czasie przestaje się zwracać uwagę. Człowiek się przyzwyczaja i reaguje już tylko w wyjątkowych sytuacjach, na przykład, na mocno nieestetyczne widoki. Cóż, ta forma stroju kąpielowego nie jest dla każdego, a niektóre z pań zdają się o tym zapominać.

 

Ciekawsze jest, że aż 87 proc. kobiet chciałoby opalać się w ten sposób. Tak przynajmniej wynika z badań jakie przeprowadzić miała wyszukiwarka lotów Skyscanner. Jak podaje portal gazeta.pl, panie wybierają tę formę ponieważ chcą odpocząć od „krępujących ubrań”. Pytanie, co w tym przypadku oznacza przymiotnik „krępujący”. W sensie fizycznym (krępuje ruchy)? Czy w znaczeniu obyczajowym (krępuje pewne formy zachowania)? A może jeszcze w innym?

 

Zapewne jest tak, że odległość i luźniejsza atmosfera wakacji, sprzyja tego typu formie relaksu. Pewnie niejedna z kobiet, będąc gdzieś na plaży Hiszpanii, Grecji czy Egiptu, pierwszy raz w życiu zdecydowała się na opalanie bez górnej części kostiumu, mimo, że wcześniej w ogóle nie przyszło jej to do głowy. Cóż, tak to już jest. Co nie uchodzi nad Bałtykiem, tam bywa prawie standardem. Taki urok ciepłych mórz.

 

Strój topless najbardziej akceptują Niemcy (99 proc. panów), najmniej Rosjanie (67 proc.).

 

A co na to przeciwnicy? Jak podaje skyscanner.pl, panowie sprzeciwiają się argumentując to „obrazą moralności”, „obawą o wywołanie raka skóry” oraz chęcią ochrony dzieci przed takim widokiem. Natomiast panie, które nie akceptują topless podawały m.in. następujące powody: „gapiący się mężczyźni” i „zachęta do podglądania”.

 

Nie wiem dlaczego, ale moim skromnym zdaniem, plaże z turystkami opalającymi się topless wyglądają jakoś bardziej wakacyjnie.

 

Zobacz także: Seks i turystyka.

Upokarzająca burka

Otwarta na inne kultury i religie, tolerancyjna Europa zaczyna bronić się przed jedną z religii.

Izba niższa francuskiego parlamentu, przyjęła projekt ustawy zakazujący kobietom noszenia we wszystkich miejscach publicznych muzułmańskich zasłon, takich jak burka czy nikab. Stało się tak na wniosek parlamentarnej komisji, która uznała burkę za oznakę upokorzenia kobiet oraz przejaw „ekstremistycznego fundamentalizmu”.

Coś niesamowitego! Mam wrażenie, że nie do końca zdajemy sobie sprawę z wagi tych wydarzeń. (Wcześniej pojawiło się podobne prawo w Belgii i  referendum w Szwajcarii zakazujące budowy minaretów). W Polsce, temat ten, póki co, funkcjonuje tylko jako ciekawostka.

Nie jestem muzułmaninem, choć mam wśród nich paru znajomych. W krajach islamskich spędziłem kilka lat, może dlatego widok kobiet osłoniętych od stóp do głów mnie nie razi.

Na swój sposób rozumiem Francuzów. Ciekawe jak my Polacy postąpilibyśmy w takiej sytuacji? Jak poradzilibyśmy sobie z podobnym zjawiskiem?

To nie kwestia, tej czy innej religii, interesuje mnie najbardziej. Rzeczywistego czy wyimaginowanego zagrożenia z nią związanego. Pomijam też aspekty prawne, chociażby możliwą sprzeczność ze swobodami obywatelskimi. Interesuje mnie raczej zjawisko jako takie. Nowe i przeczące dotychczasowej praktyce. W zasadzie podważa chyba całą istotę zachodniej Europy. Koniec tolerancji religijnej? Pierwsze próby jej ograniczenia? Chęć budowania kryteriów, które do tej pory były nie do pomyślenia.

Bo tak naprawdę o co cała ta burza? Według statystyk francuskiego MSW, noszenie zasłon muzułmańskich dotyczy ledwie 2 tys. kobiet. Zdaniem rządu większość z nich to Francuzki, które nawróciły się na islam. Kobiety w burkach i nikabach twierdzą, że czynią to z własnego wyboru, a nie pod presją partnera czy rodziny.

Popatrzmy na argumentację rządu. Nie chodzi w niej o bezpieczeństwo. Kobiety pod obfitymi szatami nie noszą pistoletów i granatów. Nie zaburzają w ten sposób porządku społecznego. Czynią komuś krzywdę? Chyba nie. Zakaz ten tak naprawdę oznacza: możesz być muzułmanką, ale tak byśmy tego nie widzieli.

Jestem za czy przeciw? Nie wiem. Wiem natomiast, że coś się zmienia. I ta zmiana jest bardzo ważna. Żegnaj stara Europo? Witaj nowe, ale jakie!?

PS.

Czy ustawodawcy zasłaniający się walką o dobro „upokarzanych” burkami kobiet pomyśleli jak kobiety poczują się, kiedy państwo zaingeruje tak mocno w ich religijność? Czy właśnie wtedy nie będą upokorzone?

Zapewne też nie o to parlamentarzystom francuskim chodziło, ale czy przypadkiem, w praktyce, to nowe prawo, nie zrównuje burki z innymi zakazanymi symbolami, na przykład, ze swastyką?

Zobacz też: Kobieta w Egipcie oraz Muzułmański sex-shop

Sens podróżowania

Ostatnio mam mało czasu. W turystyce szczyt sezonu. Każdego dnia wielkie polowanie na oferty last minute. Od rana do wieczora siedzę w biurze i doradzam, wybieram, sprzedaję. Wysyłam innych na wakacje. Sam nie jeżdżę, zostaje mi teoria podróży. Bywa, że równie atrakcyjna jak samo podróżowanie.

Czytam fantastyczną książkę. Napisaną przez znamienitego dziennikarza i reportażystę. Tiziano Terzani – to nazwisko znane jest miłośnikom dobrej literatury podróżniczej.

Tym razem to książka wyjątkowa, inna niż poprzednie. Pojawiają się różne kraje i kontynenty, ale są one tylko tłem. Tak naprawdę autor podróżuje w głąb siebie. Zdarza się, że przy okazji pięknie analizuje fenomen dzisiejszej cywilizacji. O książce napiszę później. Warta jest uwagi. Teraz zacytuję tylko mały fragment. Wydaje mi się, że doskonale mieści się on w filozofii tego bloga.

Po wielu latach zawodowego i permanentnego podróżowania, w krytycznym dla siebie momencie życia, autor zadaje pytanie o sens swojej zawodowej kariery. I odpowiada:

Powód tego mojego całego ruchu, nieustannego wyjeżdżania w poszukiwaniu czegoś na zewnątrz, okazał się prosty: nie miałem nic w środku. Byłem pusty. Pusty, tak jak pusta jest gąbka, gotowa jednak nasiąknąć tym, w czym jest zanurzona. Wkładasz ją do wody, wypija wodę, zamoczysz ją w occie i staje się kwaśna. Gdybym nie podróżował, nie miałbym nigdy nic do powiedzenia, do opisania; nic, nad czym mógłbym się zastanowić.

T. Terzani, Nic nie zdarza się przypadkiem.

Prawda, że zastanawiające?

Święto truskawki

Jak szybko można zjeść kilogram truskawek? Ile waży największa truskawka? Jak smakuje najlepsze truskawkowe ciasto oraz jak wygląda pokaz truskawkowej mody? O tym wszystkim można się było przekonać w miniony weekend na największej truskawkowej imprezie w kraju.

 

Były to jubileuszowe, bo piętnaste, już Ogólnopolskie Dni Truskawki w Korycinie.

 

Wielkie tłumy przyciągnął koncert zespołu Boney M. Stałem z boku i przyglądałem się jak ludzie podrygują w rytm muzyki. Tak sobie myślałem, że lata temu, chyba nikt z nich nie przypuszczał, że ten zespół kiedyś wystąpi na korycińskich błoniach.

 

Całkowicie zwariowaną konkurencję w jedzeniu truskawek na czas wygrał Paweł Marchel. Żeby wziąć udział w zabawie, przyjechał z Londynu. Wie, że jest mistrzem, konkurs wygrał po raz dziesiąty. Kilogram truskawek odszypułkował i zjadł w 2 minuty i 17 sekund.

   

Korycin to niewielka miejscowość w województwie podlaskim. Kiedyś to była zupełnie biała plama na turystycznej mapie. Znam dobrze te okolice, to moja rodzinna gmina. Ani rzeki, ani jeziora. Nie ma gór, ani szczególnych zabytków. Teren płaski, pola uprawne. Żadnego powodu aby się tam wybrać. Kto mógł, raczej uciekał.

 

A przecież miejsce to ma kilka niezaprzeczalnych atutów, w oparciu o które można zbudować coś zajmującego. Pierwszym jest położenie na trasie z Białegostoku do Augustowa i dalej w kierunku Litwy. To bardzo ruchliwy ciąg komunikacyjny. Trzeba tylko zwrócić na siebie uwagę i dać powód kierowcom aby chcieli się tam zatrzymać. Drugi to potencjał miejscowego rynku. Dookoła nie ma żadnych atrakcji, niemal żadnych propozycji spędzania wolnego czasu. A okolica wcale nie jest biedna. Dobrze funkcjonuje tu rolnictwo.

 

Ma też ten region swoje skarby. Długo były ukryte. Nowoczesność spowodowała, że gdzieś je pochowano. Zarosły chwastami zapomnienia. Na szczęście, i bardzo mądre działania władz gminy, i zew rynku, spowodowały, że przypomniano sobie o nich. Wymieńmy dwa:

 

·   Sery korycińskie. Dziś, w naszym regionie, każdy już je zna. Wiele osób je ceni. To absolutny rarytas dla miłośników żółtych serów. Ale przecież kilkanaście lat temu już prawie nikt o nich nie pamiętał. Wielkie brawa gminie Korycin za wskrzeszenie tego wyjątkowego regionalnego produktu. Nie próbowaliście? Zachęcam! Jeden warunek. Musi to być prawdziwy ser koryciński. Z mleka od prawdziwej krowy, karmionej prawdziwą trawą. Zagadkowe jest pochodzenie technologii ich produkcji. Skąd tu żółte sery? Miejscowi mówią, że przepis zostawili bądź to szwajcarscy żołnierze po rozegranej obok Korycina wielkiej bitwie w trakcie potopu szwedzkiego, bądź Francuzi maszerujący z Napoleonem na Moskwę.

 

·   Wiatraki. Z racji na to, że mało było tu cieków wodnych, które mogłyby napędzać mechanizmy młynów, korzystano z siły wiatru. Na całym tym terenie, wiatraki były powszechnym elementem krajobrazu. Co ciekawe, powstawały tu urządzenia różnego typu: holendry, koźlaki, paltraki i najciekawsze bo spotykane tylko tu – wiatraki sokólskie. Za każdym razem jadąc trasą Białystok – Augustów, przyglądałem się ostatnim, w sporej części zrujnowanym już, reprezentantom tego wyjątkowego budownictwa. Stoją samotnie w polu i niszczeją. A przecież to wymarzone obiekty na restauracje, małe hoteliki i muzea. Słowem mogłyby być wizytówką regionu. I oto, gmina rekonstruuje jeden z nich. Stanął dumnie w najlepszym miejscu. Będzie zapraszał do Korycina.

 

Bywam tam raz do roku, właśnie na Dni Truskawki. I widzę jak się zmienia. Wykopano duży zalew, jest miejsce na plażę i na kajaki. Zbudowano „Orlika”. Teraz ten wiatrak i koncert Boney M. na łące, na której do tej pory pasły się tylko krowy. Wiem, wiem, wielu z nas było na lepszych koncertach, ale w tym miejscu, to coś naprawdę niezwykłego. Brawo gmina!

………………………………………………………………………………………

Krzysztof Matys Travel – autorskie biuro podróży.

Opóźnione wakacje

Niestety, mamy drugą turę.

 

„Skończył się mit wakacji w lipcu”. Tak mówi rzecznik sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego. Co oznacza, że miałem rację pisząc kilka dni temu o tym, że druga tura będzie zagrożeniem dla branży turystycznej. Poziom emocji wśród wyborców jednego i drugiego kandydata jest tak duży, że Polacy raczej wybiorą urnę niż plażę.

 

Szczególnie dotyczy to zwolenników Komorowskiego. To oni są typowymi klientami biur podróży. Lepiej sytuowani mieszkańcy dużych miast. W tym roku do 4 lipca zostaną w domach.

 

Szczególnie dotyczy to mojego regionu. Członkowie i sympatycy Platformy w województwie podlaskim dobrze pamiętają nauczkę z niedawnych wyborów władz partii w Białymstoku. Część z delegatów, pewna zwycięstwa dotychczasowego przewodniczącego, zamiast na salę obrad, pojechała dopingować Jagiellonię w finale pucharu Polski. W efekcie, ku zaskoczeniu wszystkich, faworyt przegrał. Pouczające, prawda? Myślę, że sztab Komorowskiego będzie starał się przekonać swoich zwolenników, by zostali w domach i poszli na wybory.

 

Nie interesujesz się polityką? Jedź teraz! Będzie taniej i luźniej; więcej ofert do wyboru. Interesujesz się? Weź ze sobą zaświadczenie i zmobilizuj się – rusz z plaży do urny. Oferta biur jest zachęcająca. Są wyjazdy do lokali wyborczych połączone z wycieczkami fakultatywnymi.

 

Zostajesz na wybory? Szukaj i rezerwuj już dziś. Po 4 lipca zacznie się duży ruch w biurach podróży.

 

Niektórzy się cieszą. Dziennikarze i publicyści – mają dodatkowe dwa tygodnie dla siebie (i to kiedy? – w sezonie prawie ogórkowym). Ośrodki badania opinii społecznej – przedłużone żniwa. Zainteresowani polityką, w tym również blogerzy – będzie o czym pisać, będzie co oglądać w TV. No i oczywiście Grzegorz Napieralski i całe SLD – przez pełne 12 dni do ciszy wyborczej, będą umiejętnie dozować napięcie i brylować w mediach.

 

Ja się nie cieszę. Dlaczego? Nie interesują mnie tego typu igrzyska. Mimo tego, że interesuję się polityką. A może właśnie dlatego. Biorę to na chłodno. Mam wrażenie pewnej sztuczności. Tak, jakby to było przedstawienie dla przedstawienia. No cóż, bawmy się dalej. Na koszt nas wszystkich.

 

Druga tura zmieni wiele. Będą targi i handelki polityczne. Będą nowe i dziwne sojusze. Będzie nieprzewidywalnie. Będzie dużo negatywnych emocji. A wszystko to, w dużym stopniu, z tęsknoty za królem/carem/ojcem narodu. Tak sobie myślę, że dałbym radę żyć bez prezydenta. Szczególnie jak przypomnę sobie głupie, niekorzystne i wstydliwe zachowania wszystkich dotychczasowych „pierwszych obywateli” Rzeczypospolitej.

Plaża czy wybory?

Od początku było wiadomo, że to nie jest dobry termin. Ale oczywiście nie było innego wyjścia. Trzeba zrobić i już.

 

Kampania wyborcza w czerwcu? Długi dzień sprzyja wieczornym spacerom, grillom i rowerowym wypadom. Uważne śledzenie kampanijnych dokonań raczej odpada. Tym bardziej, że zbiegło się to jeszcze z mistrzostwami świata w piłce nożnej. Kto wygrywa w konkurencji o telewizor? Dobry mecz czy nudny polityk? Pytanie raczej retoryczne.

 

Wcześniej jeszcze dwie fale strasznej powodzi. No cóż, kampania przebiegała w wyjątkowych warunkach. Politycznie zostało to skomentowane chyba na wszystkie możliwe sposoby. Niczego nowego tu nie powiemy. Bardziej interesuje mnie moja branża, czyli turystyka.

 

Czy zaistniała sytuacja miała jakiś wpływ na sytuację biur podróży? Miała, i to ogromny. Sprzęgło się kilka absolutnie wyjątkowych czynników. Najpierw tragiczna katastrofa i żałoba narodowa, później perturbacje związane z emisją pyłów wulkanicznych. A w końcu kampania i wybory. Jeśli dodamy do tego mistrzostwa, to mamy piękny, antyturystyczny zbieg okoliczności.

 

Plaża czy wybory? Biorąc pod uwagę sprzedaż w biurach podróży, odpowiedź jest jasna – wybory! Nie pamiętam kiedy ostatnio były tak atrakcyjne ceny. Wiele pięknych ofert last minute. A mimo to samoloty latają w połowie puste. Jest jasne, że turyści odpuścili sobie ten termin. Czekają na 20 czerwca.

   

Oczywiście organizatorzy zagranicznych wyjazdów zdawali sobie sprawę, że wybory zorganizowane w trakcie turystycznego sezonu są dla nich niebezpieczne. Zareagowali tak jak mogli. Wprowadzono transfery z hoteli do lokali wyborczych. Niektóre bezpłatne, na koszt biura. Obniżono ceny wycieczek. Wszystko po to by Polacy nie rezygnowali z wyjazdów w tym terminie. Propozycje te, jak widać, nie zdały egzaminu. Wolimy głosować u siebie, nie na wakacjach. I wcale się temu nie dziwię. Po to wyjeżdżamy by odpocząć, również od polityki!

 

Kiedy jadę w świat, w ogóle nie śledzę wiadomości z Polski. Żadnych. Nawet sportowych. Wielokrotnie moje wyprawy pokrywały się z ważnymi dla Polaków wydarzeniami. Wsiadałem do samolotu i zupełnie o nich zapominałem. Formowania i upadki rządów, afera Rywina, mistrzostwa w siatkówce czy piłce nożnej… Nic to. Jadę po to żeby żyć miejscem, które wybrałem na cel podróży. Chcę się w nim zanurzyć, chcę je zrozumieć. Wracanie do krajowych emocji temu nie służy.

 

Są oczywiście wyjątki. Kiedy podróżuję jako pilot, jestem po to by pomagać turystom. Również w zdobywaniu informacji z Polski. Co prawda rzadko tak bywa, turyści raczej chcą uciec od wieści z kraju, ale kilka razy zdarzyło się inaczej. Pamiętam jeden, wyjątkowy powrót z Egiptu. Godziny lotu pokrywały się z meczem polskiej reprezentacji w piłce nożnej. Na prośbę klientów załatwiłem z obsługą egipskiego samolotu, że na bieżąco będą nas informować o przebiegu meczu. Wyglądało to tak, że pilot otrzymywał informacje z ziemi, przekazywał stewardessie, ona mnie, a ja przez mikrofon wszystkim pasażerom.

 

Ciekaw jestem tego, jak będą wyglądały wybory w popularnych zagranicznych kurortach. Pisałem już jakiś czas temu w poście pt. „Wybory all inclusive”. Prognozowałem, że raczej słabo; że już będąc na wakacjach, Polacy wybiorą plażę, a nie kolejkę do urny. No chyba, że zorganizowano by tam ciekawą kampanię wyborczą. Plaża sprzyja bliskim kontaktom. Znany polityk z komitetu wyborczego w stroju plażowym przysiada się do mojego leżaka by zachęcić mnie do wzięcia udziału w wyborach… Marzenia…

 

Co będzie po 20 czerwca? To zależy. Jeśli będzie druga tura, sytuacja w turystyce jeszcze bardziej się skomplikuje. Część klientów zaczeka do 4 lipca i dopiero wtedy szturmem ruszy do biur podróży. W wyniku tego może zdarzyć się, że tak jak teraz, są atrakcyjne ceny i wolne miejsca, tak później będzie drogo i bój o oferty. Nie jest to dobre ani dla nas, ani dla naszych klientów. Można temu jakoś zaradzić? Chyba tylko rozstrzygając wybory w pierwszej turze.

Kreteńskie smaki

„Co masz zrobić dziś, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. W ten sposób przywitał nas rezydent na Krecie. Słowa te mają być kluczem do zrozumienia mentalności Greków. Być może. Trochę tego doświadczyliśmy. Mam na myśli filozofię życia opartą raczej na spokojnej kontemplacji niż na nerwowej bieganinie.

Kreteński stół

Kreteński stół

Kiedy kilkadziesiąt lat temu zrobiono porównawcze badania populacji z różnych części Europy, okazało się, że mieszkańcy Krety żyją najdłużej. Może decydowało o tym właśnie to nastawienie. Specjaliści szukali źródeł gdzieś indziej. Długo głównym podejrzanym był pewien gatunek ślimaka stanowiący sporą część diety miejscowych. To właśnie on miał powodować, że Kreteńczycy nie zapadali na choroby układu krążenia. Później okazało się, że to raczej rośliny, na których żerują ślimaki. Zawierają podobno substancje zbawienne dla ludzkiego organizmu.

Smacznie i ładnie

Ładnie i smacznie

No właśnie, kreteńska kuchnia. Bardzo mi odpowiada. Wspaniała gatunkowo oliwa. Oliwki mniejsze i lepsze niż te znane chociażby z Hiszpanii. Do tego pyszne sery, a – jeśli ktoś lubi – również ogromny wybór owoców morza. W Heraklionie znalazłem lokalną restauracyjkę przy porcie. Żadnych turystów, sami miejscowi. Pełna sala, trudno o wolny stolik. To znak, że warto tam usiąść. Co zjadłem, to zjadłem, ale napatrzyłem się też sporo na to, co zamawiali moi sąsiedzi. Widać, że Kreteńczycy uwielbiają dobre jedzenie. Zamawiają kolejno różne gatunki ryb, ośmiornice, małże, kalmary, ślimaki, krewetki… Wszystkiego próbują. Siedzą długo przy stoliku, rozmawiają delektując się potrawami i winem. Uczta zamiast zwykłego pośpiesznego lunchu.

Za to w zdumienie wprawiła mnie obsługa. Mniej więcej wiedziałem czego powinienem się spodziewać, ale nie sądziłem, że aż tak. Na prośbę o polecenie czegoś dobrego, kelner rzuca menu i mówi: „Przeczytaj i zamów”. Nie ma czasu na pogaduszki? Nie chce mu się? Nie ma motywacji ponieważ w restauracji i tak tłum ludzi? A może to taki styl pracy, takie podejście do obowiązków? W hotelu i restauracji nastawionej na turystów takie zachowanie byłoby niedopuszczalne, ale w miejscowej tawernie, to wygląda jak standard.

Pojechałem obejrzeć hotele (zobacz artykuł: Ile gwiazdek, tyle szczęścia). Przez tydzień widziałem ich sporo. Rozmawialiśmy z ich właścicielami, menadżerami. Pytali o to, jakie obrazki z Grecji pokazuje polska telewizja. Zależało im na tym abyśmy zobaczyli, że problemy rządu w Atenach nie mają żadnego wpływu na sytuację na Krecie. I, w turystyce, rzeczywiście tak jest. Kreta to enklawa. Pełna wesołych wczasowiczów i żyjąca własnym życiem. W wielu hotelach komplet gości i rezerwacje już na całe lato. Nastroje optymistyczne, mówią, że sezon zapowiada się lepiej niż w roku poprzednim.

Pytani o politykę nie przebierają w słowach. Obwiniają kolejne greckie rządy. Ale nie tylko. Staliśmy osłupiali słuchając jak jeden z menadżerów za całą sytuację obwiniał europejskich dziennikarzy, którzy rozpętać mieli antygrecką propagandę. Ciekawe podejście do problemu…

Greckie oliwki są najlepsze

Greckie oliwki są najlepsze

Nie znam się na makroekonomii, natomiast jeśli chodzi o turystykę, to kilka rzeczy jest pewnych. Grecy przyzwyczajeni do tego, że turyści i tak przyjeżdżają, zaniedbali rozwój infrastruktury. Zostali w tyle za innymi wakacyjnymi potęgami. Klasą hoteli i towarzyszącymi im atrakcjami typu baseny i aquaparki, przebici zostali chociażby przez Turcję i Egipt.

Żyją czerpiąc z wielkiej sławy swego kraju. Każde dziecko uczy się historii Grecji. Dla turystyki to fantastyczna, bezpłatna reklama. Jedziemy tam m.in. po to by oglądać starożytne zabytki. Na Krecie oczywiście pozostałości pałacu w Knossos. Kto nie zna mitu o Minotaurze, labiryncie czy Dedalu i Ikarze?!

Na Kretę przyciągają też malownicze zatoczki i porośnięte oliwkami góry, wyśmienita kuchnia i możliwość zwiedzania wyspy na własną rękę. Samochód wynająć można już za 25 euro dziennie. Jeździ się pewnie i bezpiecznie. Najwięcej jest turystów ze Skandynawii, Niemiec, Francji i Anglii. Polaków jest mniej, Rosjan bardzo mało.

Kreta to atrakcyjny cel wakacyjnych wyjazdów. Z całą pewnością, również w tym roku, przyjedzie tu mnóstwo turystów. Wygląda na to, że grecki kryzys nie będzie miał żadnego znaczenia.

Szukasz wycieczki szytej na miarę? Zapraszamy do naszego autorskiego biura: Krzysztof Matys Travel

Zobacz też artykuł: Wakacje all inclusive.

Etiopia – część 3

Wyjeżdżamy ze stolicy. Kierujemy się w nieznane. Ponad tydzień spędzimy na południu Etiopii, tam gdzie nie ma dróg, gdzie nie ma elektryczności, tam gdzie często telefony komórkowe nie łapią już sieci. Jedziemy samochodami terenowymi. Razem z nami ciężarówka wioząca nasze namioty, kuchnię polową i kucharza. Tam, gdzie zmierzamy, musimy być samowystarczalni. (Artykuł: Etiopia. Plemiona Południa).

Jeszcze jesteśmy na zatłoczonych ulicach Addis Abeby. Zamyśliłem się. Przyklejony do szyby samochodu, dopiero teraz, tak naprawdę, zdałem sobie sprawę, w jak dziwnym miejscu jesteśmy. Etiopia jest krajem niezwykłym. Kiedy świętowano tam rok 2000, u nas był już rok 2008. Etiopski kalendarz młodszy jest o 7 lub 8 lat – to zależy od tego, który miesiąc bierzemy pod uwagę. Nowy rok zaczyna się tam we wrześniu. Chyba jeszcze ciekawsze jest to, że rok w Etiopii ma 13 miesięcy! Ludność tego kraju do niedawna niemal zupełnie odizolowana od reszty świata pozostała przy swoich tradycyjnych wierzeniach, zwyczajach i sposobach definiowania rzeczywistości. W ten sposób kalendarz rodem ze starożytnego Egiptu przetrwał tu do dnia dzisiejszego. Kolejne reformy i innowacje wprowadzane w Europie, do Etiopii już nie docierały. Było zbyt daleko i nie bardzo po drodze. Dotyczy to zresztą wielu innych rzeczy. Na przykład niewolnictwo zlikwidowano tu ostatecznie dopiero w latach 60. XX wieku.

Wyjeżdżamy z Addis. Tuż przy drodze ogromne, ciągnące się hektarami, szklarnie. To głównie włoskie inwestycje. Uprawa kwiatów. Stąd samolotami wędrują do Europy.

Droga przez etiopskie miasto

Mój pierwszy obrazek etiopskiej prowincji, to droga przebiegająca przez miasteczko. Jeszcze niedaleko Addis, ale już rzuca się w oczy to, co uznałem za kwintesencję Afryki. To wrażenie totalnego bezładu. Każdy buduje jak chce, z czego chce i gdzie chce. Nikomu nie zależy aby wziąć to w organizacyjne ramy. Żywioł życia. Zrobiłem zdjęcie. Jest moją ulubioną fotografią. Tak widzę Afrykę.

W tym wszystkim masa ludzi. Wszędzie ludzie. Jeśli tylko dojedziemy do wsi lub miasteczka, to czekają na nas tłumy. Według prognoz demograficznych w roku 2050 Etiopia ma stać się dziesiątym najliczniejszym krajem świata! Od kiedy dowiedziałem się o tym, przekazałem tę informację wielu osobom. Chyba wszyscy reagowali ze zdziwieniem. Jak to, Etiopia? Kraj kojarzony z głodem ma tak wielki wzrost populacji? Jedno to niedowierzanie, drugie obawa. Jak będzie wyglądał świat? Co stanie się z tak ogromną masą ludzi? Jakie stoją przed nimi perspektywy? Czy Afryka ich wyżywi? Co się stanie kiedy zapukają do bram Europy?

Za nieco ponad czterdzieści lat Etiopia ma liczyć 173 mln mieszkańców. Dziś ma około 70 – 80 mln, dokładnie ile, nie wiadomo. Zatem w ciągu jednego pokolenia nastąpi ponad dwukrotny przyrost. Wszystko to w kraju, gdzie ogromna większość mieszkańców żyje za równowartość 100 dolarów rocznie, a rzeczą naturalna są nawiedzające kraj, średnio raz na dziesięć lat, klęski głodu.

Na południu Etiopii

Szybko zapominam jednak o demograficznych analizach. Przy pierwszym spotkaniu z żyjącymi tu plemionami wszystko inne bladnie. Tutejsze ludy są jednym z najciekawszych cywilizacyjnych fenomenów Afryki. Najmniejsze liczą kilkuset mieszkańców, największe kilkadziesiąt tysięcy. Granice kulturowe i językowe między nimi ciągle są bardzo wyraźne. Mimo tego, że często ich wsie leżą tuż obok siebie nie widać między nimi większych wzajemnych wpływów. Bywa, że przejeżdżając kilkanaście kilometrów znajdujemy inaczej zbudowane domy, inne uprawy, odmienne stroje i, co najciekawsze, inny język. To istna mozaika kultur.

Idą w ruch aparaty. Robimy setki, tysiące zdjęć. To wszystko jest tak atrakcyjne, tak wciągające, że łatwo zgłupieć i szaleć z aparatem bez umiaru. Chcemy sfotografować każdą twarz, każdą wieś, każde plemię… Nocą ładujemy baterie do aparatów dzięki generatorom prądu. Idziemy spać. Tuż przed wschodem słońca budzą nas małpy, niemal zaglądają nam do namiotów. Chwytamy aparaty. Kolejne zdjęcia. Kucharz zaparzył właśnie wspaniałą kawę. Zaczyna się nowy, afrykański dzień.

Wycieczka do Etiopii

PS. Przez najbliższe dni będę zwiedzał Kretę. Do zobaczenia za tydzień!

Zobacz też: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Etiopia – część 2

Rano śniadanie w hotelowej restauracji. Jak w wielu innych rejonach naszego pięknego świata, tak i tu, panuje organizacyjny nieład. Obsługi więcej niż gości, na zamówioną potrawę czekać trzeba niemiłosiernie długo, a i tak, jest duże prawdopodobieństwo, że dostanie się niezupełnie to, co się zamówiło. Może i nie ma to dużego znaczenia, ponieważ do wyboru są tylko jajka smażone lub jajecznica. Dla odważnych jeszcze owsianka po etiopsku – nie polecam. No i, rzecz jasna, indżera – mokra ściera, o której pisałem już na tym blogu w artykule Kulinarne przeboje. Wszelkie niedogodności śniadania rekompensuje najlepsza na świecie kawa. Wszak jesteśmy w jej ojczyźnie. Będziemy się nią delektować przez najbliższe trzy tygodnie. Zobaczymy tradycyjny ceremoniał parzenia, a przed powrotem do domu, za grosze kupimy kilogramy ziaren najwyższej jakości.

Co można robić w Addis Abebie? Można urządzić nocną wędrówkę po podejrzanych klubach w poszukiwaniu uciech wszelakich. Tę formę zbliżenia z lokalną kulturą w brawurowy sposób opisał Ignacy Karpowicz w swojej powieści, pt. Nowy kwiat cesarza. Można udać się na jedną z ulic, gdzie podają najlepsze surowe kotlety. Przysmak Etiopczyków. Najlepiej jeśli jeszcze ciepłe, wycięte z właśnie co uśmierconego zwierzaka. Można też coś pozwiedzać. Muzeum, jakiś kościół. Standard. To, co wszędzie.

My ruszyliśmy śladem Lucy i cesarza Hajle Sellasje.

W Muzeum Narodowym spędzamy nieco ponad godzinę. Niewielkie i w starym stylu. Ale ciekawe. Co zapamiętałem? Socrealistyczne malarstwo z czasów krwawej komunistycznej dyktatury, które nie pozostawia wątpliwości skąd przyszły wzorce oraz – dla odmiany – pamiątki po kilku cesarzach. Tron, korony, szaty. Podobne rzeczy będziemy oglądać jeszcze parokrotnie. Na północy kraju, każdy znamienitszy klasztor ma coś, co nazywają tam „muzeum”. Czasem jest to mały zakurzony pokoik, czasem stara szafa w ogrodzie. Za kilka birów mnisi pokazują wiekowe księgi, przepiękne stare krzyże i korony podarowane monastyrowi przez cesarza. Te ostatnie eksponują wkładając je sobie na głowę. Pozują do zdjęć. Widok i śmieszny i dostojny jednocześnie.

Przyszliśmy tu głównie dla Lucy. To nasza „prababka”. Najsłynniejszy z przodków człowieka. Jej szkielet odkryto w 1974 roku w rejonie Afar, na pograniczu Etiopii i Erytrei. Teren ten jest kopalnią skarbów dla antropologów. Kolejne ekspedycje znajdują tam coś, co pomaga kreślić historie rozwoju człowieka. Lucy ma jakieś 3,2 mln lat. Swoje imię zawdzięcza Beatlesom (Lucy in the sky with diamonds…), a jej ogromne znaczenie wynika ze stanu zachowania szkieletu (aż 40%). Dzięki niemu okazało się, że ewolucja rozpoczęła się nie od głowy, ale od nóg. Nasza prababka miała mały mózg – jak szympansy, ale wyprostowaną postawę, chodziła na dwóch nogach – jak człowiek.

Tak wyglądała Lucy

W muzeum w Addis znajduje się kopia szkieletu, oryginał wywieziono do USA. Ale jest to kopia bardzo udana. Dzięki dość prymitywnym warunkom przechowywania, wysokiej i zmiennej wilgotności, pokrył się nalotem i nieco zmienił barwę. Wygląda bardzo autentycznie. Wielu zwiedzających wychodzi stąd w przekonaniu, że widziało oryginał.

O Lucy przypomnę sobie oglądając dżelady w górach Siemen. Dżelady, czyli małpy o krwawiących sercach, mają najdalej rozwinięte zachowania społeczne i najlepiej rozwinięte narządy mowy. Z wszystkich zwierząt jakie widziałem, zrobiły na mnie największe wrażenie. Kiedy siedziałem w środku stada, nie mogłem oprzeć się myślom, że to nasi przodkowie. Zamieszkują tereny położone blisko pustyni Afar, na której znaleziono szczątki Lucy i innych hominidów. Tworzą haremowe rodziny, takie same jak ziomkowie Lucy. Chcecie dotknąć czegoś naprawdę niesamowitego? Pojedźcie tam, porozmawiajcie z dżeladami.

Śladów ostatniego cesarza szukamy w tutejszej katedrze i w jednym z jego pałaców. W kościele oglądamy cesarski tron. To bezczelność, ale nie mogłem się oprzeć – usiadłem na nim.

W byłym pałacu oglądamy prywatne komnaty Hajle Sellasje. Zgodnie oceniamy, że raczej skromne. Oczywiście dyskutujemy nad znaną książką Kapuścińskiego. Nie pozostaje nam nic innego jak ocenić ją krytycznie. Wyrządziła wiele szkody, nie tylko cesarzowi i jego rodzinie, ale też samej Etiopii. Etiopczycy jej nie znają. Nie przetłumaczono jej na amharski. W rewelacje „cesarza reportażu” nikt by tu nie uwierzył. Nawet w czasach komunistycznej dyktatury.

Trochę kręcimy się po mieście. Addis Abeba, nie bez powodu, nazywana jest największą wsią Afryki. Przyjeżdżając tu pierwszy raz wiedziałem, że stolica ma około 3 milionów mieszkańców. Na miejscu dowiaduję się, że raczej 5, a nie wykluczone, że nawet 7! Tak twierdzą miejscowi. Szybko przypominam sobie dane sprzed lat. Miasto to zostało założone dopiero pod koniec XIX wieku. W 1922 roku liczyło ledwie 100 tysięcy, w latach 70. już sześć razy więcej. Jak więc łatwo obliczyć w ciągu ostatnich 30 lat powiększyło się dziesięciokrotnie! Wzrost ten jest w głównej mierze efektem masowej migracji ze wsi do miast. Zjawisko to jest jednym z istotniejszych fenomenów współczesności. Jeszcze 100 lat temu prawie cała populacja świata mieszkała na wsi. Dziś proporcje się odwracają. W samej tylko stolicy Etiopii, żyje około 10% obywateli całego kraju. W Egipcie, dwudziestomilionowy Kair wraz z Gizą, to prawie jedna trzecia ludności państwa. I tak, z grubsza, na całym świecie. Tyle, że w krajach rozwijających się miasta nie nadążają z budową niezbędnej infrastruktury. Powstają nowe dzielnice, ale nie ma w nich ulic, bieżącej wody i elektryczności. Ludzie masowo przybywają w poszukiwaniu szansy na lepsze życie. Bez wykształcenia, bez pieniędzy, często bez szans na stałą, choćby skromnie płatną pracę. Tak powstają slumsy. Już nie dzielnice, ale całe miasta biedy.

Polecamy: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Jedziemy jeszcze na Merkato. To tutejszy bazar. Każdego dnia robi na nim interesy około 100 tys. ludzi! Ze względu na stan gospodarki, to właśnie tu, w handlu uliczno-straganowym dzieje się spora część etiopskiej ekonomii. Kupić tu można prawie wszystko. Niemiłosiernie zatłoczony i mało przyjemny. Robimy zdjęcia i wracamy do hotelu. Jutro rano wyjeżdżamy na południe. Przed nami prawdziwa Afryka!

Zobacz też: Etiopia – część 1 oraz Etiopia – część 3.

Wycieczka do Etiopii

Etiopia – część 1

Mursi

Zawsze mi żal, jeśli muszę zrezygnować z atrakcyjnego wyjazdu. Właśnie, i to niestety po raz kolejny, odmówiłem pilotowania wycieczki do Etiopii. Szkoda, bo to piękna wyprawa. Trzy tygodnie w zupełnie innym świecie. Moja ulubiona Afryka. Nie mogę pojechać ze względu na domowe obowiązki. Cóż mi zostaje? Mogę trochę powspominać, przywołać obrazy z poprzednich wyjazdów.

Dziś część pierwsza – spotkanie z Etiopią.

O Etiopii myślałem od dawna. Ciągnęła mnie tam chęć dotknięcia wyjątkowego, oryginalnego etiopskiego chrześcijaństwa. Znałem je z książek. Pierwsze opracowanie na ten temat kupiłem dawno temu w kairskiej księgarni. Zajmowałem się wtedy historią Kościoła koptyjskiego, czyli, w dużym skrócie, dziejami chrześcijaństwa w Egipcie. Między kościołami egipskim i etiopskim istnieją liczne podobieństwa, ale też istotne różnice. I właśnie to różnice wydawały mi się najciekawsze. To one nęciły najbardziej.

Z mnichem w Lalibeli

Chrześcijanie w Etiopii dokonują obrzezania chłopców, ale też ciągle popularny jest okrutny afrykański obyczaj obrzezania dziewczynek. Nie jedzą wieprzowiny, a często też obok niedzieli za dzień święty uznają sobotę. Wyjątkowy, trójstopniowy podział etiopskich kościołów może być zainspirowany architekturą żydowskiej Świątyni Jerozolimskiej. Wchodząc do kościoła, należy zdjąć buty. Tutejszy chrześcijanin obowiązany jest przestrzegać ścisłych postów, osoba świecka pości 180 dni w roku, duchowny nawet 250 dni.

Jechałem tam pierwszy raz i od razu jako pilot i przewodnik! Ze mną kilkunastu turystów. Na szczęście byli to doświadczeni podróżnicy i wyśmienici towarzysze. Na szczęście jechałem z bardzo dobrym biurem, gdzie organizacyjnie, wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Dzięki temu nie było żadnych problemów. No może z wyjątkiem jednego – trochę mało wiedziałem o Etiopii!

Wieś Felaszy

Przygotowany byłem do spotkania z północną częścią kraju. Zwiedzaliśmy tam skalne kościoły w Lalibeli i klasztory na wyspach jeziora Tana. Oglądaliśmy obeliski w Aksum i robiliśmy zdjęcia pod budynkiem, w którym (podobno) znajduje się Arka Przymierza. Podróżowaliśmy szlakiem Felaszy, czyli etiopskiej społeczności żydowskiej. To wszystko wiedziałem, dysponowałem fachową literaturą. Potrafiłem wytłumaczyć zawiłości architektury okrągłych etiopskich kościołów czy trudne do weryfikacji dzieje królowej Saby. Zobacz: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Ale południe jest zupełnie inne. To jakby dwie Etiopie. Jedna, ta północna, to kraj o długiej i udokumentowanej historii. Starożytna cywilizacja pozostawiła świadectwa w formie źródeł pisanych i zabytków architektonicznych. Druga, południowa, to rejon niemal dziewiczy. Teren podbijany i włączany do Etiopii na przestrzeni ostatnich stu lat. Tu dziś jeszcze możemy zobaczyć naturalnie żyjące afrykańskie plemiona. Na ich temat nie ma zbyt wielu opracowań. A w języku polskim to już zupełnie nic. Kilka lat po mojej pierwszej wyprawie pojawiła się jakaś literatura podróżnicza, np. książka Martyny Wojciechowskiej, ale to pozycje zbyt ogólne aby można było na nich budować specjalistyczną wiedzę.

Piknik w górach Siemen

Tak więc, jechałem trochę w nieznane. Po wielu godzinach lotu, z przesiadką w Stambule i międzylądowaniem w Chartumie, późną nocą wylądowaliśmy w Addis Abebie. Wszystko było ciekawe. Wygląd lotniska i procedura wypisywania wiz turystycznych. A nawet rozmowa z urzędnikiem kontrolującym paszport, który na do widzenia życzył „miłego bzykania”. Wydawało mu się chyba, że wszyscy obcokrajowcy przyjeżdżają tu skuszeni urodą etiopskich kobiet. (Zobacz galerię zdjęć z Etiopii).

Wiedziałem, że są dwa hotele o tej samej nazwie. Pierwszy polecany, o dobrym standardzie, położony w centrum stolicy; drugi gorszy, usytuowany gdzieś na nieciekawych przedmieściach. Widok z wiozącego nas busa przekonał mnie, że jedziemy niestety do tego drugiego. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy zobaczyłem sam hotel. Ktoś z obsługi wtaszczył mój bagaż do pokoju, wskazał ręką na malutki telewizorek stojący na rozpadającej się szafce i powiedział jedno angielskie słowo: „No!”. Zrozumiałem, że lepiej niczego nie dotykać i jakoś przetrwać kilka godzin do śniadania. Zastanawiałem się tylko dlaczego nasze, tak dobre biuro, zgodziło się na ten słabszy hotel.

Z miejscową przewodniczką

Rano wyjrzałem przez okno. Dostrzegłem rzeczy, których nie widziałem wcześniej. Zbaraniałem. Szybko wyjąłem mapę. Sprawdziłem. Otóż byliśmy jednak w tym lepszym hotelu. Byliśmy też w centrum Addis, przy reprezentacyjnym placu, który ja parę godzin temu wziąłem za ponure przedmieścia! No – pomyślałem sobie – jeśli tak jest w stolicy, to co będzie dalej?!

Dalej bywało różnie. Całkiem dobre, rządowe hotele na północy kraju, a na południu „hotel najlepszy z dostępnych”. Jego zdjęcia cały czas robią furorę wśród moich znajomych. Pokój hotelowy to po prostu ściany przykryte arkuszem blachy. Ale chyba niezbyt dokładnie, bo po deszczu miałem pełno wody na podłodze. Co tam. Na jedna noc może być. Tym bardziej, że kolejne spędziliśmy już w namiotach. O tym jak było, opowiem w kolejnych odcinkach.

Kolejny artykuł: Etiopia – część 2.

Strona 27 z 32

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén