Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Kategoria: Polecane posty (Strona 2 z 3)

Trzeba dawać napiwki!

W wielu turystycznych krajach napiwki są obowiązkowe. W tym sensie, że często stanowią nawet większą część dochodów takich pracowników, jak lokalni przewodnicy, kierowcy, bagażowi, pokojówki i kelnerzy.

 

Tymczasem Polacy nie potrafią dawać napiwków! Część nie wie, że tak wypada. Inni nie wiedzą jak to zrobić, nie wiedzą ile, wstydzą się, itd. Część, najzwyczajniej w świecie, żałuje paru groszy. Kuriozalne są sytuacje, gdy padają argumenty typu: „Przecież mamy all inclusive. Wszystko w cenie, a więc i napiwki!”

 

A przecież chodzi o drobne kwoty. Nieistotne z punktu widzenia ceny za wycieczkę. Bagażowemu w Egipcie, za to, że zaniesie naszą walizkę do pokoju, wypada dać 1 USD. Przecież to tylko 3 zł! Dlaczego więc wielu naszych turystów woli targać toboły? Jak to śmiesznie wygląda! Hotel 5* (bo chcemy luksusu), a panie na obcasach obijają sobie pięty bagażami (bo żal paru złotych).

 

Ileż razy musiałem tłumaczyć i prosić: „Zostawmy im walizki. Niech wykonają swoją pracę i w ten sposób coś zarobią. Na te pieniądze czekają ich rodziny. Dla nich to jest jedyne źródło dochodu”. Wtedy skutkowało. Polacy to dobrzy ludzie. Czasem trzeba tylko wyjaśnić co i jak. Bywa, że potrzebujemy odrobiny pomocy by odnaleźć się w obcym świecie. Dekady socjalizmu zrobiły swoje.

 

Problem napiwków to jedna z podstawowych rzeczy na jaką zwracam uwagę szkoląc rezydentów biur podróży i pilotów wycieczek. Tłumaczę, że są kraje, w których ich brak, może oznaczać kłopoty. Obsługa hotelu czy kierowcy pozbawieni pieniędzy, na które mocno liczyli potrafią zrobić awanturę pilotowi. Skarżą się przełożonym i generalnie robią wiele by zamanifestować swoje rozczarowanie. Ci, którzy po raz pierwszy pracują z Polakami, o wszystko oskarżają pilota myśląc, że to on zabronił dawać napiwki albo zgarnął je sobie. W głowie im się nie mieści, że turyści mogą nie dać napiwków.

 

Proszę się nie dziwić. Spróbujmy postawić się w roli jednego z pracowników branży turystycznej, który nie ma stałej pensji lub ma tylko symboliczną, a cały jego dochód pochodzi z napiwków. Co się stanie jeśli przyjedzie wycieczka z Polski i napiwków nie będzie?! Przesadzam? Nie. Znam wiele przypadków, gdzie np. lokalni przewodnicy, nauczeni już doświadczeniem, robili co mogli by nie dostać polskiej grupy.

 

Tu, wielu turystom należy się wyjaśnienie. Są kraje (pozaeuropejskie), gdzie, np. wspomniani wyżej przewodnicy, pracują za darmo! Tak duża jest konkurencja, że lokalne biura wykorzystują to bez skrupułów. Mają pracownika za darmo, a  wyżywić się ma on z napiwków. Tak wygląda rynek pracy. Jest bezwzględny. Nieuczciwe? Pewnie tak, ale pamiętajmy, że za to mamy tańsze wycieczki! Gdyby w Egipcie, Tunezji, Palestynie czy Indiach, prawo pracy było takie jak w Europie, nasze wymarzone wakacje byłyby droższe.

 

Oczywiście, można by pomyśleć o turystycznym odpowiedniku Fair Trade (Sprawiedliwy Handel). O promocji biur, które organizowałyby wycieczki dbając o wszystkich pracowników i podwykonawców, również w tych dalekich, egzotycznych krajach. Ale póki co, jedynym sposobem na uczciwą zapłatę za ich pracę są napiwki. Dlatego zachęcam do ich wręczania.

 

Wakacyjne topless

Na jednym z portali przeczytałem, że aż 96 proc. mężczyzn byłoby szczęśliwych, gdyby kobiety opalały się topless. Taki wynik nie zaskakuje. Panom rzeczywiście musi się to podobać.

 

Przynajmniej do czasu. Być może nie wszyscy mi uwierzą, ale i tu możliwy jest przesyt. Kiedyś, pracując w Egipcie, przez kilka miesięcy mieszkałem w dobrym hotelu, wybieranym przez młodych ludzi bez dzieci. Mój pokój był na samym końcu obiektu. Gdziekolwiek bym szedł, czy do restauracji, czy do wyjścia z hotelu, musiałem przejść obok kilku basenów. Na każdym z dużo pań opalało się topless. Często w takim samym stroju pływały, grały w siatkówkę, a nawet szły do baru po drinka. Ile można? Po jakimś czasie przestaje się zwracać uwagę. Człowiek się przyzwyczaja i reaguje już tylko w wyjątkowych sytuacjach, na przykład, na mocno nieestetyczne widoki. Cóż, ta forma stroju kąpielowego nie jest dla każdego, a niektóre z pań zdają się o tym zapominać.

 

Ciekawsze jest, że aż 87 proc. kobiet chciałoby opalać się w ten sposób. Tak przynajmniej wynika z badań jakie przeprowadzić miała wyszukiwarka lotów Skyscanner. Jak podaje portal gazeta.pl, panie wybierają tę formę ponieważ chcą odpocząć od „krępujących ubrań”. Pytanie, co w tym przypadku oznacza przymiotnik „krępujący”. W sensie fizycznym (krępuje ruchy)? Czy w znaczeniu obyczajowym (krępuje pewne formy zachowania)? A może jeszcze w innym?

 

Zapewne jest tak, że odległość i luźniejsza atmosfera wakacji, sprzyja tego typu formie relaksu. Pewnie niejedna z kobiet, będąc gdzieś na plaży Hiszpanii, Grecji czy Egiptu, pierwszy raz w życiu zdecydowała się na opalanie bez górnej części kostiumu, mimo, że wcześniej w ogóle nie przyszło jej to do głowy. Cóż, tak to już jest. Co nie uchodzi nad Bałtykiem, tam bywa prawie standardem. Taki urok ciepłych mórz.

 

Strój topless najbardziej akceptują Niemcy (99 proc. panów), najmniej Rosjanie (67 proc.).

 

A co na to przeciwnicy? Jak podaje skyscanner.pl, panowie sprzeciwiają się argumentując to „obrazą moralności”, „obawą o wywołanie raka skóry” oraz chęcią ochrony dzieci przed takim widokiem. Natomiast panie, które nie akceptują topless podawały m.in. następujące powody: „gapiący się mężczyźni” i „zachęta do podglądania”.

 

Nie wiem dlaczego, ale moim skromnym zdaniem, plaże z turystkami opalającymi się topless wyglądają jakoś bardziej wakacyjnie.

 

Zobacz także: Seks i turystyka.

Uśmiechnij się do rezydenta!

Sezon w pełni. Jak co roku, wielu z nas wybiera słoneczny wypoczynek w którymś z ciepłych krajów. Osobą, która przywita nas na lotnisku i będzie dbała o cały nasz pobyt jest rezydent. Od niego, w dużym stopniu, zależy czy będą to udane wakacje.

   

Prawdy i mity

 

Niejeden turysta, po powrocie, skarży się na jakość pracy rezydentów. Oczywiście, bywa różnie, są lepsi i gorsi rezydenci. W tekście tym, w żadnym wypadku nie chcę brać w obronę wszystkich pracujących w tym zawodzie. Od czasu kiedy zajmuję się szkoleniem rezydentów, otrzymuję wiele opinii na temat ich pracy (i zachowania po pracy – ale o tym opowiem przy innej okazji). Bywa, że sam jeżdżę i oceniam. Do tego dochodzą jeszcze opinie klientów naszego biura. Stąd wiem, że bywa różnie.

 

Niemniej uważam, że obiegowa opinia na temat rezydentów jest krzywdząca. Skąd się to bierze? Myślę, że przyczyn jest kilka. Być może niektórzy zazdroszczą rezydentom. Bo to przecież taka super praca! A właściwie coś jakby praca. Raczej wakacje. Mieszkają w ciepłych krajach, w dobrych hotelach, miło spędzają czas i jeszcze im za to płacą. Żyć nie umierać! Zgadzam się! Tak właśnie jest. Ale z jednym zastrzeżeniem. Jest to PRACA. Trudna i wymagająca profesjonalnych umiejętności. I na pewno, nie dla każdego!

 

Jeśli ktoś potrafi ja wykonywać, to nie tylko da sobie radę i zarobi całkiem przyzwoite pieniądze, ale też miło spędzi czas i rzeczywiście skorzysta z atrakcji kurortu, w którym przebywa. Jeśli nie ma profesjonalnych umiejętności (a to się niestety zdarza), zyska tylko nienawiść turystów i obciążenie ogromnym stresem. Pisałem już o tym na blogu: Rezydenci biur podróży.

 

Drugim powodem, dla którego niektórzy klienci źle oceniają pracę rezydentów, jest – tak naprawdę – nieznajomość specyfiki tego zawodu. Turysta widzi rezydenta tylko przez chwilę i na tej podstawie wyciąga wniosek, że rezydent pracuje właśnie taką chwilę. Zapomina, że rezydent ma pod opieką nawet kilkuset klientów w kilkunastu hotelach. Do tego transfery, lotniska, wycieczki i sytuacje awaryjne typu lekarz, szpital, zgubiony paszport, itd. Bywa, że całymi tygodniami nie ma ani jednego dnia wolnego. Śpi po parę godzin na dobę, często w autokarze albo na krześle na lotnisku.

 

Trzeci to sprzedaż wycieczek fakultatywnych. Ileż razy to słyszałem od osób wracających z wakacji. „Wiesz, ale ten rezydent to kombinator. Sprzedawał wycieczki po 50 dolarów, a w biurze na ulicy ta sama wycieczka była za 35 dolarów. Zobacz ile zarabiał na jednej osobie. A na całym autokarze? I tak parę razy w tygodniu”. A jak jest naprawdę? Rezydent ma obowiązek sprzedawać wycieczki, które oferuje zatrudniające go biuro. Nie ma wyboru, musi to robić. Biuro płaci mu za to. Ile? Najczęściej 5 proc. choć bywa, że mniej. Przy dużej sprzedaży są to wymierne pieniądze, ale nie takie, o jakich często myślą turyści.

 

Kiedy ktoś jest złym rezydentem

 

Poza wspominanym wyżej brakiem profesjonalnych umiejętności koniecznie trzeba powiedzieć o znużeniu. Praca jest wymagająca i psychicznie obciążająca. Jeśli nie ma potrzebnego odpoczynku i odskoczni, to pojawia się zmęczenie. Rezydent zaczyna unikać turystów, izoluje się i ucieka. Zmusza się do pracy. W bezpośrednim kontakcie z ludźmi, w takiej specyficznej branży, to nie może przynieść pozytywnych efektów. Sam miałem taki moment. Po dwóch latach pracy niemal non stop, doszedłem do etapu kiedy klienci przestali mnie interesować, kiedy nie miałem z tego już żadnej przyjemności. Nie pozostało nic innego jak zrezygnować. I zostawiłem tę pracę na ponad pół roku. Odpocząłem i mogłem wrócić.

 

Znam rezydentów (ale też pilotów i przewodników), którzy stojąc przed turystami i mówiąc do nich, wkładają okulary przeciwsłoneczne i zamykają oczy! Przewodnik opowiada, gestykuluje, ale ma zamknięte oczy! Dlaczego? Bo nie da rady już patrzeć na turystów. Straszne? Oczywiście. Zanim zacznie mówić już jest wściekły i spięty bo wie, że pojawią się te same, co zawsze pytania. Znużony przewodnik nazwie je „głupimi”.

 

Ale zanim gremialnie potępimy takie zachowanie, zastanówmy się czy sami nie mamy podobnych stanów w swojej pracy. Czy nam nigdy nie zdarzyło się coś takiego. Jeśli tak o tym pomyślimy, to może dojdziemy do wniosku, że lepiej uśmiechnąć się do rezydenta. Do czego uprzejmie namawiam.

Więcej artykułów na temat zawodu rezydenta biur podróży.

PS

Wdzięczny też będę za wszystkie opinie i uwagi na ten temat. Cenne będą głosy turystów i rezydentów.

Kurs rezydentów biur podróży

 

Upokarzająca burka

Otwarta na inne kultury i religie, tolerancyjna Europa zaczyna bronić się przed jedną z religii.

Izba niższa francuskiego parlamentu, przyjęła projekt ustawy zakazujący kobietom noszenia we wszystkich miejscach publicznych muzułmańskich zasłon, takich jak burka czy nikab. Stało się tak na wniosek parlamentarnej komisji, która uznała burkę za oznakę upokorzenia kobiet oraz przejaw „ekstremistycznego fundamentalizmu”.

Coś niesamowitego! Mam wrażenie, że nie do końca zdajemy sobie sprawę z wagi tych wydarzeń. (Wcześniej pojawiło się podobne prawo w Belgii i  referendum w Szwajcarii zakazujące budowy minaretów). W Polsce, temat ten, póki co, funkcjonuje tylko jako ciekawostka.

Nie jestem muzułmaninem, choć mam wśród nich paru znajomych. W krajach islamskich spędziłem kilka lat, może dlatego widok kobiet osłoniętych od stóp do głów mnie nie razi.

Na swój sposób rozumiem Francuzów. Ciekawe jak my Polacy postąpilibyśmy w takiej sytuacji? Jak poradzilibyśmy sobie z podobnym zjawiskiem?

To nie kwestia, tej czy innej religii, interesuje mnie najbardziej. Rzeczywistego czy wyimaginowanego zagrożenia z nią związanego. Pomijam też aspekty prawne, chociażby możliwą sprzeczność ze swobodami obywatelskimi. Interesuje mnie raczej zjawisko jako takie. Nowe i przeczące dotychczasowej praktyce. W zasadzie podważa chyba całą istotę zachodniej Europy. Koniec tolerancji religijnej? Pierwsze próby jej ograniczenia? Chęć budowania kryteriów, które do tej pory były nie do pomyślenia.

Bo tak naprawdę o co cała ta burza? Według statystyk francuskiego MSW, noszenie zasłon muzułmańskich dotyczy ledwie 2 tys. kobiet. Zdaniem rządu większość z nich to Francuzki, które nawróciły się na islam. Kobiety w burkach i nikabach twierdzą, że czynią to z własnego wyboru, a nie pod presją partnera czy rodziny.

Popatrzmy na argumentację rządu. Nie chodzi w niej o bezpieczeństwo. Kobiety pod obfitymi szatami nie noszą pistoletów i granatów. Nie zaburzają w ten sposób porządku społecznego. Czynią komuś krzywdę? Chyba nie. Zakaz ten tak naprawdę oznacza: możesz być muzułmanką, ale tak byśmy tego nie widzieli.

Jestem za czy przeciw? Nie wiem. Wiem natomiast, że coś się zmienia. I ta zmiana jest bardzo ważna. Żegnaj stara Europo? Witaj nowe, ale jakie!?

PS.

Czy ustawodawcy zasłaniający się walką o dobro „upokarzanych” burkami kobiet pomyśleli jak kobiety poczują się, kiedy państwo zaingeruje tak mocno w ich religijność? Czy właśnie wtedy nie będą upokorzone?

Zapewne też nie o to parlamentarzystom francuskim chodziło, ale czy przypadkiem, w praktyce, to nowe prawo, nie zrównuje burki z innymi zakazanymi symbolami, na przykład, ze swastyką?

Zobacz też: Kobieta w Egipcie oraz Muzułmański sex-shop

Czy biura podróży oszukują?

Analizując materiały zamieszczane w mediach, można by dojść do wniosku, że turystyka na oszustwie stoi. Dobrze, że moja dziewięcioletnia córka nie czyta jeszcze gazet i nie ogląda wiadomości w TV, bo mogłaby dojść do przekonania, że tatuś to jakiś hochsztapler.

 

Jadę samochodem, w radiu wakacyjny poradnik pt. „Jak nie dać się nabić w butelkę”. Zaglądam do internetu, a tam filmik z jednej ze stacji telewizyjnych. Tytuł? „Pułapki last minute”. Obejrzeliśmy. Wszyscy pracownicy biura podróży. Niezły ubaw. Pytania i poziom wiedzy prowadzących momentami po prostu żenujący. Może to standard telewizji śniadaniowej, gdzie dziennikarze udają, że znają się na wszystkim? Takich filmików jest więcej. Sam nie wiem, dobrze to czy źle, że powstają. Bo z jednej strony wnoszą coś pozytywnego, zwracają uwagę na problem. Ale z drugiej, mam wrażenia, że idą bardziej w kierunku taniej sensacji niż merytorycznego poradnika. Przytoczony wyżej tytuł sugeruje, że ktoś zastawia jakieś pułapki na klientów. Wyjaśniam: oferty last minute nie zawierają żadnych „pułapek”! Są tak samo wartościowym produktem jak każdy inny.

 

Moje ulubione pytanie jednego z telewizyjnych dziennikarzy: Czy wszystkie biura podróży oszukują? Odpowiadam najspokojniej jak mogę: Nie, nie wszystkie!

 

Oczywiście, klienci muszą znać swoje prawa. Najlepiej by było, gdyby mieli świadomość warunków na jakich zawierają umowę. Jest to również w interesie biur podróży. Uważam, że edukacja dotycząca chociażby ubezpieczeń turystycznych, jest niezmiernie ważna. Tragiczny przypadek śmierci turysty na wakacjach w Egipcie, o którym pisałem już na tym blogu, jest wystarczająco pouczający. Rzecz, jak mi się wydaje dotyczy nie tyle samych biur podróży, co kultury prawnej w ogóle. I nie tylko prawnej!

 

Trzeba tu wspomnieć o drugiej stronie medalu, czyli o mentalności klienta. Organizatorzy wakacyjnych wyjazdów starają się sprostać oczekiwaniom rynku. A te, najczęściej, są bardzo proste – jak najtaniej! Kiedy rozmawiam z właścicielami czy menadżerami hoteli w najpopularniejszych turystycznie kierunkach, to mówią jedno: są problemy z niektórymi polskimi biurami, bo te chcą jak najtaniej. A jeśli chcą, to dostają. Najtańsze pokoje i najtańsze all inclusive. A później są skargi, narzekania i reklamacje.

 

Polscy turyści czasami zachowują się tak jakby wierzyli w cuda. Najchętniej hotel 5*, all inclusive, w szczycie sezonu za 999 zł. No, maksymalnie 1200 zł. Z przelotem, ubezpieczeniem, zakwaterowaniem, wyżywieniem, transferami, opieką rezydenta… Realne? Bardzo rzadko, tylko w absolutnie wyjątkowych sytuacjach. Nie można traktować tego jako rzeczy standardowej.

 

Zdarzają się biura, które próbują zdziałać cuda i sprzedawać w takich cenach. Czym się to kończy? Zmianami hoteli, skróconymi turnusami (niby 7 dni, ale nocne przeloty tak ustawione, że wychodzi tylko 5 dni pobytu) , pokojami w najgorszych miejscach, itd. Pamiętajmy, wszystko ma swoją cenę. Najtańsze wakacje też.

 

Może tak bardzo pragniemy luksusowego wypoczynku, że sami siebie oszukujemy. Decydując się na wakacje wolimy nie zwracać uwagi na mniej korzystne warunki zawarte w umowie (wcale nie małym drukiem!). A później szukamy winnego. I wina spada na biuro podróży.

 

Zobacz też: Zakazana turystyka

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel

Kreteńskie smaki

„Co masz zrobić dziś, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. W ten sposób przywitał nas rezydent na Krecie. Słowa te mają być kluczem do zrozumienia mentalności Greków. Być może. Trochę tego doświadczyliśmy. Mam na myśli filozofię życia opartą raczej na spokojnej kontemplacji niż na nerwowej bieganinie.

Kreteński stół

Kreteński stół

Kiedy kilkadziesiąt lat temu zrobiono porównawcze badania populacji z różnych części Europy, okazało się, że mieszkańcy Krety żyją najdłużej. Może decydowało o tym właśnie to nastawienie. Specjaliści szukali źródeł gdzieś indziej. Długo głównym podejrzanym był pewien gatunek ślimaka stanowiący sporą część diety miejscowych. To właśnie on miał powodować, że Kreteńczycy nie zapadali na choroby układu krążenia. Później okazało się, że to raczej rośliny, na których żerują ślimaki. Zawierają podobno substancje zbawienne dla ludzkiego organizmu.

Smacznie i ładnie

Ładnie i smacznie

No właśnie, kreteńska kuchnia. Bardzo mi odpowiada. Wspaniała gatunkowo oliwa. Oliwki mniejsze i lepsze niż te znane chociażby z Hiszpanii. Do tego pyszne sery, a – jeśli ktoś lubi – również ogromny wybór owoców morza. W Heraklionie znalazłem lokalną restauracyjkę przy porcie. Żadnych turystów, sami miejscowi. Pełna sala, trudno o wolny stolik. To znak, że warto tam usiąść. Co zjadłem, to zjadłem, ale napatrzyłem się też sporo na to, co zamawiali moi sąsiedzi. Widać, że Kreteńczycy uwielbiają dobre jedzenie. Zamawiają kolejno różne gatunki ryb, ośmiornice, małże, kalmary, ślimaki, krewetki… Wszystkiego próbują. Siedzą długo przy stoliku, rozmawiają delektując się potrawami i winem. Uczta zamiast zwykłego pośpiesznego lunchu.

Za to w zdumienie wprawiła mnie obsługa. Mniej więcej wiedziałem czego powinienem się spodziewać, ale nie sądziłem, że aż tak. Na prośbę o polecenie czegoś dobrego, kelner rzuca menu i mówi: „Przeczytaj i zamów”. Nie ma czasu na pogaduszki? Nie chce mu się? Nie ma motywacji ponieważ w restauracji i tak tłum ludzi? A może to taki styl pracy, takie podejście do obowiązków? W hotelu i restauracji nastawionej na turystów takie zachowanie byłoby niedopuszczalne, ale w miejscowej tawernie, to wygląda jak standard.

Pojechałem obejrzeć hotele (zobacz artykuł: Ile gwiazdek, tyle szczęścia). Przez tydzień widziałem ich sporo. Rozmawialiśmy z ich właścicielami, menadżerami. Pytali o to, jakie obrazki z Grecji pokazuje polska telewizja. Zależało im na tym abyśmy zobaczyli, że problemy rządu w Atenach nie mają żadnego wpływu na sytuację na Krecie. I, w turystyce, rzeczywiście tak jest. Kreta to enklawa. Pełna wesołych wczasowiczów i żyjąca własnym życiem. W wielu hotelach komplet gości i rezerwacje już na całe lato. Nastroje optymistyczne, mówią, że sezon zapowiada się lepiej niż w roku poprzednim.

Pytani o politykę nie przebierają w słowach. Obwiniają kolejne greckie rządy. Ale nie tylko. Staliśmy osłupiali słuchając jak jeden z menadżerów za całą sytuację obwiniał europejskich dziennikarzy, którzy rozpętać mieli antygrecką propagandę. Ciekawe podejście do problemu…

Greckie oliwki są najlepsze

Greckie oliwki są najlepsze

Nie znam się na makroekonomii, natomiast jeśli chodzi o turystykę, to kilka rzeczy jest pewnych. Grecy przyzwyczajeni do tego, że turyści i tak przyjeżdżają, zaniedbali rozwój infrastruktury. Zostali w tyle za innymi wakacyjnymi potęgami. Klasą hoteli i towarzyszącymi im atrakcjami typu baseny i aquaparki, przebici zostali chociażby przez Turcję i Egipt.

Żyją czerpiąc z wielkiej sławy swego kraju. Każde dziecko uczy się historii Grecji. Dla turystyki to fantastyczna, bezpłatna reklama. Jedziemy tam m.in. po to by oglądać starożytne zabytki. Na Krecie oczywiście pozostałości pałacu w Knossos. Kto nie zna mitu o Minotaurze, labiryncie czy Dedalu i Ikarze?!

Na Kretę przyciągają też malownicze zatoczki i porośnięte oliwkami góry, wyśmienita kuchnia i możliwość zwiedzania wyspy na własną rękę. Samochód wynająć można już za 25 euro dziennie. Jeździ się pewnie i bezpiecznie. Najwięcej jest turystów ze Skandynawii, Niemiec, Francji i Anglii. Polaków jest mniej, Rosjan bardzo mało.

Kreta to atrakcyjny cel wakacyjnych wyjazdów. Z całą pewnością, również w tym roku, przyjedzie tu mnóstwo turystów. Wygląda na to, że grecki kryzys nie będzie miał żadnego znaczenia.

Szukasz wycieczki szytej na miarę? Zapraszamy do naszego autorskiego biura: Krzysztof Matys Travel

Zobacz też artykuł: Wakacje all inclusive.

Etiopia – część 1

Mursi

Zawsze mi żal, jeśli muszę zrezygnować z atrakcyjnego wyjazdu. Właśnie, i to niestety po raz kolejny, odmówiłem pilotowania wycieczki do Etiopii. Szkoda, bo to piękna wyprawa. Trzy tygodnie w zupełnie innym świecie. Moja ulubiona Afryka. Nie mogę pojechać ze względu na domowe obowiązki. Cóż mi zostaje? Mogę trochę powspominać, przywołać obrazy z poprzednich wyjazdów.

Dziś część pierwsza – spotkanie z Etiopią.

O Etiopii myślałem od dawna. Ciągnęła mnie tam chęć dotknięcia wyjątkowego, oryginalnego etiopskiego chrześcijaństwa. Znałem je z książek. Pierwsze opracowanie na ten temat kupiłem dawno temu w kairskiej księgarni. Zajmowałem się wtedy historią Kościoła koptyjskiego, czyli, w dużym skrócie, dziejami chrześcijaństwa w Egipcie. Między kościołami egipskim i etiopskim istnieją liczne podobieństwa, ale też istotne różnice. I właśnie to różnice wydawały mi się najciekawsze. To one nęciły najbardziej.

Z mnichem w Lalibeli

Chrześcijanie w Etiopii dokonują obrzezania chłopców, ale też ciągle popularny jest okrutny afrykański obyczaj obrzezania dziewczynek. Nie jedzą wieprzowiny, a często też obok niedzieli za dzień święty uznają sobotę. Wyjątkowy, trójstopniowy podział etiopskich kościołów może być zainspirowany architekturą żydowskiej Świątyni Jerozolimskiej. Wchodząc do kościoła, należy zdjąć buty. Tutejszy chrześcijanin obowiązany jest przestrzegać ścisłych postów, osoba świecka pości 180 dni w roku, duchowny nawet 250 dni.

Jechałem tam pierwszy raz i od razu jako pilot i przewodnik! Ze mną kilkunastu turystów. Na szczęście byli to doświadczeni podróżnicy i wyśmienici towarzysze. Na szczęście jechałem z bardzo dobrym biurem, gdzie organizacyjnie, wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Dzięki temu nie było żadnych problemów. No może z wyjątkiem jednego – trochę mało wiedziałem o Etiopii!

Wieś Felaszy

Przygotowany byłem do spotkania z północną częścią kraju. Zwiedzaliśmy tam skalne kościoły w Lalibeli i klasztory na wyspach jeziora Tana. Oglądaliśmy obeliski w Aksum i robiliśmy zdjęcia pod budynkiem, w którym (podobno) znajduje się Arka Przymierza. Podróżowaliśmy szlakiem Felaszy, czyli etiopskiej społeczności żydowskiej. To wszystko wiedziałem, dysponowałem fachową literaturą. Potrafiłem wytłumaczyć zawiłości architektury okrągłych etiopskich kościołów czy trudne do weryfikacji dzieje królowej Saby. Zobacz: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Ale południe jest zupełnie inne. To jakby dwie Etiopie. Jedna, ta północna, to kraj o długiej i udokumentowanej historii. Starożytna cywilizacja pozostawiła świadectwa w formie źródeł pisanych i zabytków architektonicznych. Druga, południowa, to rejon niemal dziewiczy. Teren podbijany i włączany do Etiopii na przestrzeni ostatnich stu lat. Tu dziś jeszcze możemy zobaczyć naturalnie żyjące afrykańskie plemiona. Na ich temat nie ma zbyt wielu opracowań. A w języku polskim to już zupełnie nic. Kilka lat po mojej pierwszej wyprawie pojawiła się jakaś literatura podróżnicza, np. książka Martyny Wojciechowskiej, ale to pozycje zbyt ogólne aby można było na nich budować specjalistyczną wiedzę.

Piknik w górach Siemen

Tak więc, jechałem trochę w nieznane. Po wielu godzinach lotu, z przesiadką w Stambule i międzylądowaniem w Chartumie, późną nocą wylądowaliśmy w Addis Abebie. Wszystko było ciekawe. Wygląd lotniska i procedura wypisywania wiz turystycznych. A nawet rozmowa z urzędnikiem kontrolującym paszport, który na do widzenia życzył „miłego bzykania”. Wydawało mu się chyba, że wszyscy obcokrajowcy przyjeżdżają tu skuszeni urodą etiopskich kobiet. (Zobacz galerię zdjęć z Etiopii).

Wiedziałem, że są dwa hotele o tej samej nazwie. Pierwszy polecany, o dobrym standardzie, położony w centrum stolicy; drugi gorszy, usytuowany gdzieś na nieciekawych przedmieściach. Widok z wiozącego nas busa przekonał mnie, że jedziemy niestety do tego drugiego. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy zobaczyłem sam hotel. Ktoś z obsługi wtaszczył mój bagaż do pokoju, wskazał ręką na malutki telewizorek stojący na rozpadającej się szafce i powiedział jedno angielskie słowo: „No!”. Zrozumiałem, że lepiej niczego nie dotykać i jakoś przetrwać kilka godzin do śniadania. Zastanawiałem się tylko dlaczego nasze, tak dobre biuro, zgodziło się na ten słabszy hotel.

Z miejscową przewodniczką

Rano wyjrzałem przez okno. Dostrzegłem rzeczy, których nie widziałem wcześniej. Zbaraniałem. Szybko wyjąłem mapę. Sprawdziłem. Otóż byliśmy jednak w tym lepszym hotelu. Byliśmy też w centrum Addis, przy reprezentacyjnym placu, który ja parę godzin temu wziąłem za ponure przedmieścia! No – pomyślałem sobie – jeśli tak jest w stolicy, to co będzie dalej?!

Dalej bywało różnie. Całkiem dobre, rządowe hotele na północy kraju, a na południu „hotel najlepszy z dostępnych”. Jego zdjęcia cały czas robią furorę wśród moich znajomych. Pokój hotelowy to po prostu ściany przykryte arkuszem blachy. Ale chyba niezbyt dokładnie, bo po deszczu miałem pełno wody na podłodze. Co tam. Na jedna noc może być. Tym bardziej, że kolejne spędziliśmy już w namiotach. O tym jak było, opowiem w kolejnych odcinkach.

Kolejny artykuł: Etiopia – część 2.

Kulinarne przeboje

„Jeśli w czasie posiłku podają ci jakiś miejscowy rarytas, ważne jest, by go przyjąć, nawet jeśli zbiera ci się na wymioty na sam widok złowrogiego oka kozy na twoim talerzu” pisze Mark McCrum w książce pod tytułem Jak uniknąć gaf w obcych krajach. Dalej autor wymienia takie dania, jak gotowane larwy os, genitalia indyka, mrówki w czekoladzie, gulasz z kota czy zupę z penisa kozła. Jak widać dobór potraw nastąpił według kryterium szoku kulturowego. Jedząc coś takiego zmagamy się z uprzedzeniami. Natomiast walory smakowe mogą być niczego sobie.

Tarasun – bimber z… mleka! Specjalność ludów Syberii. Więcej o tym tu: Bajkał kulinarnie.

Gorzej jeśli i jedno i drugie, delikatnie mówiąc, nie należą do najbardziej atrakcyjnych. Przypominam swoje doświadczenia. Na pierwszym miejscu postawiłbym chyba etiopską indżerę, czyli coś w rodzaju kwaśnego i mokrego placka. Wyglądem przypomina wywrócony na wierzch krowi żołądek, a w smaku jest jeszcze gorsza. W sporej części Etiopii jest podstawowym daniem, pełni rolę chleba, ale jada się to na śniadanie, obiad i kolację. Często, w tanich jadłodajniach nie ma nic innego. I tu turysta ma problem. Nie chce, ale musi. Wśród Polaków odwiedzających ten piękny kraj ugruntowało się powiedzenie: indżera – mokra ściera. Muszę przyznać, że w pełni zasłużone. Więcej na ten temat: Etiopia.

Indżera z dodatkami. Sosy są pyszne, do  smaku placka trzeba się przyzwyczaić.

A z rzeczy, które jadłem ostatnio, to gotowane wnętrzności barana. Wszystkie! W jednym wielkim kotle. Najpierw pije się rosół, później je pozostałe części. Już sam widok jest niesamowity i…. niezbyt zachęcający. A zapach? No cóż, pachnie zawartością jelit. I  baranim łojem. Takie cuda w Kirgistanie.

Autor wspominanej książki podaje przykłady „ciekawych” potraw z różnych strona świata. Niestety nie pojawia się nic z Polski. W ogóle nasz kraj wymieniony jest chyba tylko ze dwa razy, zawsze przy okazji wódki. Czy rzeczywiście w naszej narodowej  kuchni nie mamy nic, czym moglibyśmy wprawić w zakłopotanie zagranicznego turystę?

Zastanawiam się nad tym i przychodzą mi do głowy następujące potrawy:

• Tatar – ponieważ nie wszędzie jada się surowe mięso. A często towarzyszy mu dodatkowo surowe jajko! Brr…

• Śledzie – słone i dziwne z wyglądu i dotyku. Słyszałem opowieść o studencie z Afryki, który pobyt w Polsce rozpoczął od próby usmażenia śledzia. Długo nie chciał dać się namówić na ponowne skosztowanie tej ryby.

• Kiszone ogórki i kiszona kapusta. W wielu miejscach świata kwaszone oznacza zepsute.

• Podpiwek. Na Podlasiu nadal pijemy. Ale nie taki kupowany czy rozrabiany ze sklepowego koncentratu. Prawdziwy, swojski. Ostatnio, miałem przyjemność gościć ludzi, którzy nigdy wcześniej nie próbowali tego specjału. Byli bardzo mili, ale widziałem, że szło im to dość opornie.

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrznaości barana

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrzności barana

• A skoro przy trunkach jesteśmy, to oczywiście bimber. Ten w najgorszym wydaniu, rozpoznawalny po zapachu nawet przy ostrym katarze. Nieprzyzwyczajonych zwala z nóg i ostro poniewiera. U nas, na Podlasiu zwany „duchem puszczy”. W dobrym wydaniu, to naprawdę porządny trunek. I oczywiście turystyczna atrakcja, nielegalna oczywiście. Więcej w artykule: Samogon z Podlasia.

• Kiszka ziemniaczana, czyli tarte kartofle upchane w świńskie jelito grube. Nasz specjał regionalny. Smakuje nieźle. Pod warunkiem, że się nie uczestniczyło w myciu kiszek. Kiedyś pomagałem w tym mojej babci. Zapach pamiętam do dziś.

• Aha, no i oczywiście, to, co na ciepło w trakcie świniobicia. Kiedyś bardziej popularne, dziś już mało kto zna ten smak, choć na Litwie, na przykład, ciągle funkcjonuje – do kupienia nawet w sklepie. Podsmalone świńskie uszy i ogony. Do chrupania zamiast chipsów. Zagryzka do piwa. A jako danie główne smażony mózg. Smacznego, na zdrowie! Ja dziękuję.

Macie jakieś pomysły? Doświadczenia, historie do opowiedzenia? Zapraszam, stwórzmy listę kulinarnych przebojów.

Zobacz artykuł o wyjątkowej kuchni gruzińskiej.

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel. W trakcie  naszych wycieczek poznajemy najciekawsze lokalne smaki. Zapraszamy!

Moje spotkanie z prezydentem Kaczyńskim

Jakże paskudna wiadomość! Siedzę przed komputerem w pracy, ale właściwie myślę tylko o tym tragicznym wydarzeniu. Chyba zaczynam rozumieć co mogli czuć Polacy porażeni nagłą śmiercią generała Sikorskiego, a wcześniej zaskoczeni odejściem Piłsudskiego. Jak sobie z tym poradzimy?!

Prezydenta Lecha Kaczyńskiego spotkałem raz, w Jerozolimie. Było to latem 2006 r. Zwiedziliśmy już całe miasto, wycieczkę kończyliśmy pod Ścianą Płaczu. Słońce chyliło się ku zachodowi pięknie oświetlając Kopułę Skały. Zmierzaliśmy w stronę parkingu, kiedy otrzymałem informację, że za chwilę będzie tu prezydent. Zupełne zaskoczenie! Od kilku miesięcy byłem poza krajem, z dala od bieżących wydarzeń politycznych. I gdybym przypadkowo nie potknął się o dziennikarza Telewizji Polskiej, pewnie byśmy się z prezydentem rozminęli.

Jerozolima, 2006 rok

Kiedy powiedziałem turystom: „Słuchajcie za chwilę będzie tu prezydent Kaczyński!” grupa podzieliła się na dwie części. Jedni chcieli koniecznie wrócić i spotkać się z polską delegacją. Pozostali żądali powrotu do autokaru. Odezwały się nasze polityczne animozje, uprzedzenia i emocje.

Z częścią osób wróciliśmy pod Ścianę Płaczu. Nie należałem do zwolenników Lecha Kaczyńskiego, ale w takiej chwili to nie miało znaczenia. To po prostu było spotkanie Polaków, i do tego w tak niezwykłym miejscu. Byłem też pilotem i przewodnikiem grupy, a to zawsze zobowiązuje. Prezydent podszedł do nas, podał rękę, wymieniliśmy kilka zdań. Odniosłem jak najlepsze wrażenie z kontaktu z miłym człowiekiem.

Maria Kaczyńska i polskie turystki

Kobiety z naszej grupy otoczyły wianuszkiem panią prezydentową. Maria Kaczyńska rozmawiała, pozowała do zdjęć, wyraźnie zadowolona z naszego towarzystwa.

Wtedy potraktowałem to na spokojnie, z uśmiechem. Ot swoista atrakcja, dodatek do pracy w moim zawodzie. Dziś jestem bardzo wdzięczny losowi za to spotkanie.

Zobacz też na tym blogu: Wielkanoc w Jerozolimie oraz Izrael – pierwsze wrażenia.

Śmierć na wczasach

Dowiedziałem się o tym wczoraj z TVP Białystok. Dziś tematem tym zajmują się już chyba wszystkie nasze lokalne media.  Rzecz dotyczy tragicznego zdarzenia jakie miało miejsce na wycieczce do Egiptu. W niedzielę wielkanocną, po tygodniowym pobycie w szpitalu, zmarł tam młody człowiek, zostawiając żonę i dwójkę dzieci. Zrozpaczona wdowa została dodatkowo obarczona rachunkiem na kwotę 90 tys. złotych za hospitalizację. Do tego dochodzi 15 tys. za sprowadzenie zwłok do kraju. Znajomi założyli specjalną stronę internetową, pomagają zebrać potrzebne pieniądze.

Pierwsze pytanie brzmi – Jak to możliwe, przecież jest ubezpieczenie? Jest, ale w tym przypadku ubezpieczyciel odmówił pokrycia kosztów, ze względu na chorobę przewlekłą, na jaką cierpiał turysta. Wyglądałoby na to, że z formalnego punktu organizator wyjazdu i ubezpieczyciel mogą mieć rację, co oznacza trudną sytuację dla poszkodowanych. Jednak jak informuje gazeta.pl, zmarły turysta osiem lat temu miał wszczepioną zastawkę serca, a zmarł w skutek wylewu. Czy jedno z drugim ma coś wspólnego, to już pytanie dla specjalistów z zakresu medycyny. Może zbyt łatwo ubezpieczyciel próbuje uniknąć odpowiedzialności?

Pytania można mnożyć. Czy pracownik biura, które sprzedało tę wycieczkę poinformował o tym, co zawiera ubezpieczenie standardowe i o tym, że w przypadku chorób przewlekłych można dokupić ubezpieczenie dodatkowe? Czy rezydent na miejscu pomógł na tyle, na ile trzeba? Czy cała pomoc na miejscu była zorganizowana należycie? Z tego, co pisze dziś poranny.pl, wygląda, że nie.

Wszystko to, nie zmienia jednak faktu, że turysta wykupując wczasy, podpisuje umowę, na której zazwyczaj jest klauzula, że zna i akceptuje warunki ubezpieczenia. A warunki te są takie, jakie są. W jednym biurze lepsze, w innym gorsze. Dlatego może nie od rzeczy będzie podanie kilku wskazówek:

1. Warto zapoznać się z warunkami ubezpieczenia. Problem w tym, że często to cała broszura specjalistycznego tekstu. Komu chce się to czytać? Kiedyś biura miały dobrą praktykę publikowania skrótów z najważniejszymi informacjami. Dziś takie udogodnienia zdarzają się rzadziej, a szkoda, warto by do tego wrócić.

2. Można dopytać o to pracownika biura, w którym wykupuje się wycieczkę. Ten powinien poinformować nas o najistotniejszych warunkach.

3. Jeśli na coś chorujemy, jeśli się leczymy, należy spytać czy w takim przypadku nie jest wskazane dokupienie ubezpieczenia od chorób przewlekłych. Koszt niewielki, a zwalnia nas od niepotrzebnego stresu czy dodatkowych problemów, w razie pogorszenia stanu zdrowia.

4. Trzeba też wiedzieć o innych wyłączeniach odpowiedzialności ubezpieczyciela (to bardzo ważne!). Dotyczą one chociażby alkoholu. Turysta pod jego wpływem, jeśli ulegnie wypadkowi, traci ubezpieczenie. Więcej na ten temat w artykule: Turysta, alkohol i ubezpieczenie.

5. I pamiętajmy, że cena to nie wszystko! Rozsądnie wybierajmy ofertę, biorąc pod uwagę wszystkie jej składniki. Nie traktujmy zakupu wycieczki jak wizyty w sklepie spożywczym. Oczywiście, najlepiej jest mieć zaufane biuro, które pomoże nam w wyselekcjonowaniu rzeczywiście najlepszej oferty.

Rzecz jasna, wszystkie te rozważania niewiele pomogą już w tym konkretnym, tragicznym przypadku. Ale może kogoś w przyszłości ustrzegą przed podobnymi kłopotami. Podam jeden konkret. Popularny ubezpieczyciel, którym posługuje się spora część polskich biur podróży, w przypadku kosztów leczenia wyłącza odpowiedzialność tylko w przypadku chorób na które ubezpieczony leczył się w przeciągu ostatnich 12 miesięcy. Tak więc, w tym przypadku, operacja sprzed 8 lat, nie byłaby powodem odmowy pokrycia kosztów leczenia i transportu zwłok do kraju. Niestety, jeśli dobrze rozumiem medialne doniesienia, turyści, o których mowa, mieli inne, mniej korzystne ubezpieczenie.

Zobacz też: O ubezpieczeniach w turystyce.

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén