Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Kategoria: Polska Nieoczywista (Strona 3 z 3)

Duch puszczy, samogon z Podlasia

Jest jedną z wizytówek regionu. Rzecz tu bardzo popularna i w Polsce rozsławiona. Pojawia się na niejednej imprezie. Króluje na ogniskach i kuligach. To „duch puszczy”, czyli leśny trunek. Alkohol pędzony w ukryciu, nocą, gdzieś głęboko w puszczy. Mocny (dobry powinien mieć powyżej 55 procent). Szlachetny – pod warunkiem, że wiemy od kogo kupić. Choć formalnie zakazany, to po cichu staje się turystycznym hitem.

Duch puszczy, etykieta

Etykieta

Dostałem od kogoś trzylitrowy pojemnik. Trunek przedni. Skąd wiem? Bo jeżdżę po świecie, zajmuję się turystyką i z zawodowego obowiązku próbuję. W wielu krajach robione domowym sposobem alkohole są lokalną atrakcją, Wspierają turystykę, promują region i dają zarobić miejscowym. Działa to bardzo prosto. Każdy ma prawo destylować i sprzedawać alkohol. Musi tylko zgłosić to w urzędzie i ryczałtem zapłacić akcyzę. W zależności od kraju są różne ograniczenia. Na przykład mogą robić to tylko rolnicy z własnych produktów rolnych. Albo można sprzedawać taki alkohol wyłącznie na terenie gospodarstwa, gdzie został wytworzony, w należącej do niego restauracji lub pensjonacie. Może być też limit ilościowy, np. w ciągu roku na takich zasadach można sprzedać maksymalnie tysiąc litrów.

Trudno wyobrazić sobie wycieczki do Gruzji bez degustacji domowego wina i czaczy – mocnego alkoholu (powyżej 50 proc.) wytwarzanego z wytłoczyn winogronowych. (Dobrej jakości czacza przebija wszelkie sklepowe trunki). Jedno i drugie jest łatwo dostępne i stanowi element kultury oraz stylu życia. W Tbilisi korzystamy z restauracji, w której turyści obserwują proces destylacji, a następnie próbują świeżutkiej, jeszcze ciepłej czaczy. Podobnie w Armenii – tutowka, czyli samogon z owoców morwy. Trunek o wyjątkowym smaku, cieszący się uznaniem turystów, choć niektórzy wolą łagodniejszy bimber z moreli i brzoskwiń. (Więcej o ormiańskich trunkach).

Oczywiście nie ma mowy o wielkim piciu. Chodzi o degustację, o spróbowania. Traktujemy to jako element miejscowej kultury. Chcemy jej dotknąć, poznać, posmakować. Turyści fotografują i filmują. Więcej z tego żartów i zabawy niż picia.

W Nepalu do specjalnie zamówionej kolacji z lokalnymi potrawami podają nam domowej roboty mocny alkohol z ryżu. Smakuje tak sobie, ale każdy turysta spróbuje, a po powrocie do domu pochwali się, że pił coś takiego, Tak działa turystyka! Polska nie zezwalając na taki biznes  strzela sobie w kolano.

Długo można by wymieniać mniej lub bardziej egzotyczne kraje i popularne tam domowe alkohole. Nie w tym rzecz jednak. Wróćmy do podlaskiego „ducha puszczy”. Zwiemy go też „księżycówką” ponieważ wytwarzany jest nocą i w ukryciu. Mam przed sobą etykietę. Tak, tak, profesjonalną, wydrukowaną w pełnym kolorze. Dołączona była do wspomnianego wyżej trzylitrowego pojemnika. Czytamy na niej, że szczególny sposób przygotowania, chroniony przez wieki tajemniczą recepturą, a także dobór najwykwintniejszych składników czyni jego smak szlachetnym i wyjątkowym.

Na etykiecie nie znajdziemy danych producenta. To oczywiste. Przecież wytwarzanie takiego alkoholu oraz jego dystrybucja jest prawnie zakazana. Bimbrownie tropione są przez policję i niszczone. Ale jak mówią miejscowi, łupem organów ścigania padają tylko te wytwórnie, które robią trunki słabej jakości. Mistrzowie, którzy do swoich wyrobów przyzwyczaili całe wsie i miasteczka, lokalnych notabli oraz ich ważnych gości z Warszawy, czują się bezpiecznie. Ich umiejętność doceniana jest również przez lokalne władze. U nas mówi się, że niby wszystko jest zakazane, ale jak ktoś z gminy jedzie załatwić coś ważnego w stolicy to wiezie bagażnik bimbru i kiełbasy z dzika.

W wielu krajach domowe trunki są istotnym uzupełnieniem oferty turystycznej. Szczególnie dotyczy to mniejszych podmiotów, działających np. w obszarze agroturystyki. Spełniają kilka ważnych ról. Doskonale nadają się do promocji regionów. Są bardzo często kupowane na wynos, jako prezent. Wspomagają budżety niewielkich gospodarstw agroturystycznych i restauracji. Wreszcie, podatki z tego płynące zasilają skarb państwa. Szkoda, że nie w Polsce. Kiedyś mieliśmy w tym zakresie wspaniałe tradycje. Podniszczyła je okupacja, dobił PRL. Wolna Polska przez dwadzieścia kilka lat nie wpadła na pomysł żeby do nich wrócić. Na szczęście, w konspiracji przetrwały tu i tam. W okolicach Białegostoku (Supraśl, Waliły, Czarna Białostocka…) uratował je gęsty las Puszczy Knyszyńskiej. Zapraszamy więc do nas!

Więcej o atrakcjach regionu: Turystyczna Polska Wschodnia.

PS
Bimbru o najbardziej okrutnym smaku próbowałem w Etiopii. Był pieruńsko mocny i zrobiony z… czosnku! Wypić się nie da. Ale umoczyć usta, spróbować, zrobić zdjęcie i pochwalić się po powrocie do domu – jak najbardziej!

I jeszcze jedno. Nie namawiam ani do używania, ani do kupowania nielegalnego alkoholu. Zwracam tylko uwagę na jedną z turystycznych atrakcji regionu i tkwiący w niej potencjał.

……..
More info about Podlasie in English: Poland Podlachia.

Sylwester po raz drugi

W Polsce dawno już posprzątano po sylwestrowych zabawach, a tymczasem w nocy z 13 na 14 stycznia w Białymstoku i Hajnówce ponownie wystrzelą fajerwerki oraz korki od szampanów. Podlasie wita nowy rok podwójnie. Wierni kościołów wschodnich święta obchodzą według kalendarza juliańskiego, a zgodnie z nim, rachuba dat przesunięta jest o 13 dni.

Przy takich okazjach najlepiej, bo w praktyce, objawia się wielokulturowość regionu. Publiczne Radio Białystok przez cały wieczór  nadaje specjalną audycję z muzyka białoruską i ukraińską. Restauracje urządzają bale, a w mieście zawieszany jest zakaz używania sztucznych ogni i petard.

W masowym przekazie, dzień ten ochrzczony został juliańskim lub prawosławnym Sylwestrem. Tyle, że to nazwa odrobinę krzywdząca. Wynika ze sztywnego przyjęcia reguł kalendarza gregoriańskiego. W Kościele katolickim św. Sylwester wspominany jest 31 grudnia. Patronem ostatniego dnia roku w kalendarzu juliańskim jest za to św. Melania, stąd też noworoczne zabawy nazywane są „małanką” lub „mełanką”.

Wśród prawosławnych mieszkańców Podlasia funkcjonują też jako „szczodry wieczór” – od obfitości potraw na stole. W tradycji ten aspekt ostatniego dnia roku był bardzo istotny. W niezbyt zamożnych domach, na ten jeden moment szerzej otwierano spiżarnie. Na stołach pojawiały się sycące, tłuste, mięsne potrawy. Bywało nawet bardziej bogato niż w czasie świąt Bożego Narodzenia.

Ten szczególny wieczór, poświęcony był dwóm tematom. Dziewczyny bawiły się wróżąc, a chłopcy oddawali się psikusom. Panny koniecznie chciały się dowiedzieć, która pierwsza wyjdzie za mąż. Sposobów by się o tym przekonać była masa. Na przykład, każda z dziewczyn kładła na podłodze garstkę ziaren, a następnie do izby wpuszczano kurę. Ta z panien, której zboże ptak wybrał, miała największe szanse na zamążpójście. Próbowano różnych metod. W użyciu były wróżby lekkie i zabawne, ale też idące w stronę magii i czarów. Tak jakby tej nocy można było sobie pozwolić na więcej. Bo to przecież czas pomiędzy, moment kiedy jedno już się skończyło, a drugie jeszcze nie zaczęło. Standardowe reguły zdawały się być na chwilę zawieszone.

Pierwszy dzień nowego roku dla wielu gospodarzy rozpoczynał się niespodzianką. Zdarzało się, nie można było wyjść z domu bo drzwi zostały zabarykadowane z zewnątrz, w komin wetknięty był snop słomy, a na kryty strzechą dach stodoły ktoś wciągnął drewniany wóz. Po cichu zamieniano też w nocy zwierzęta. Konia lub krowę od jednego gospodarza przeprowadzano do drugiego. Ilość ogonów się zgadzała, ale sztuki były inne. Ważne było, aby nie zrobić tu nikomu krzywdy, dlatego też po zaskakującym poranku wszystko bez szkód musiało wrócić do normy. Dowcipnisie pomagali gospodarzom pozbierać swój inwentarz. Dziś już trudno o strzechy i wozy drabiniaste, więc i obyczaje te raczej zanikły. Na pewno przetrwał jeden. Podmienianie furtek i bram. Pamiętam to z dzieciństwa. Najpierw jako małe dzieci, w Nowy Rok emocjonowaliśmy się tym komu zginęła bramka i gdzie się znalazła; później, już jako młodzieńcy, sami robiliśmy takie psikusy. I w tej podlaskiej (choć katolickiej) wsi zwyczaj ten funkcjonuje nadal. Furtki znikają w noc sylwestrową i czasem trzeba się rzeczywiście naszukać by swoją odnaleźć.

Nie ma już za to ciekawego obyczaju wysypywania ścieżek popiołem lub słomą. W ten sposób w noc sylwestrową kawalerka łączyła domniemane pary, często ułatwiając im podjęcie życiowej decyzji. Jeśli było wiadomo, że tych dwoje ma się ku sobie, to po cichu, pod osłoną nocy usypywano dróżkę od domu chłopaka do domu dziewczyny. Rano było trochę wstydu i sporo żartów. Jak to celnie ujął Edward Redliński w Konopielce „pogadajo sobie ludzi, pogadajo, już się młode nie wybronio przed wiosko”. Ślub był przesądzony.

Co dziś zostało z tej bogatej ludowej tradycji? Myślę, że nie jest źle. Co prawda na potrzeby komercji i dla ułatwienia, bale nazywa się juliańskimi sylwestrami, ale miejscowi nadal określają ten dzień po swojemu, jako Szczodry Wieczór, Małanka czy Hohotucha. Oczywiście zmieniła się też forma. Dziś to huczne imprezy i tańce, na wzór sylwestra gregoriańskiego, ale co ważne, przy „tutejszej” muzyce i z elementami lokalnego folkloru. Może to być sporą atrakcją dla przyjezdnych i okazją by zobaczyć nieco bardzo ciekawej, podlaskiej egzotyki.

PS
W pisowni słowa sylwester jest spory bałagan. Zasugerowałem się wskazówką, by nazwę dnia rozumianego jako święto pisać wielką literą, stąd Sylwester podobnie jak Wigilia czy Nowy Rok, a nazwę zabaw i obyczajów małą, więc sylwester i małanka, podobnie jak andrzejki czy mikołajki.

W tym roku organizuję takiego sylwestra w Supraślu. Wybierają się na niego turyści z całej Polski.

Film z takiego Sylwestra na Podlasiu.

Wino z Mielnika

Korzystając z wolnego dnia odwiedziłem Mielnik, niewielką miejscowość nad Bugiem, położoną na granicy województw podlaskiego i mazowieckiego.

Skrzywienie zawodowe, gdzie nie zajadę, patrzę na wszystko pod kątem turystyki. Mielnik ma potencjał! Malownicza dolina Bugu idealnie nadaję się na aktywny wypoczynek: kajaki, rowery, konie…Pagórkowaty teren porośnięty jest lasem. Widoki rewelacyjne (zdjęcia do zobaczenia tu). No i tylko 130 km od Warszawy.

Mielnik pamiętam z zajęć historii, jako istotny ośrodek funkcjonujący w ramach państwa polsko-litewskiego. To tu, na początku XVI wieku, Aleksander Jagiellończyk zatwierdzał zawartą wcześniej w Piotrkowie unię (stąd czasem stosowana nazwa „unia piotrkowsko-mielnicka”). Od tej pory oba organizmy stać się miały jednym państwem. Postanowień unii nie udało się jednak wprowadzić w życie. Temat wrócił prawie 70 lat później, w postaci unii lubelskiej.

Zauważyłem, że miejscowa szkoła nosi nazwę unii mielnickiej. Z uśmiechem pomyślałem, że to chyba nie do końca wychowawczy przykład, wszak ten akt prawny należy postrzegać w połączeniu z przywilejem mielnickim, w którym Aleksander za cenę korony polskiej, zgodził się na istotne ograniczenie władzy królewskiej. Dzięki temu ogromny wpływ na rządy w państwie zyskał senat. Kraj ewoluował w kierunku władzy magnaterii. Czym to się skończyło, wszyscy wiemy.

Pamiątką najlepszych czasów Mielnika jest Góra Zamkowa. Tu bywali królowie (położony na styku Litwy i Korony zamek doskonale się do tego nadawał). Wyobraźnię turystów najłatwiej pobudzić opowieścią o wizycie królowej Bony.

Historia Mielnika wzbudza szacunek. Pierwsze wzmianki pochodzą z XIII wieku. Wtedy gród padł ofiarą mongolskiego najazdu. W wieku XIV, jako litewska twierdza, bronił się przed Krzyżakami. Prawa miejskie od XV wieku; odebrane zostały w 1934 r. Generalnie, jego dzieje determinuje pogranicze. Kronikarze wspominają o Jaćwingach, Litwinach, społecznościach ruskich, Mazowszanach… Różne narody i religie odciskają swoje piętno aż po wiek XX. Sprawia to, że Mielnik dziś, dodatkowo zyskuje na atrakcyjności.

Turyści, którzy tu dotrą, poza pozostałościami zamku oglądaj również wyjątkową w skali kraju, odkrywkową kopalnię kredy; stroje z filmu „Ogniem i Mieczem” zdeponowane w miejscowym Domu Kultury (jest plan wybudowania Parku Historycznego „Trylogia”) oraz zabytkowe świątynie kilku wyznań (kościół, cerkiew, synagoga). Chociażby z tego powodu Mielnik idealnie nadaje się na cel wycieczek edukacyjnych.

Nowe nasadzenia. Będzie z tego dobre wino

Kapitalny temat dotyczący procesów geologicznych (skąd się wzięła kreda?) z jednej strony, wielokulturowość i dzieje państwa polsko-litewskiego z drugiej. Dla grup szkolnych akurat.

Ale na mnie największe wrażenie wywarło coś innego. Nie myślałem, że zobaczę tu prawdziwą, profesjonalna winnicę! A taka właśnie powstaje. Dzięki winiarskiej pasji Mikołaja Korola. Gospodarz z dumą pokazuje rzędy dobrze utrzymanych roślin. Właśnie zasadzone zostały nowe, szlachetne szczepy, sprowadzone z Austrii i Niemiec. Kolejne partie pięknie nasłonecznionego stoku czekają na swoją kolej. Próbowałem wina. Czerwone i różowe, o mocnym owocowym aromacie, przypominały mi wina… gruzińskie. No cóż. Już w niedalekiej przyszłości, właśnie lokalne wino, może być sporą turystyczną atrakcją Mielnika!

Nikiszowiec

Od kiedy dowiedziałem się o istnieniu tego miejsca, chciałem je zobaczyć. Skorzystałem z okazji i w ostatnią sobotę odwiedziłem Nikiszowiec. W księdze pamiątkowej wyłożonej w tamtejszym punkcie Informacji Turystycznej widnieje wiele entuzjastycznych opinii. Przyjeżdżają tu turyści, oglądają i podziwiają, choć to przecież niby tylko „zwykła” górnicza osada.

Nikiszowiec to dzielnica Katowic. Wybudowano ją na początku XX wieku jako zaplecze dla położonej obok kopalni. Rolę tę pełni do dziś.

Wcześniej tylko słyszałem o tym miejscu. Jadąc tam nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Nie miałem wyobrażenia jak może wyglądać. Pewnie dlatego pierwsze wrażenie było piorunujące. Jakbym się przeniósł do innego świata! Zaparkowaliśmy samochód przy pierwszej kamienicy i weszliśmy w uliczkę. Weszliśmy tak, jak się wchodzi do bajki.

Zastanawiam się teraz, co mnie tak urzekło. Przecież widziałem mnóstwo atrakcyjnych turystycznie miejsc. Co tak niezwykłego jest w Nikiszowcu?

Myślę, że decyduje wyjątkowe połączenie kilku elementów.

Jest to miejsce malownicze. Mury budynków same układają się w kadr. To tak, jakby ktoś na potrzeby turystów celowo zbudował dekoracje.

Albo jakby to były domki-zabawki, z wielkim kunsztem stworzone urokliwe, malutkie cudeńka. A przecież to najprawdziwsze domy, żyją w nich ludzie; patrzą przez otwarte okna, można z nimi porozmawiać, nie unikają kontaktu, wydają się bardzo przyjaźni. Wchodzimy w bramę i trafiamy na przestronne, pełne zieleni podwórko; a na nim plac zabaw i sporo dzieci.

Jest to dzielnica zabytkowa i piękna, a jednocześnie żywa. Wartość ma taką, że można by ją w całości przenieść do muzeum. Zamknąć, zabezpieczyć i pokazywać zza szyby. Albo zamienić w coś w rodzaju praskiej Złotej Uliczki czy innych tego typu słynnych miejsc. Niby ciekawych, ale już sztucznych bo muzealnych. Pozbawionych życia. Nikisz jest inny i dlatego wyjątkowy!

O atrakcyjności miejsca decyduje też skala zachowania zabytku. Tu mamy nie jeden dom czy dwa, ale całą dzielnicę! Bez żadnych wstawek, socjalistycznych bloków czy współczesnych „plomb”. Mamy całą dzielnicę w jednym stylu, w zasadzie jednakową. Pasuje tu wszystko, od kościoła, przez pocztę i salon fryzjerski „Teresa” po piekarnię i założony w 1919 roku salon fotograficzny.

Wizyta tam jest trochę jak podróż w czasie. To jak wspomnienia z dzieciństwa, które powróciły przywołane zapachami z piekarni. Na ścianach kamienic, nawet od strony głównego placu dzielnicy, nie ma krzykliwych szyldów i reklam. Inna epoka i inna estetyka, a jednocześnie przecież to dziś, 2010 rok. Niezwykłe!

Tak sobie myślę, że niejedno tego typu miejsce mogliśmy mieć w Polsce. Jeszcze niedawno istniały. Trochę naruszone zębem czasu, trochę uszkodzone ekspansją nowego budownictwa, ale były. Niestety, władze lokalne nie dostrzegały ich wartości i nie udało się ich uratować. W Białymstoku to mogło być piękno drewnianej architektury Bojar i ulicy Młynowej. Jeśli nie ma już takich dzielnic, to ratujmy pojedyncze domy i fragmenty ulic!

Nie wiem kto, dlaczego i w jaki sposób sprawił, że Nikiszowiec przetrwał, ale brawa mu za to! Dziś to turystyczny punkt obowiązkowy. Może być wizytówką Katowic i całego Śląska. Polecam.

Zobacz też: Turystyczna Polska Wschodnia.

Książe Karol w Białowieży i na Tatarskim Szlaku?

Już za kilka dni, w poniedziałek 15 marca, książę Karol rozpoczyna oficjalną wizytę w Polsce. Spotka się m.in. z prezydentem Lechem Kaczyńskim i premierem Donaldem Tuskiem oraz z ministrem kultury Bogdanem Zdrojewskim, a to podobno dlatego, że ma zamiar kupić zabytkowy pałac w Bożkowie na Dolnym Śląsku.

Drewniany, zabytkowy meczet w Kruszynianach

Nas najbardziej interesują plany związane z Podlasiem. Ciągle nieoficjalnie, ale wiadomo, że w grę wchodzą tatarskie meczety w Bohonikach i Kruszynianach, czyli wspaniały polski orient oraz Białowieża. Książę Karol jest wielkim propagatorem ekologii. Stąd zapewne chęć odwiedzenia ostatniego już, jedynego w Europie pierwotnego lasu. Kochani turyści! Ruszajcie śladem Karola! To mądry człowiek. Wie co dobre.

 

Wątek osobisty. Księcia Walii darzę sporym szacunkiem. Ze względu na jego charytatywną, mądrą, przemyślaną (a nie tylko medialną, jak to często bywa) działalność. Zwolennik zdrowego jedzenia i rolnictwa ekologicznego. A poza tym, z wykształcenia to archeolog, a to bliska mi dziedzina.

 

Zapraszamy na Podlasie! Warto tu przyjechać. Moi znajomi, bywali w świecie podróżnicy, wracają stąd zachwyceni. Wystarczy przejechać 200 km z Warszawy by mieć poczucie, że było się w innym kraju. Egzotyka a tak blisko. Biuro podróży organizujące wycieczki na Podlasie, kontakt.

Strona 3 z 3

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén