Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: zwiedzanie

Walencja

Nie tak popularna jak Madryt i Barcelona, ale na pewno nie mniej atrakcyjna. Mnie przypadła do gustu nawet bardziej. Urzekła architekturą, zarówno zabytkową, jak i współczesną. Ma piękną plażę i lokalny klimat, czyli coś, co zdefiniować trudno, ale jeśli już to coś jest, to stanowi spory turystyczny atut.

Plac przy Mercado Central. Do Mercado zajrzeć należy koniecznie!

Wybraliśmy się tam w ramach ferii. Szukając pomysłu na zimowe kanikuły, przypomniałem sobie, że o Walencji myśleliśmy latem, ale wtedy zwyciężył Madryt. Teraz wyszła wycieczka złożona z dwóch członów, najpierw kilka dni w Krakowie, później weekend na południu Hiszpanii.

Urzekająca architektura Walencji

Atuty

Niedrogie połączenia lotnicze z Krakowa. Bilety w Ryanerze można było kupić już za kilkadziesiąt złotych. Oczywiście wszystko zależy od terminu, tydzień później ten sam bilet może być dziesięć razy droższy.

Widokówki z Walencji

Pogoda. Słonecznie i wiosennie. Przeskoczyliśmy z polskiego plus dwa, na hiszpańskie plus dwadzieścia. Czułem się jak u nas pod koniec kwietnia, mam wrażenie, że wyprzedziliśmy wiosnę o jakieś dwa i pół miesiąca. Stoliki kawiarni i restauracji ustawione na zewnątrz, wieczorami mnóstwo ludzi. Niemal wakacyjna atmosfera.

Ciudad de Las Artes Las Ciencias (pol. Miasteczko Sztuki i Nauki). Na głównym zdjęciu wyżej ten sam obiekt nocą

Kuchnia. Kto zna i lubi Hiszpanię, ten wie i rozumie. Tym razem zabieram ze sobą smak kalmarów, były świetne, jedne z najlepszych, jakie jadłem. W przypadku Walencji wspomnieć należy oczywiście o paelli. O tej miejscowej, z mięsem i z fasolą. I o tym, że sama potrawa właśnie z tego regionu Hiszpanii się wywodzi, bo pojawić się mogła dopiero, gdy Maurowie przywieźli tu ryż.

Warto też podpowiedzieć, że o tej porze roku miejsce to zachwyci miłośników owoców, bo za niewielkie pieniądze zjemy świeże i pyszne papaje, mango czy truskawki. A drzewa obsypane są dojrzewającymi właśnie mandarynkami i cytrynami.

Plaza de la Virgen katedra, z prawej strony katedra. 4 lutego. Na zdjęciu nasze worki turystyczne

Zwiedzanie. Miasto jest piękne. Na tyle, że już samo spacerowanie po ulicach jest wielką przyjemnością. Śliczne, odnowione i zadbane kamienice w połączeniu z zielenią palm i bananowców sprawiają bardzo przyjemne wrażenie. Jest czysto i ładnie, od chodników po dachy domów, widać rękę gospodarza. Wygląda to tak, jakby Walencja brała udział w konkursie na najbardziej zadbane i wypieszczone miasto świata.

Palmiarnia (L’Umbracle), jeden z obiektów zespołu Ciudad de Las Artes Las Ciencias

Architektura jest zdecydowanie mocną stroną Walencji. Od tej zabytkowej, z której mamy piękne przykłady obiektów w stylu romańskim, gotyckim i barokowym, po współczesną, ze słynnym futurystycznym kompleksem Ciudad de Las Artes y Las Ciencias na czele. To ostatnie jest rewelacyjnym przykładem tego, jak ambitną i przemyślaną inwestycją architektoniczną można ponieść atrakcyjność miasta. Wielkie uznanie dla włodarzy, że się na coś takiego porwali. Przy tej okazji po raz kolejny wypada wyrazić żal, że w Polsce podobnych działań niemal nie uświadczymy.

Największe w Europie oceanarium. Wielka atrakcja dla rodzin z dziećmi

Na zakończenie jeszcze jedna uwaga. Zespół Ciudad de Las Artes y Las Ciencias trzeba zobaczyć minimum dwa razy. W dzień i po zachodzie słońca, kiedy jest oświetlone. Naprawdę warto!

Zobacz też: Puerta del Sol

Jeden raz

Jest tyle krajów, których nie pamiętam. Albo pamiętam słabo. Coś tam w głowie zostało, ale niewiele. Z Grecji może oliwki, wyjątkowo dobry hotel na Krecie i betonowe pseudorekonstrukcje pałacu w Knossos. Z Portugalii wieżę, w której więziony był Józef Bem, pyszną cataplanę i świeże sardynki prosto z rusztu. Z hiszpańskiego Costa de la Luz pamiętam bociany i przyzwoite wino w ramach all inclusive. A z Maroka? Z Maroka głównie rozczarowanie Casablancą i Rabatem.

Miejsca, w których byłem tylko jeden raz. Mało czytałem, nie studiowałem ich historii, problemów i zachodzących tam zjawisk. Nie poznałem ludzi. Nie wracałem, żeby coś sprawdzić i obejrzeć jeszcze raz. Pewnie dlatego tak mało znaczą.

Egipt, Asuan, wyspa File

Egipt, Asuan, wyspa File

Ma rację Krzysztof Środa, pisząc, że „jeden pobyt w nieznanym kraju daje niewiele”. Prawie nic. A przecież większość turystów tak właśnie podróżuje. Jeden raz. Tyle jest państw na świecie – mówią. Szkoda jechać drugi raz w to samo miejsce.

Nie mógłbym tak. Wiem od dawna, że na pytanie dokąd wolałbym się wybrać, w jakieś nieznane mi miejsce czy po raz nie wiadomo który do Armenii, wybrałbym Armenię. Tak samo z innymi, dobrze znanymi krajami. Chętnie jeszcze raz na Białoruś, do Mołdawii, do Gruzji… W zasadzie, to chyba im lepiej znam, im bardziej jestem wciągnięty w bieżące sprawy, tym mocniej chce się jechać. A jeśli minęło już wiele lat i wzajemne relacje osłabły, to i sytuacja się zmieniła. W takim przypadku miejsce już nie kusi, nie wzywa. Nic nie ciągnie w tamtą stronę. Jak z dawnym zauroczeniem, które kiedyś gorące i niezwykłe, dziś nie znaczy prawie nic. Tak mam z Egiptem, Indiami, Nepalem czy Etiopią. Było, minęło. Może wrócić, ale do tego potrzebny jest nowy impuls. Coś znaczącego, coś, co na powrót obudzi zainteresowanie.

Z części jednorazowych wizyt nie powstał żaden tekst. Nic, nawet najmniejszy wpis na blogu. Bo niby co miałbym napisać? Że Madryt jest piękny i wesoły, a Rzym cudowny i niezwykły? W internecie aż nadto takich tekstów.

Etiopia, wodospad na Nilu Błękitnym

Etiopia, wodospad na Nilu Błękitnym

Z jednokrotnego wyjazdu najłatwiej pisze się poradniki. Jak kupić bilet, jak przejechać z lotniska do miasta, gdzie wymienić pieniądze. Ceny w sklepach, tanie noclegi. Użyteczne wskazówki. Chętnie czytane, bo ludzie szukają informacji. Przewodniki z wydań książkowych przeniosły się do sieci. To, co podsunie nam najpopularniejsza wyszukiwarka, to wiemy. Oczywiście, też korzystam. Gdy zaczynam uczyć się nowego kraju, robię kwerendę. Książki, artykuły i internet. Przebrnięcie przez Googla nie jest łatwe. Pojawiają się zdawkowe materiały, artykuły z niewielką ilością informacji. Powtarzające się, pisane jeden od drugiego. Przepisywane z tego samego źródła. I relacje z wyjazdów w stylu: byłem, widziałem, jest pięknie. Trzeba się natrudzić, żeby znaleźć coś wartościowego. Oryginalnych myśli jak na lekarstwo. Po co jeździmy? Po to, by powtarzać wcześniej wygłoszone kwestie?! Przy pierwszej wizycie pokusa takiego zachowania jest wielka. Bo to łatwe i nie wymaga wysiłku. Zanim się spostrzeżemy już komentujemy i oceniamy. Na podstawie czego? Czy nie nazbyt łatwo? Mówimy nie swoim językiem. Wskoczyliśmy w głębokie, dobrze uformowane koleiny. Powtarzamy za innymi. Dajemy głos stereotypom. Jeden raz to za mało, żeby poznać, wniknąć, zbadać i wyrobić opinię. Wystarczy za to, by dobrze się bawić, przeżyć coś miłego i „zobaczyć kawałek świata”. Oto turystyka.  Na ten temat zobacz też: Jak się pisze przewodniki.

Zwiedzanie

Teraz, kiedy widziałem już mnóstwo różnych miejsc, niektóre wielokrotnie, nauczyłem się przywiązywać wagę do zasady pierwszego wrażenia. Zanim poznam miasto i zwiedzę je dokładnie, skupiam się na tym, co mogę zobaczyć i odczuć na samym początku. Zdarza się różnie. Pierwszy może być hotel, dworzec kolejowy, port, restauracja, lotnisko, śródmieście lub peryferia. Nieważne co.

 

Lubię widok nieznanego miasta. Wtedy, w naturalny sposób, jest jeszcze ciekawie. Później, za piątym czy dziesiątym razem, może pojawić się znudzenie, a nawet zmęczenie. Wiem to bardzo dobrze, więc tym bardziej staram się cieszyć pierwszym razem. Nie chodzi o to żeby jakoś intensywniej się wpatrywać, uważniej słuchać czy mocniej wąchać. Rzecz w tym by mieć świadomość, że dzieje się coś wyjątkowego. Sztuka polega na tym by się cieszyć. Delektować się tą jedną, jedyną chwilą. Smakować ją. Tylko tyle. Oczy można mieć zamknięte. Nie o to chodzi by widzieć, ale o to by rozumieć i czuć.

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

 

Jeśli podróżuję sam, bez grupy turystów, zwiedzam w nieco odmienny sposób. Najchętniej siadam w kawiarni, w miejscu o ładnym widoku, zamawiam kawę i rozglądam się za gazetą. Gazeta obowiązkowo. Nawet jeśli jest w języku, którego nie rozumiem. Przeglądam, zdarza się, że próbuję rozszyfrować tytuły i podpisy pod zdjęciami. Czasem nie robię nic. Zwyczajnie cieszę się kawą, ładnym widokiem, otaczającym mnie lokalnym gwarem i towarzystwem gazety. Wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat i o to właśnie chodzi.

 

Bywa, że nie posuwam się dalej. Tyle mi wystarczy. Nie lubię bieganiny i zaliczania kolejnych obowiązkowych turystycznych atrakcji. Bywa, że nie wchodzą do ważnych zabytków. Zamiast tego przyglądam im się z zewnątrz. Jak dużo można wtedy zobaczyć! Interesują mnie wzajemne relacje obiektu i turystów. Ludzie przepychają się, walczą o wejście i spieszą się (bo przecież w planie mają jeszcze kolejne atrakcje).

 

Nie wchodzę też jeśli nie jestem na to przygotowany. Co mi da oglądanie czegoś, czego nie rozumiem? Lata temu, w Barcelonie, nie wszedłem do Sagrada Familia. Nie chciałem być profanem. Dziś o Gaudim wiem dużo więcej i z ogromną przyjemnością zwiedzę jego dzieło. Naruszę coś, co jest jeszcze nienaruszone. Przekroczę próg. Świadomie i z rozkoszą. I to będzie piękne. I warto na to czekać.

 

Tak, lubię zostawić sobie coś na kolejny raz. Nie jestem zdobywcą. Nie dokonuję podboju. Nie chodzi o to żeby coś ujarzmić, okiełznać, stłamsić i spętać. Przepraszam, ale szybkie odhaczanie kolejnych punktów miasta, wklejanie zdjęć i biletów wstępu do albumu, trochę mi na to wygląda.

 

Lubię czytać. W kawiarniach, w parkach. Pojechać gdzieś daleko po to by siedzieć nad książką? Przecież to wygląda na marnowanie czasu! W pewnym sensie tak. Tracę szansę zobaczenia „czegoś tam ważnego”. Omija mnie przyjemność pospiesznego przeciskania się w zatłoczonych miejscach. Trudno, jakoś to przeżyję. Zamiast tego przeczytam coś inspirującego. Podnosząc wzrok z nad książki, popatrzę na ludzi, na ptaki, na miejscowego kota (taki jak u nas czy inny?). Napiję się kawy. Będzie pięknie.

 

Wydaje mi się, że są to najprzyjemniejsze chwile. W miastach, które odwiedzam wielokrotnie, mam ulubione miejsca. Są to moje oazy. Uciekam tam w wolnym czasie. Pracuję jako pilot i przewodnik. Oprowadzam wycieczkę, później daję trochę wolnego czasu. Zaszywam się gdzieś w urokliwej kawiarni czy restauracji. Może być nawet samotna ławka. Nieważne. Byle był ładny widok i klimat umożliwiający lekturę, oglądanie ludzi i kontemplację. Po to warto pracować, po to warto jeździć.

 

Wycieczki do Indii i Nepalu

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén