Jadąc przez północne Indie odliczam dni do momentu, gdy dotrę do Orci (ang. Orchha). Jestem tu już po raz kolejny, jak zawsze z grupą turystów. Po przylocie najpierw jest Delhi, potem Dźajpur, później Agra. Żadne z tych miast, w turystycznym sensie nie jest hinduskie. Dominują w nich zabytki islamskie. Ogląda się Czerwony Fort, Meczet Piątkowy, Mauzoleum Humajuna, Sikandrę, Fatehpur Sikri i słynny Tadź Mahal. Wszystkie obiekty zostały zbudowane przez dynastię Wielkich Mogołów, islamskich okupantów, którzy rządzili sporą częścią Indii, od początku XVI do połowy XIX wieku. Miasta położone niedaleko siebie, tworzą tak zwany Złoty Trójkąt. Jeśli ktoś przyjeżdża na tydzień, widzi tylko to. Jakby w ogóle nie był w Indiach! Prawdziwy Hindustan zaczyna się nieco dalej.
Orcia to „ukryte miejsce”. Niewielka wieś, otoczona dżunglą, odizolowana od reszty świata trudnymi do przebycia drogami stanowi miłą odmianę po hałaśliwych miastach Złotego Trójkąta. Liczy około 10 tys. mieszkańców (inna sprawa, że w Indiach wszystko poniżej miliona jest niewielkie). Ludzie żyją spokojnie, głównie z rolnictwa. Nikt tu nie wariuje na widok turystów. Nie ma natarczywie żebrzących dzieci i nachalnych handlarzy. Pozbawiona jest wszelkich negatywnych cech dużego miasta. (Możliwe, że Mahatma Gandhi miał rację twierdząc, że miasto to wszystko co najgorsze, a najlepszą strukturą społeczną jest wieś).
Drogi są takie sobie. Asfaltowe, ale bardzo wąskie i pełne dziur. Ruch „uatrakcyjniają” wszędobylskie, najważniejsze na jezdni krowy, riksze, ciężarówki, traktory i piesi. Efekt jest taki, że autokar, 120 km pokonuje w 5 godzin. Mocno trzęsie, głowa puchnie od ciągłego trąbienia (kierowca częściej używa klaksonu, niż dźwigni zmiany biegów – musi, inaczej nigdzie byśmy nie dojechali!), ale za to obrazki za oknem – bezcenne!
Orcia była stolicą lokalnego księstwa między XVI a XVIII wiekiem. Wtedy władcy wznosili wspaniałe pałace i typowe hinduskie świątynie. Później została opuszczona. Pewnie dlatego zabytki przetrwały w tak dobrym stanie. W północnych rejonach Indii dżungla pełniła rolę najlepszego konserwatora. Co pokrył las, tego nie znaleźli najeźdźcy i nie zniszczyli.
Przyjeżdżamy wieczorem i od razu idziemy do najważniejszej tu świątyni boga Ramy. Przed wejściem trzeba zostawić wszystkie przedmioty ze skóry. W podręcznej przechowalni lądują paski, portfele i zegarki. Hinduizm jest wegetariański. Do niedawna w Orci nie można było dostać żadnych mięsnych potraw. Dziś w najlepszym hotelu już bywają. Na kolację mamy szwedzki stół. Dużo różnych, smacznych dań z jarzyn i tylko jedno mięsne –kurczak w curry.
W lobby hotelowym wita nas motto, w języku hindi, ale zapisane czcionką angielską: Gość jest Bogiem!
Hotel ma formę pałacu, w pokojach meble i wystrój jak w czasach maharadży. Otoczony jest zadbanym ogrodem, a na głównym dziedzińcu, przez cały wieczór muzyka na żywo. Dookoła, w którą stronę nie spojrzeć, wznoszą się XVII-wieczne świątynie. Wiem, że trzeba uważać, ponieważ w turystycznych opisać mocno nadużywa się słowa „piękne”, ale cóż mam począć; tu naprawdę jest uroczo!
Rano wycieczka. Poruszamy się motorikszami. W każdej 3 osoby plus kierowca. Produkowane na licencji Piaggio, stały się źródłem ogromnego sukcesu indyjskiej firmy Bajaj. Wypuszcza ich ponad milion rocznie! Jeździ nimi pół Indii, ale też popularne są w wielu rejonach Afryki. W niektórych miastach Etiopii, jak ktoś mówi o motorikszy, to używa właśnie słowa „bajaj” (badźadź). Trudno wyobrazić sobie Indie bez tego środka komunikacji. Motoriksze przewożą ludzi i towary. Bez nich, kraj by zamarł.
Zwiedzamy Dżahangir Mahal, pałac z pierwszej połowy XVII wieku. Na turystach zawsze robi wrażenie. Moim zdaniem jest ciekawszy, niż wszystkie inne zabytki Złotego Trójkąta razem wzięte. Jest hinduski, architektonicznie bogaty. Zdobią go śliczne ornamenty. Celowo, zwiedzamy go rano. W ciepłym kolorystycznie, budzącym się słońcu, robienie zdjęć daje dużo przyjemności.
Później jeszcze świątynia Lakszmi i wizyta w jednym z domostw, po to by zobaczyć jak naprawdę żyją miejscowi. Zaczynamy się spieszyć, bo jeszcze dziś musimy dojechać do Kadźuraho. Czekają świątynie, w szokujący sposób zdobione erotycznymi rzeźbami. A później do Waranasi. Między tymi dwoma miastami jest około 400 km. Pokonamy je w 12-14 godzin. Jak pójdzie dobrze! Jeśli trafimy na większy ruch, może zająć to nawet kilka godzin więcej (znany mi rekord to 17, daje to średnią 24 km na godzinę). Takie właśnie są Indie. Szerokiej drogi!
Zobacz też: Waranasi – święte piekło hindusów.
Dodaj komentarz