Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 21 z 38

Herbata

Co wiemy o herbacie? O jej historii, o drodze jaką pokonała, by w końcu na trwale zagościć na naszych stołach? Na początku wcale nie było łatwo. Szczególnie w Polsce, gdzie większą popularność zyskała dopiero od czasu masowej produkcji cukru. Bez tego dodatku herbata jakoś nam nie smakowała. W okresie, kiedy herbata zyskiwała na popularności w Europie, bardzo negatywnie wyrażało się o niej wielu luminarzy polskiej kultury. Wyśmienity znawca roślin, ksiądz Krzysztof Kluk, w wydanej w 1786 r. pracy pisał tak: „Gdyby Chiny wszystkie swoje trucizny przysłały, nie mogłyby nam tyle zaszkodzić, ile swoją herbatą”.

Haj Ali Darvish Tea House. Najmniejsza herbaciarnia w Iranie. Od ponad 100 lat działa na powierzchni 2 m².

Herbaciane wspomnienia mam z kilku krajów.

Najwcześniejsze z Egiptu. Kair był pierwszym pozaeuropejskim miastem, w którym zagościłem. Tamtejsze smaki mocno utkwiły mi w pamięci. Studiowałem tam, za sąsiadów miałem kairczyków i tak jak wszyscy dookoła, piłem olbrzymie ilości mocnej herbaty. Właściwie nie było wyjścia. Jeśli chcesz naprawdę wniknąć w kraj, jeśli chcesz go zrozumieć i poczuć, musisz jeść i pić to, co wszyscy. W bezalkoholowej kulturze, kiedy szwagier odwiedza szwagra, to na stole ląduje właśnie herbata. No, może jeszcze fajka wodna.

Na herbatce u Beduinów. Półwysep Synaj.

Standard jest taki: bardzo mocna, czarna i obficie posłodzona. Podawana jest w niedużych szklankach. W upalne dni, orzeźwia i daje energię do działania. Udanie zastępuje śniadanie. Kawiarnie i palarnie fajek są bardzo powszechne i często otwarte przez całą dobę. Bez trudu znajdzie się je na każdej ulicy, w każdym zakątku miasta. Lubię to, że niemal o każdej porze (nawet o 5 rano) można napić się kawy, herbaty lub coś zjeść.

Napój ten jest niezbędnym elementem spotkań. Nawet stomatolog, do którego chodziłem, przed wierceniem zęba częstował herbatą. Oczywiście diabelsko słodką.

Łyk herbaty w Petrze.

 Najpopularniejsza marka to El Arosa; charakterystyczne żółto-czerwone opakowania z wizerunkiem dziewczynki zna każdy Egipcjanin. W środku mocno rozdrobniony susz. Kraj pochodzenia – Kenia. Nie wszyscy wiedzą, że właśnie to państwo należy do światowej czołówki producentów herbaty.

 

Szaj, czaj i ćaj

To w Egipcie zacząłem odkrywać trasę światowej wędrówki herbaty. Pierwszym, inspirującym do dociekań faktem jest podobieństwo nazw. Arabski szaj, to prawie jak rosyjski czaj. Jakiś czas później, w Indiach, znowu natknąłem się na podobnie brzmiący wyraz. Tyle, że tam wymawia się miękko – ćaj. Ewidentnie, herbata wędrowała po całym Wschodzie, w wielu językach zostawiając charakterystyczny ślad. Najdalej w naszą stronę, wprost z dalekiej Azji, termin ten trafił do Rosji. W Polsce za to przyjęła się zachodnia nazwa, od herbal tea.

Znana miłośnikom Egiptu, herbata El Arosa

Zupełnie inaczej pije się herbatę w Indiach. Tam dominuje masala ćaj, czyli herbata z przyprawami. Zaparza się ją wodą z mlekiem oraz dodaje mieszankę goździków, imbiru, cynamonu, kardamonu i pieprzu. Do słodzenia używa się cukru, ale też miodu lub melasy. Indusi są od niej uzależnieni. Szczególnie mężczyźni, muszą zacząć dzień od szklaneczki tego napoju. A jest to stosunkowo świeży nałóg. Indie zaraziły się herbatą od Anglików. Pod koniec XIX wieku brytyjskie Indie stały się największym jej producentem, a sto lat później, również głównym konsumentem.

Herbaciane pola Batumi

Wszyscy, którzy pamiętają PRL, znają to hasło. Rozsławiły je Filipinki w popularnej wtedy piosence (Batumi, ech Batumi…). Uprawy herbaty w gruzińskiej Adżarii były chlubą całego ZSRR. Po upadku Związku Radzieckiego, Gruzja przeżywała trudne czasy wojen domowych. Herbaciany przemysł upadł, a Polacy zapomnieli o dobrze znanym z poprzednich dziesięcioleci, gruzińskim granulacie. Jeszcze dziesięć lat temu pola wokół Batumi sprawiały smutne wrażenie. Dawne przetwórnie straszyły ruinami. Od kilku lat, po uzyskaniu przez Tbilisi, rzeczywistej władzy nad Adżarją, coś zaczyna się zmieniać. W gruzińskich sklepach pojawiła się miejscowa herbata. Całkiem dobrej jakości. W ten sposób wraca się tu do starych, jeszcze przedrewolucyjnych tradycji, kiedy Gruzja była najdalej na północ wysuniętym rejonem upraw herbaty, a tutejsze susze otrzymywały światowe nagrody.

Czajhana w Uzbekistanie.

A w Polsce? Pierwsze wzmianki o herbacie pochodzą z XVII w. i związane są z dworem królewskim czasów Władysława IV i Jana Kazimierza. W tamtym okresie docierała do nas z Anglii. Ale na skalę masową nauczyliśmy się ją pić od Rosjan (okres zaborów). Stąd też zwyczaj podawania jej w szklankach (z metalowymi koszyczkami jak w rosyjskich podstakannikach) oraz z dodatkiem konfitur – rzecz obowiązkowa w szanującym się domu II Rzeczpospolitej. Najbardziej znanym admiratorem herbaty parzonej na rosyjski sposób, w samowarze, był oczywiście Józef Piłsudski.

To właśnie Rosja była pierwszym krajem w Europie, w którym przyjął się herbaciany napój. Importowano ją bezpośrednio z Chin. Długo nie akceptowano tu brytyjskiego produktu z Cejlonu. Uważano, że susz herbaciany traci na atrakcyjności w czasie transportu morskiego. Również z tego powodu, kiedy w drugiej połowie XIX w., po przemyceniu nasion z Chin, założono uprawy w Gruzji, kaukaska herbata łatwo zdobyła rosyjski rynek.

Zielona herbata do tradycyjnej kolacji w Japonii.

Jak jest dziś? Kto tam wie jaką herbatę pije, skąd przyjechała i kto na tym zarabia! Głowę daję, że większość miłośników napoju, delektując się naparem marki Tetley, nie ma pojęcia, iż właścicielem tej znanej na całym świecie firmy jest indyjski koncern Tata. W Indiach na pudełkach z herbatą widnieje już nowe logo łączące obie nazwy, dając miejscowym poczucie narodowej dumy. W Europie, tylko mały napis na odwrocie opakowania; tak na wszelki wypadek, żeby nie stracić przyzwyczajonego klienta.

Zobacz też artykuły: Kulinarne przeboje oraz Duch puszczy – samogon z Podlasia.

A w Mołdawii, na śniadanie zamiast herbaty, pija się szampana!

Świątynie seksu

Są w Indiach miejsca, które zaskakują. Niektóre z nich stwarzają problemy interpretacyjne. Patrzymy i pytamy: jak wytłumaczyć coś takiego? Przecież sens gdzieś tu musi być. Niemożliwe by człowiek tworzył coś, bez poczucia użyteczności, bez przekonania, że czemuś to służy.

Jednym z takich miejsc jest Kadźuraho (Khajuraho), znane ze słynnych erotycznych przedstawień. Cały kompleks pięknych, zbudowanych z kamienia świątyń, sprawia imponujące wrażenie. Ściany zewnętrzne są bogato zdobione, a jednym z tematów jest już nawet nie erotyka, ale po prostu seks. Sceny przedstawione są bez żadnych ogródek (jakby ktoś celowo nimi epatował) i bez zahamowań. Znajdziemy tu rzeźby z tematami miłości lesbijskiej i seksu grupowego. W największe zakłopotanie, turystów wprowadza, scena zoofilii.

Przedstawienie zoofilii w Kadźuraho

Dla Europejczyka to trudny temat. W naszej kulturze, świątynię od erotyki odgradza światopoglądowy kordon. Od czasu Starego Testamentu radykalnie rozdzielamy te dwa obszary. Płciowość stała się czymś podejrzanym, zepchniętym w mrok, wstydliwym i dalekim od ołtarzy. Wcześniej, w starożytnych cywilizacjach basenu Morza Śródziemnego było inaczej. Erotyzm stanowił oczywisty i naturalny, a często również uświęcony, element życia. To wyrosła z religii księgi cywilizacja europejska, stworzyła dziwne nowum. Pewną rolę odegrała tu też, narzucona kobiecie, upośledzona pozycja. Standardy tworzyli mężczyźni. Seks (z kobietą, z natury niebezpieczną i wodzącą na pokuszenie – patrz historia Adama i Ewy) nie mógł być czymś dobrym. Został więc zarezerwowany tylko do celów prokreacyjnych.

Zewnętrzne ściany świątyń zdobione są kunsztownymi rzeźbami. Jednym z motywów jest erotyka i piękno kobiecego ciała

Dziwnie się to zmienia. Mam wrażenie, że w niektórych aspektach Zachód się miota. Jeszcze nie tak dawno (a dla niektórych nadal) na duchowej skali, seks znajdował się na osi ujemnej. Był definiowany religijnie. Teraz, dla odmiany, zupełnie stracił kontakt z religijnością. Jest niezależny. Zerwał się i krąży jak wolny elektron. Chaotycznie wpada to tu, to tam. Zobacz też: Waranasi – święte piekło hindusów.

Wesołe reliefy z Kadźuraho

W Indiach było inaczej. Erotyka ani się od religii nie odrywała, ani nie miała negatywnych konotacji. Podobnie wyglądała pozycja kobiety. Kobiecość ze wszystkimi jej aspektami nie miała pejoratywnych skojarzeń. Wręcz odwrotnie!

Hinduska świątynia odzwierciedla damskie ciało. Schody do świątyni to kobiece nogi, wejście natomiast odpowiada żeńskim narządom płciowym. Oto wyzwanie dla umysłu Europejczyka!

Wiele tu pięknej symboliki. Najważniejsze miejsce świątyni, odpowiednik naszego ołtarza, to macica. Tu rośnie i dojrzewa nowy człowiek. Kiedy jest już odpowiednio ukształtowany i może wyjść na świat, następuje poród. Dlatego wejście do świątyni odpowiada miejscu na ciele kobiety, w którym pojawia się główka nowonarodzonego dziecka.

Detal ze ściany świątyni w Kadźuraho

Detal ze ściany świątyni

Kiedy w XIX  wieku, angielski oficer dotarł do zapomnianego wtedy, porośniętego przez dżunglę Kadźuraho, nic z tego nie zrozumiał. W oczach purytańskiego Brytyjczyka, świątynie te raczej wzbudzały odrazę, niż zachęcały do intelektualnych poszukiwań. Dziś na szczęście jest już inaczej.

Rzeźby w Kadźuraho nie są ilustracją do Kamasutry. Nie ma tu prostego przełożenia. Kamasutra, w dawnych Indiach, była instruktarzem dla osób z wyższych sfer. Uczyła jak wzbudzać i rozładowywać pożądanie. Mówiła jak osiągnąć radość w związku. W erotycznych przedstawieniach wykutych w kamieniu musi być coś więcej! Co? Odpowiedzi trzeba szukać. Za każdym razem, gdy tam jestem, zastanawiam się nad tym.

Zobacz więcej informacji i zdjęć z Kadźuraho.  Pozostałe artykuły o Indiach.

Wrocław 3-5 lutego

Osoby, które chciałyby się ze mną spotkać i porozmawiać o podróżach lub przygotowaniu do pracy w branży turystycznej, zapraszam na Targi Turystyczne Wrocław 2012.

 

Termin: 3-5 lutego, Hala Stulecia,

na stanowisku Krzysztof Matys Travel.

 

Drugiego dnia targów, w sobotę, między godz. 13.30 a 14.30 będę opowiadał o Gruzji.

Temat: „Gruzja jako nowy kierunek podróży”.

Miejsce: sala seminaryjna nr 2.

 

Do zobaczenia!

 

Pilot wycieczek

Podobno, w Polsce jest  ponad 30 tys. pilotów wycieczek! Każdego roku setki nowych kończą kurs, zdają egzamin i otrzymują licencję. Tyle, że, jak oceniamy, 90 proc. z nich nie podejmuje pracy lub podejmuje incydentalnie. Dlaczego? Z dwóch powodów:

 

1)      Pracodawcy wiedzą, że tuż po kursie, piloci umieją bardzo niewiele. Regulowane prawem szkolenie jest w dużej części teoretyczne i słabo dostosowane do rzeczywistych wymagań jakie stawia rynek pracy. Program kursu w zeszłym roku został znowelizowany przez Ministerstwo Sportu i Turystyki. Trochę poprawiono, trochę popsuto, rewolucji nie zrobiono. Dalej zasada jest ta sama. Kończysz kurs, do pracy się nie nadajesz.

2)      Sami absolwenci boją się wyzwań (bo też wiedzą, że mało umieją). A ci, którzy chcieliby spróbować, często nie mają siły przebicia. Nie wiedzą jak wejść w branżę, nie znają nikogo kto mógłby ich polecić. Nie potrafią przekonać pracodawcy, że warto dać im szansę.

 

Jest mnóstwo rozgoryczonych, świeżo upieczonych absolwentów. Rezygnują po kilku nieudanych próbach poszukiwania pracy. Bywa, że poddają się po pierwszych wizytach w biurach podróży. Tam często słyszą pytania w stylu: No dobrze, licencja licencją, ale co pani umie? Jakie ma pan doświadczenia? Jakie kierunki/kraje pani zna?

 

  

Część problemu jest konsekwencją podejścia samych kursantów. Z mojej praktyki, wiem, że wielu z nich w trakcie kursu, skupia się tylko na jednym, na egzaminie. Wydaje im się, że po pozytywnym jego zaliczeniu, wszystkie drzwi staną otworem, a pracodawcy utworzą komitet powitalny. Tymczasem egzamin jest tylko przepustką formalną. Najczęściej, sama licencja, to zbyt mało by odnieść sukces. Co więc trzeba zrobić? Równolegle z zajęciami należałoby realizować jeszcze dwa zadania. Pierwsze dotyczy rzeczywistego przygotowania do pracy. Poza standardowym kursem. Czytać, pytać, podróżować… Chłonąć wszystko, co dotyczy branży. Chodzi o zbudowanie wiedzy na temat szeroko rozumianej turystyki. Literatura jest obfita, źródeł informacji wiele. Nie może być tak, że ktoś chce być pilotem, a nie potrafi wymienić kilku podstawowych w danych dziedzinach, polskich biur podróży albo nie zna kurortów w Egipcie czy Tunezji. Drugie zadanie dotyczy budowy wizerunku. Jeszcze, zanim zacznie się szukać pracy, można zrobić sporo, aby podnieść atrakcyjność w oczach potencjalnego szefa. To bardzo istotna kwestia! Niestety, całkowicie pominięta w ministerialnym programie kształcenia.

 

Duże znaczenie ma też uczciwa informacja udzielana osobom zapisującym się na kurs pilotów. Nie wolno tworzyć iluzji, że sama licencja zapewni zawodowy sukces. Jest sporo ośrodków, które z powodów marketingowych obiecują zbyt wiele. Jednym z przykładów może być temat tzw. kursów pilota-rezydenta. Nie ma niczego takiego! Takie hasło to tylko wprowadzający w błąd, chwyt marketingowy. Kursantom należy się wyczerpująca informacja. Dotycząca również potrzeby uzupełniania wiedzy i umiejętności oraz zalecanych dodatkowych szkoleń. Te wydają się rzeczą konieczną. W literaturze przedmiotu zagadnienie to jest szeroko omówione i dość mocno uzasadnione. Hasło „pilot wycieczek” jest pojęciem tak szerokim, że w trakcie 150 godz. szkolenia nie sposób zrealizować wszystkich możliwych aspektów. Różni się, i w zadaniach, i w specyfice pracy, pilot pracujący z wycieczkami szkolnymi na Podlasiu od pilota jeżdżącego na kilkutygodniowe, egzotyczne wyprawy. Jeszcze, zupełnie czymś innym będzie praca rezydenta, przez cały sezon, zajmującego się turystami w Egipcie czy Tunezji.

 

Biura podróży szukają dobrych pilotów. Tym najlepszym płacą całkiem przyjemne gaże. Ci naprawdę dobrzy, mają dużo więcej ofert, niż są w stanie przyjąć. Pilot jest osobą, która może uratować źle zorganizowaną wycieczkę. Może też zepsuć najlepszą imprezę. Od niego wiele zależy.

 

Ile zarabia pilot wycieczek?

ACTA conventa

Czuję się w obowiązku. Funkcjonuję w internecie. Jest to jeden z ważnych obszarów mojej aktywności. Muszę zabrać głos. W takich sytuacjach nie wolno chować głowy w piasek.

 

O ACTA powiedziano już wiele. Istnieją dokładne analizy zagrożeń. Za główne uważam szeroką i niedoprecyzowaną formułę, dającą w przyszłości, możliwość wprowadzania daleko posuniętych restrykcji. Ale abstrahując od konkretnych niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą to porozumienie, chcę zwrócić uwagę na kilka fundamentalnych kwestii:

 

  • Sposób w jaki rząd pracuje nad regulacjami prawnymi. Umowa ACTA dotyczy większości polskich obywateli, ma ogromne znaczenie dla możliwości funkcjonowania i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. W tak ważkich kwestiach, to na rządzie spoczywa obowiązek inicjowana prawdziwej, szerokiej dyskusji. Tymczasem, w tym przypadku, rząd przeprowadził raczej ciche symulacje, niż rzeczywiste konsultacje społeczne. Minister Zdrojewski, w maju 2010 r., wysłał projekt umowy z prośbą o opinie tylko do tych instytucji, o których było wiadomo, że są za, ponieważ korzystają na wprowadzeniu tych regulacji! To tak, jakby Jaruzelski konsultował wprowadzenie stanu wojennego z Kiszczakiem!

  

 

  • Po raz kolejny, przez swoją nieudolność lub celowe zaniechania, doprowadzono do wybuchu protestów. Po raz kolejny społeczeństwo stawiane jest w trudnej sytuacji. Spuścić głowę, nagiąć kark i posłusznie znosić to, co nam zaaplikowano czy się buntować?

 

  • Kabaretowy posmak ma argumentacja premiera. Najpierw podpiszemy umowę, a dopiero później będziemy ją szczegółowo analizować i szukać zabezpieczeń, aby nie miała ona negatywnego wpływu na wewnętrzne, polskie prawodawstwo. Jeśli my, obywatele kupimy coś takiego, to znaczy, że można wcisnąć nam każdy kit!

 

  • I wreszcie, poziom naszych europarlamentarzystów. Tylko SLD i UP było przeciw! Dziś PIS krytykuje porozumienie ACTA, ale wcześniej posłowie tej partii w europarlamencie głosowali za! Migalski przyznał, że nie wiedział co popiera! Pamiętajmy o tym wszystkim przy kolejnych wyborach!

 

Otwartym pozostaje pytanie dlaczego rząd polski tak usilnie forsuje tę umowę. Wygląda to tak, jakby premier stał po stronie potężnych koncernów, a nie społeczeństwa, które go wybrało. Chcemy żyć spokojnie, w przekonaniu, że jedynym celem naszego rządu są nasze interesy!


 

PS

Pacta conventa (z łac. pactum – układ, umowa; conventus – uzgodniony). W Polsce doby elekcyjnej to zobowiązanie króla wobec szlachty. Działały destrukcyjnie na zdolność sprawowania władzy i stały się gwoździem do trumny I Rzeczpospolitej.

 

Fikcja edukacyjna

Temat wraca co roku. Im bliżej wiosny, tym większa ilość uczniów i studentów odwiedza biura podróży, z pytaniem o możliwość odbycia praktyk. Właśnie przyszła grupa młodych osób. Biegają po mieście i szukają jakiegokolwiek miejsca, które ich przyjmie. Tyle, że nikt nie chce! Dlaczego? Ponieważ dla biura oznacza to koszty i problemy. Jeśli praktyki mają mieć sens, to trzeba tych ludzi czegoś nauczyć. Trzeba poświęcić im czas. Oderwać pracowników od stanowisk i kazać zajmować się uczniami. W imię czego właściciel przedsiębiorstwa miałby zdecydować się na taki krok?!

 

Szkoda mi tych młodych ludzi. To upokarzające. Muszą żebrać, żeby ktoś zechciał pomóc im w zaliczeniu praktyk. W tak idiotycznej sytuacji stawiani są przez swoje szkoły i uczelnie. Przecież to te jednostki powinny mieć podpisane umowy o współpracę z przedsiębiorcami, którzy uczyliby praktycznej strony zawodu.

 

Nie da się zapewnić dobrych zajęć praktycznych na dziko i z partyzanta! A wydaje się, że zarządzający jednostkami oświatowymi na to właśnie liczą. Otwiera się kierunek „turystyka” bez niezbędnego zaplecza! Bez możliwości zapewnienia porządnego przygotowania do zawodu! Czasem są to zupełnie egzotyczne połączenia. W Białymstoku, takie kierunki mamy np. w Zespole Szkół Budowlano-Geodezyjnych (technik obsługi turystycznej) oraz na Politechnice (turystyka i rekreacja).

 

Zatwierdzający programy nauczania i nadzorujący jego jakość tolerują iluzję. Dzięki temu jesteśmy potęgą edukacyjną (tak dużo młodych ludzi studiuje), ale niestety, kształcimy na skandalicznie niskim poziomie. Bez sensu i bez celu. W mieście, w którym każdego roku mury turystycznych uczelni i szkół opuszczają setki osób, właściciel biura podróży, jeśli chce zatrudnić pracownika, musi go sobie sam wyedukować albo podkupić u konkurencji.

 

A wracając do naszych młodych ludzi. Jak sobie poradzą? Trochę pochodzą po mieście i w końcu znajdą biuro, które podstempluje im dzienniczki praktyk za 50 zł albo za butelkę alkoholu i czekoladki. Tak to działa od lat. Czego nauczą się w ten sposób? No cóż, dowiedzą się, że ich nauka opiera się na fikcji.

 

Więcej na ten temat:

Praktyki studenckie

Jak dostać pracę w biurze podróży

 

Szkolenie dla pracowników biur podróży.


 

Popularna Gruzja

W turystyce rok 2012, w dużym stopniu, należy do Gruzji. W ślad za nią idzie Armenia. Już w tej chwili zarezerwowanych mam wiele terminów. Kolejne firmy i grupy turystów zwracają się o pomoc w organizacji wycieczek na Południowy Kaukaz. Jest tego tak dużo, że z braku czasu zawiesiłem wyjazdy do innych krajów.

 

Ktoś, kto się temu przypatruje z boku, może być zaskoczony. Skąd tak szybko rosnąca popularność Gruzji?

 

 

Po pierwsze, to kierunek nowy. Z racji na polityczne wydarzenia ostatnich dwudziestu lat, obszar ten wypadł z turystycznego ruchu. Jeździło się tam za czasów ZSRR, a później długo nie. Dziś w Polsce, mamy tysiące uwielbiających podróże klientów, którzy potrzebują nowych kierunków. Ze mną do Gruzji często wybierają się osoby, które były już niemal wszędzie. Od Wysp Wielkanocnych i Australii po Japonię. A w Gruzji jeszcze nie. I to jest olbrzymia szansa tego kraju!

 

Po drugie, to bardzo atrakcyjna destynacja. Mało jest państw, które na tak niewielkim obszarze, są w stanie zaoferować tak wiele. Jeśli miałbym z czymś porównać Gruzję, to chyba z Nepalem. Oba kraje mają wspaniałe góry; lokalną, oryginalną kulturę; niepowtarzalną architekturę; specyficzną religię i wyśmienitą kuchnię. Wszystkiego dopełniają mili, gościnni ludzie.

 

Jest to idealny cel wycieczki objazdowej. Siedem dni na miejscu wystarczy żeby odwiedzić najważniejsze miejsca. Co warto zobaczyć? Wybierając program warto zwrócić uwagę na kilka elementów. Bardzo atrakcyjnym obszarem i niestety najbardziej oddalonym od stołecznego Tbilisi, jest Swanetia. Górzysty region słynący z pięknych widoków i twardych ludzi. Jego wizytówką są wsie najeżone kamiennymi wieżami. Dla prawdziwego podróżnika to punkt obowiązkowy. Ze względu na wyższe koszta, przez wiele biur podróży jest niestety pomijany. Na przeciwległym biegunie znajdują się miejscowości mało atrakcyjne, ale ich nazwy w Polsce są znane i dlatego trafiają do programów wycieczek. Klasycznym przykładem jest Borżomi. Miasto w ruinie; nic ciekawego. Jedzie się tam tylko po to by z kraników w parku napić się wody (kupić ją można w każdym sklepie). Na tej skali interesujący punkt stanowi Batumi. Dzięki „herbacianym polom” rozsławionym przez polską piosenkę ciągną tam kolejne wycieczki. Czy warto? Na jeden dzień tak. Głównie po to by zobaczyć muzeum archeologiczne i posłuchać o przebogatej i piekielnie interesującej historii Adżarii (od wyprawy starożytnych Argonautów, po wydarzenia ostatnich lat prowadzące do obalenia Asłana Abaszydze). Kamienista plaża jest już mniej atrakcyjna.

 

 

Wiele osób myślących o wyjeździe do Gruzji ma obawy o bezpieczeństwo. W powszechnej świadomości utrwalił się obraz groźnego Kaukazu i mocno niestabilnej sytuacji politycznej. Tymczasem Gruzja to kraj spokojny jak mało który. Całkowicie bezpieczny. To prawda, jeszcze nie tak dawno, państwo niemal nie istniało; nawet w stolicy nie było prądu i ogrzewania. Policja po bandycku ściągała haracze, a każdy kto wyjeżdżał z domu, do bagażnika wkładał kałasznikowa. Osiem lat temu wszystko się zmieniło. W demokratyczny sposób władzę przejął Saakaszwili i z dnia na dzień wprowadził amerykańskie wzorce. Komandosi wyeliminowali grasujących w górach bandytów, do służb mundurowych przyszli zupełnie nowi ludzie. Dziś każdy Gruzin powie, że policjant jest pierwszą osobą na pomoc której można liczyć i nie ma mowy żeby wziął jakąkolwiek łapówkę. Nikt też już nie odważy się złożyć takiej propozycji. Po Tbilisi chodziłem nocami, bywałem w różnych dzielnicach. Wrażenie pełnego spokoju.

 

 

O bezpieczeństwie decyduje też charakter miejscowych. Są przyjaźni i towarzyscy. Gościnność jest ważną gruzińską cechą.

 

To prawda, pije się tu sporo. Umiłowanie wina jest cechą narodową. Często sięga się też po czaczę, trunek mocny i szlachetny jak nasza śliwowica. Ale to wszystko dzieje się w olbrzymiej kulturze. Bez gorszących ekscesów. Zresztą, niemal nie sposób ujrzeć tu pijanego! Alkohol spożywa się przy suto zastawionym stole. Nie pije się szybko i byle jak! Kolacja trwa wiele godzin, towarzyszą jej długie toasty, rozmowy i przepiękne śpiewy. Obserwowałem to wielokrotnie i nigdy nie widziałem zachowań za które biesiadnicy mieliby powody do wstydu. Gorzej bywa z turystami. Zobacz artykuł: „Gruzja – ojczyzna wina”

 

Jest też jeszcze jedna ważna rzecz. Bardzo lubią Polaków! Tak było zawsze. Nasi oficerowie, którzy trafiali na Kaukaz w XIX wieku (jeńcy z powstań lub żołnierze w służbie carskiej) opisywali Gruzinów jako ludzi, co do mentalności, bardzo nam podobnych. Polubili się od razu! Dziś, duży wpływ wywarło zachowanie prezydenta Kaczyńskiego, który swoją wyprawą na Kaukaz pomógł Gruzji w najtrudniejszym dla niej momencie. W Tbilisi, jego imieniem nazwano ulicę prowadzącą z lotniska (przedłużenie alei Busha!). Wszyscy mają w pamięci wydarzenia z gorącego lata 2008 roku. Efekt jest taki, że na hasło Polska otwierają się drzwi i serca miejscowych.

 

 

Ileż to razy znajdowałem się w takiej sytuacji. Wchodzę z grupą do restauracji na kolację. Pełna sala. Widzą, że pojawili się obcokrajowcy, obserwują. Po chwili ktoś ze stolika obok kiwa. Podchodzę. Pytają skąd jesteśmy. Mówię, że z Polski. No i się zaczyna! Najpierw przemowa o tym, że jesteśmy przyjaciółmi. Później leją szklankę wina i z nieukrywanym zaciekawieniem patrzą czy potrafię wypić. Wino jest przednie, stół zastawiony, ludzie mili. Gdybym nie musiał zająć się turystami, zostałbym z nimi pewnie do białego rana.

 

Mało jest miejsc na świecie, gdzie Polska coś znaczy, a Polacy są powszechnie lubiani. Warto to docenić. Więcej o Gruzji

Zobacz blog: turystyka w Gruzji

Prawosławne Boże Narodzenie

„Wesołych Świąt!” Rozsyłam właśnie maile z takimi życzeniami, a to do Gruzji, a to do Armenii. Tłumaczę w nich, że my, w Białymstoku, Boże Narodzenie mamy dwa razy. Podobnie Sylwestra i Nowy Rok. W pięknym rejonie Polski żyjemy!

 

Ja dziś nie świętuję, ale naprawdę, ogromnie się cieszę, że inni to czynią! Samych Radości życzę!

 

Za to wybieram się na juliańskiego sylwestra. 13 stycznia, małe urokliwe miasteczko w Puszczy Knyszyńskiej. Trochę białoruskiej muzyki i huczne tańce. Rano, po zabawie, oczywiście sauna.

Boże Narodzenie 7 stycznia obchodzone jest na całym Wschodzie, od Gruzji i Armenii po Etiopię. Na Podlasiu też

Boże Narodzenie 7 stycznia obchodzone jest na całym Wschodzie, od Gruzji po Etiopię. Na Podlasiu też. Na zdjęciu kapłani etiopscy.

 

Turystyczne doświadczenie, każe mi zastanowić się nad niewykorzystanym fenomenem. Podlasie nie ma pomysłu na promocję. Od lat wszystkie lokalne władze powtarzają mantrę: turystyka jest priorytetem. Na papierze może i tak. W rzeczywistości trochę gorzej.

 

Taki dzień jak dziś, jest idealnym momentem do promocji regionu. W mediach, z racji na długi weekend i brak spektakularnych wydarzeń, prawosławne Święta stanowią jeden z głównych tematów. Ale nic poza tym! U nas na miejscu nic się nie dzieje! Nie ma czegoś co przyciągnęłoby kamery telewizyjne. Czegoś, co przyciągnęłoby turystów! Szkoda.

 

Ulice Białegostoku wyglądają dziś jak wymarłe. Ruch uliczny zupełnie minimalny. W biurowcu, w którym mam lokal, ciemno. Zamknięta nawet kawiarnia. Spora część mieszkańców wyjechała do rodzin na wieś. Tam są piękne, tradycyjne, prawosławne Święta!

 

Najwyższy czas pomyśleć nad spójną i długofalową strategią. Jak działać, żeby udało się wpisać podlaską oryginalną kulturę, w mądrze rozumianą, zrównoważoną turystykę.

First czy last minute?

„Nie wierz biurom i jak najdłużej zwlekaj z wykupieniem wakacyjnej wycieczki”*. Tak zaczyna się kolejny artykuł gazety, której swego czasu przyznałem tytuł mistrza w kategorii: pisanie bzdur o turystyce. Dlaczego? Otóż Dziennik Gazeta Prawna od dłuższego czasu, systematycznie, publikuje materiały zawierające wątpliwej jakości tezy.

   

Problemy są dwa.

 

Po pierwsze, zdarzało się Dziennikowi, z pewnością właściwą nieomylnym, przedstawiać prognozy, które później się nie sprawdzały. Konkretne przykłady znajdziecie tu:

 

„Czerwcowe wyprzedaże” >>>
”Wakacje tańsze czy droższe” >>>

 

Bardzo ciekawa może być szczegółowa analiza tych artykułów. Już pobieżna lektura pokazuje, że w kolejnych, następujących po sobie tekstach pojawiają się niespójne, a nawet sprzeczne tezy. Jeszcze kilka lat takiej praktyki i będzie można napisać monografię tego zjawiska. Byłaby zajmującą lekturą dla studentów dwóch kierunków, turystki i dziennikarstwa.

 

Po drugie, jest to bardzo wpływowe medium. Przedstawione tam informacje szybko powtarzane są przez inne nośniki. Bez żadnego merytorycznego komentarza, pojawiły się dziś w radiowej Trójce (w prestiżowym Informatorze Ekonomicznym!). Wpływ takiego artykuły na rynek, może więc, być bardzo duży.

 

A teraz odnieśmy się do meritum dzisiejszego artykułu z Dziennika.

 

Część zawartych tu informacji jest oczywiście prawdziwych i godnych uwagi. Nie ma co z nimi dyskutować. Rzecz jasna, w tym roku jest drożej (wiadomo dlaczego, ceny walut obcych i paliwa lotniczego oraz rosnący fiskalizm w krajach południowej Europy). Nikt też nie powinien chyba mieć wątpliwości, że rok ten wymaga dużej ostrożności. Może to być trudny czas dla biur podróży i klienci powinni z dużą świadomością wybierać ofertę. Zgadzam się z autorem artykułu. Pisałem o tym zresztą już miesiąc temu (Turystyka 2012).

 

Ale są też rzeczy kontrowersyjne.

 

Na pewno będzie taniej! Tak twierdzi gazeta. Otóż ja nie mam tej pewności. Dużo zależy od trudnych do przewidzenia okoliczności. Nie wiemy jaki będzie kurs euro w lipcu. Jeśli taki jak dziś, to taniej nie będzie! Nawet w last minute. Dlaczego?

 

Ponieważ niższe ceny oznaczałyby bankructwa biur. Cena wycieczki nie bierze się z sufitu. Touroperator nie ma 100, 50 czy chociażby 20 proc. marży. Nie może zbyt mocno obniżać ceny, ponieważ nie ma z czego. Jeśli będzie mały popyt, to biura będą redukowały ofertę. Będą odwoływały samoloty i rezerwacje w hotelach. Lepiej sprzedać mniej, ale nie dokładać do biznesu.

 

Dzisiaj, w first minute, da się znaleźć atrakcyjne oferty, w naprawdę dobrych cenach. I bardzo ważna rzecz: jest to niewielka, ograniczona pula! To znaczy, że organizator ma np. 100 pokoi do sprzedania w konkretnym hotelu na konkretny lipcowy termin. Dziś, w first minute, w najniższej cenie (czasami poniżej kosztów), sprzeda tylko 10 pokoi. Zrobi tak dla reklamy i prestiżu. Resztę będzie chciał sprzedać drożej.

Ciekawe są przykładowe ceny, zamieszczone w artykule. Zrobiono tam zestawienie rezerwacji zrobionych w styczniu i dotyczących tygodniowych wyjazdów pod koniec czerwca. Zdaniem Dziennika, latem 2012 r., 3-gwiadkowy hotel na Krecie, w opcji all inclusive kosztuje 1905 zł. Żeby to sprawdzić, wystarczy do systemu rezerwacyjnego, na którym pracują agenci, wpisać zapytanie. Co uzyskałem? Najtańsza oferta w drugiej połowie czerwca to koszt 1599 zł za osobę (300 zł taniej niż podaje gazeta!), a w lipcu (szczyt sezonu) 1669. Za 1649 można już mieć cztery gwiazdki. Jeśli utrzymają się wysokie ceny walut i takie koszty paliwa, taniej nie da się tego kupić! Wygląda na to, że klienci to rozumieją, ponieważ w biurze mamy urwanie głowy. First minute cieszy się dużą popularnością.
……………………………………….

Najlepsze wakacyjne oferty: Wakacje-hity.pl

*Patrycja Otto: Te wakacje będą o połowę droższe od zeszłorocznych, „Dziennik Gazeta Prawna”, 4 stycznia 2012, s. A7.

 

Polecam też artykuł: „Drogie last minute”

Noworoczne obietnice

  

Strona 21 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén