Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: filozofia podróży (Strona 3 z 3)

Seks i turystyka

Przyszło lato, za chwilę wkroczymy w pełnię wakacyjnego sezonu. To znak, że już wkrótce pojawi się seria artykułów łączących podróże z seksem. Skąd wiem? Ponieważ tak jest każdego roku.

 

I zawsze ten same motywy. Wakacyjne wyjazdy sprzyjają doraźnym, przypadkowym kontaktom, a słońce i malownicze plaże działają stymulująco. Można by powiedzieć, że urlop jest najlepszym afrodyzjakiem.

 

Co roku o tej porze pojawiają się badania socjologiczne. Takie czy inne ankiety potwierdzające popularny pogląd. Na stronach „Daily Mail” ukazał się materiał o jakże wymownym tytule: „Słońce, morze i seks: więcej niż 40 proc. kobiet poniżej trzydziestki przyznaje się do przypadkowych wakacyjnych kontaktów”.

 

Zdaniem młodych Brytyjek, najlepsze kraje na seksualne wypady to: Grecja (40%), Hiszpania (25%), Włochy (20%), USA (12%) i Wielka Brytania (3%). Jak widać, niestety nie ma tu naszego kraju. Podobnie rzecz się ma w rankingu najbardziej seksualnych mężczyzn – w zestawieniu brak Polaków. Prym wiodą Włosi, dalej są Francuzi, Holendrzy, Hiszpanie i Grecy. Wygląda na to, że jesteśmy bez szans, przynajmniej w trakcie wakacji.

 

Badania pokazują też w jakich miejscach kobiety podrywają wakacyjnych partnerów. Najczęściej są to nocne kluby i bary (48%), hotele (25%) oraz plaże (20%). Dane mogą wprawić w zdumienie; 10 proc. dziewczyn przyznaje się do minimum pięciu kochanków w ciągu jednego weekendowego wyjazdu!


Polecam też: Kobieta w Egipcie.

 

Trzy czy cztery „S”?

 

Turystyka seksualna jest dość dobrze opisana przez literaturę przedmiotu. Uczą się o niej studenci i opisują w pracach magisterskich. Jest tak samo obecnym działem gospodarki, jak turystyka pielgrzymkowa. Zwyczajnie, różne są potrzeby i motywy. Możemy udawać, że jej nie ma lub nas nie dotyczy, ale to nieprawda. Wcale nie jest zarezerwowana wyłącznie dla Niemców i Brytyjczyków w wiadomym celu udających się do Tajlandii czy na Kubę. Każde polskie biuro organizujące wyjazdy do Egiptu czy Tunezji niechcący, ale trochę w tym uczestniczy.

 

Rozwój seksturystyki był na tyle istotny, że zaczęto mówić o zmianie podstawowej dla branży idei 3S (Sea – morze, Sand – piasek i Sun – słońce) na 4S. Do poprzedniej trójki, dołączono czwarty segment – Sex.

 

Temat ten jest też wykorzystywany przez literaturę popularną. Jannie Dielemans w swej uznanej za kontrowersyjną książce Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym, rozsądnie przedstawia branżę jako segment gospodarki „który produkuje wszystko, począwszy od olejku do opalania, noclegu w hotelu i miejsca w samolocie, na usługach seksualnych, śniadaniu angielskim i polach golfowych skończywszy”.

 

Biznesowe przedsięwzięcie rozwoju turystyki seksualnej stanowi oś powieści pt. Platforma. Zdobywający szczyty europejskiej literatury Michel Houellebecq, śmiało wszedł tu w temat „turystyki pełnej wdzięków”. Zakrojone na szeroką skalę plany sieci hotelarskiej przerwane zostają dopiero przez krwawy terrorystyczny atak. Gdyby nie to, firma odniosłaby ogromny sukces.

 

Główni bohaterowie Platformy tłumaczą czytelnikowi, że inne formy turystyki masowej już się przeżyły i są w olbrzymim kryzysie. Jedynie seks ma przyszłość. No cóż, może i tak. Na szczęście ja ze swoją działalnością w branży, nigdy do skali masowej nie aspirowałem. Pozostanę przy niszy podróży egzotycznych. Przynajmniej na razie.

Trochę na ten temat w artykule: Romans wyjazdowy.

 

Sztuka bycia turystą

Zastanawiam się po co ludzie jeżdżą na wycieczki. Po to żeby narzekać? Żeby szukać dziury w całym? Żeby marudzić i krytykować?

 

Części osób taki właśnie cel przyświeca. Byłem niedawno na wycieczce tego typu.

 

Smutno się robi, kiedy patrzymy na grupę osób, w której tylko nieliczni starają się być weseli, uśmiechnięci i zadowoleni. Pozostali robią wiele by nie cieszyć się wycieczką. Oglądany zabytek jest nieciekawy, obiad niesmaczny, wino niedobre, a kraj biedny i jeszcze ‘sto lat za Murzynami”. A tak w ogóle to miejscowi powinni przyjechać do Polski żeby się nauczyć gotować, podawać posiłki, pracować w hotelu i nosić walizki.

 

Tak, bycie turystą to sztuka! Również na wyprawie zorganizowanej przez biuro podróży. A może szczególnie wtedy. Jadąc z biurem ma się zapewnione niemal wszystko. Turyście pozostaje wykrzesać z siebie dobry humor oraz zrozumienie dla innych społeczeństw i cywilizacyjnych standardów. I tu pojawia się problem! Nie wszyscy to potrafią, nie wszyscy chcą.

 

Z „podziwem” patrzę osobę, która wybierając się na egzotyczną wyprawę, nie pomyślała, że będzie tam jednak zupełnie inaczej niż w Polsce.

 

Kilka obserwacji.

 

Prowadzę wycieczkę. Ktoś mi ją zlecił. Nie znałem wcześniej profilu klientów. Porażka. Turyści już na starcie reprezentują nastawienie typu: biuro okrada, pilot kłamie. Wydaje im się, że wszystkiego muszą pilnować i sprawdzać, muszą walczyć o swoje. Przepraszam, ale co to jest, wycieczka czy wojna?! Czyżby ci turyści wcześniej mieli tylko takie doświadczenia? Jeździli na takie imprezy, na których rzeczywiście starano się ich oszukać? Walka z pilotem weszła im w nawyk? Bo jak inaczej wyjaśnić takie nastawienie?! Nie potrafię, nie umiem.

 

Turystyczna wyprawa musi być przyjemnością. Również dla pilota wycieczki!

 

Rzecz jasna, mam wiele pięknych doświadczeń.


Bywało, że po trzech tygodniach pracy w Etiopii czułem się jakbym wracał z sanatorium. Spokojny, uśmiechnięty i szczęśliwy. Towarzystwo było przednie. Sporo czasu w fantastycznym gronie miłych ludzi. Wycieczka w te rejony nie jest łatwa, wymaga wiele od biura i pilota. Pojawiał się organizacyjny stres, lokalne niedoróbki i niemożliwe do przewidzenia okoliczności. A mimo to było super. Dlaczego? Otóż, moim zdaniem, w wielu sytuacjach, ostatecznie o atmosferze wycieczki decydują turyści. Bywa, że pilot, w zaistniałych okolicznościach zrobił już co mógł. Reszty dopełni reakcja grupy. Zobacz interesujące opinie turystów.

 

Są klienci, którzy jeżdżą tylko na takie wyprawy, na których mają pewność dobrego towarzystwa. Warunek pierwszy: niewielkie, maksymalnie szesnastoosobowe grupy. Warunek drugi: jadą wyłącznie osoby z polecenia, takie, co do których jest pewność, że swoim zachowaniem nie będą psuć atmosfery wycieczki.

….

Autorskie biuro podróży – wycieczki dla koneserów!

Chiny, Tybet i Białoruś

Podróże kształcą. Czasem nie trzeba jechać szczególnie daleko. Byłem wczoraj w Warszawie. Poszedłem pod Zamek Królewski. Szef polskiego rządu przyjmował w nim premiera Chin. Byli też przedstawiciele innych państw. Wiadomo, bardzo ważne wydarzenie.

Warszawa, 26 kwietnia 2012


Przed Zamkiem mnóstwo policji. Nad głowami helikopter. I mała grupka protestujących. Kliku Tybetańczyków. Plus paru młodych Polaków, którzy przyszli wesprzeć słuszna sprawę. Egzotycznie, na tle Kolumny Zygmunta, prezentowały się tybetańskie flagi.

 

Byłem świadkiem incydentu. Policja długo zajmowała się jednym z demonstrantów. Zwrócił na siebie uwagę ponieważ, machając flagą, pobiegł za kolumną dostojników. Nikomu nie zagrażał. Ale policja legitymowała go, wypytywała pozostałych. Wyglądało to na szykanowanie. Dlatego podszedłem, pytałem policję o co chodzi. Kiedy funkcjonariusze zobaczyli zainteresowanie przechodniów (ktoś wyjął aparat, ktoś nagrywał), dali za wygraną. Zostawili Tybetańczyków w spokoju.

 

Jak daleko jest spod Zamku do Domu Polonii; 150 metrów, może 200? Dlaczego pytam? Bo tam, przy Krakowskim Przedmieściu 64, dojrzałem ciekawą wystawę. Na chodniku wystawione są fotografie z Białorusi. Ich intencją jest pokazanie prześladowań opozycji i białoruskiej biedy.

Warszawa, Krakowskie Przedmieście, 26 kwietnia 2012

 

Bardzo ciekawe zestawienie! Pod Kolumną Zygmunta polska policja odgania protestujących Tybetańczyków, a kawałek dalej, jakby nigdy nic, krytykujemy Łukaszenkę! Przecież to polityczna schizofrenia! Albo hipokryzja….

 

Gdyby Tybetańczycy otrzymali w Chinach takie warunki, jakie Białorusini mają u Łukaszenki, pewnie byliby szczęśliwi!

 

Nie krytykuję polskiego rządu za organizację spotkania z premierem Wen Jiabao. Obawiam się, że po prostu nie mamy wyjścia. Musimy wsiąść do tego pociągu.


Wydarzenie to dobitnie pokazuje, że Europa jest na kolanach! Wartości dotyczące praw człowieka ma na pokaz. Próbuje (nieudolnie zresztą) narzucić je słabszej Białorusi. Wobec Chin zachowuje się jak petent.

 

Zobacz też: Indie, nowe mocarstwo

 

Wakacyjny terror

Jakoś nie mogę skupić się na pracy. Od rana zabieram się za różne rzeczy, ale słabo mi to wychodzi. Wiercę się za biurkiem i bez przekonania szukam czegoś w komputerze. Tak już od ładnych kilku dni. Znak to chyba, że potrzebny jest urlop. Może więc źle, że się upieram, siedząc w pustawym biurze. Rzucić to wszystko i wyjechać?!

 

Wyszedłem na obiad. W centrum miasta sennie i niemrawo. Znajomi marzną nad Bałtykiem lub mokną na Mazurach, więc i spotkać się nie bardzo jest z kim. Nawet internet jest jakoś mniej żwawy (tak na marginesie to irytuje mnie jak Word poprawia mi pisownię internet na Internet. Dlaczego z dużej litery? Czy to nazwa własna? Kiedyś nią była, ale dziś?! Chyba tak samo jak prąd, telefon czy telekomunikacja. Oczywiście wiem, że są znamienici zwolennicy pisania z dużej litery, np. prof. Bień, ale ja zdecydowanie wolę małą – tak mi lepiej wygląda).

 

Politycy na wakacjach, publicyści też. Z gazet wieje nudą. Ciekawe ile osób ten stan wpędzi w depresję. Nie ma ulubionych filmów i programów w TV. Nawet w radiu jakaś dziwna, letnia ramówka. Człowiek sobie normalnie żył, przyzwyczajony do konkretnych ram organizacyjnych, a tu nagle, z początkiem wakacji, wszystko się zawaliło. Sytuacja mocno stresogenna. Niezdrowa i niebezpieczna. Żeby jakoś sobie z tym poradzić, trzeba uciec. Zmienić otoczenie, zająć się czymś innym. W odmienny sposób zorganizować sobie czas. Nie ma wyboru. Chcesz czy nie, musisz jechać na wakacje.

 

Niby są jeszcze inne możliwości, ale tak mało ciekawe, że szkoda nawet o nich mówić. Najczęściej spotykana to remont mieszkania. Wszystko stawia na głowie, burzy dotychczasowe struktury, więc jakoś pomaga przetrwać okres wakacyjnej nudy, niepewności, pustki i strachu przed nicnierobieniem.

 

Ale dokąd jechać, ile wydać, itd.? Widziałem już mnóstwo par, które pokłóciły się o to. Mąż chce tu, a żona tam i, w efekcie, problem gotowy. Osoby pracujące w biurach podróży mogą opowiedzieć niejedną historię, kiedy przy wyborze wakacyjnej oferty dochodziło do kłótni między znajomymi. Przyjaciele przestawali nimi być, rozpadały się wieloletnie znajomości. Cóż, wakacje, to rozrywka dużego ryzyka.

 

Ale jak wiemy, jechać trzeba, taki mus.

 

PS

A gdzie na wakacje jeżdżą podróżnicy? Jeśli ich pracą jest podróżowanie, to co robią w ramach urlopu? Też jeżdżą?

Wakacje all inclusive

Przychodzi klient do biura podróży. Chciałby atrakcyjną ofertę. Nie do końca wie jeszcze dokąd chciałby się wybrać, nie zna jeszcze dokładnie daty wyjazdu, ale wie już jedno – chce all inclusive! Czasem mam wrażenie, że sporej części turystów zupełnie obojętne jest dokąd pojadą. Byle, przez cały dzień, do jedzenia były frytki i cienkie piwo w barze. Zobacz też: Ile gwiazdek, tyle szczęścia.

Z łezką w oku wspominam turystykę sprzed kilkunastu lat. Zaczynałem wtedy działalność w branży i pamiętam, że większość turystów korzystała ze skromniejszych form wyżywienia. Wystarczało, i dobrze było.

 

Dobry hotel, pięknie położony. Zamiast all inclusive i szwedzkiego stołu, posiłki serwowane. Ale za to jakie!

 

Jakiś czas temu wszystko się zmieniło. Oferty z opcją all inclusive stały się przystępne cenowo. Biura zaczęły kusić. A do rzeczy wygodnych i rozleniwiających człowiek szybko się przyzwyczaja. Wystarczy raz spróbować, żeby połknąć bakcyla.

Na naszym rynku warunki konkurencji narzuciły trzy kraje: Egipt, Turcja i Tunezja. To tam Polacy uczyli się korzystać z tej formy wypoczynku. Rządzi nim prosta zasada: wszystko czego potrzebujesz, jest na terenie hotelu. Jedzenie i picie od rana do późnej nocy (a w niektórych obiektach nawet 24 godziny na dobę!). W cenie są również napoje alkoholowe. Żyć nie umierać! Po co wychodzić poza bramę hotelu? Widziałem wielu turystów, którzy przez tydzień pobytu w Egipcie nie wyściubili nosa na zewnątrz. Część uważa, że nie warto (bo dookoła brud i bieda) inni się boją (bo w drzwiach stoją policjanci z bronią). Wracają po 7 dniach i opowiadają, że byli w Egipcie. Nic z tego! Równie dobrze mogliby spędzić ten czas w Turcji, na Kanarach czy w Meksyku. Różnice byłyby minimalne, hotele wyglądają podobnie, meble w nich niemal identyczne, woda w basenie tak samo ciepła, a barmani równie uśmiechnięci.

Ani nie piętnuję, ani nie potępiam. Od lat zajmuję się wycieczkami, więc rozumiem dlaczego ta forma jest tak popularna. All inclusive ma swoje zalety. Jest to bardzo wygodna formuła, przede wszystkim w przypadku rodzin z dziećmi. Ale ma też swoje słabsze strony. Rozleniwia i skutecznie izoluje turystów od pozahotelowej przestrzeni. Z potencjalnie ciekawego świata podróżnika, czyni biernego konsumenta. Ma to negatywne konsekwencje również dla miejscowych społeczności. Mniej klientów mają restauracje, bary, sklepy, taksówkarze i lokalne biura podróży. Straty ponosi cały okołoturystyczny biznes. Zyskuje oczywiście hotel. To on z góry wziął pieniądze za wszystko, co turysta zje i wypije w ramach all inclusive. Szkopuł tkwi w tym, że bardzo często hotele należą do obcego kapitału i zysk transferowany jest za granicę. Miejscowym, zamiast realnych pieniędzy, zostaje słynne, wypowiadane przez turystów zdanie: „Cieszcie się, że tu przyjeżdżamy, bo inaczej to byście roboty nie mieli”.

Póki co, na ten aspekt w Polsce nikt nie zwraca uwagi. Wolimy nie zauważać, że ogromne hotele-resorty budowane są kosztem miejscowej ludności (np. Beduini na egipskim Synaju przeganiani znad morza w głąb pustyni) oraz środowiska (niszczone dziewicze plaże – obiekty wznoszone bezpośrednio przy linii brzegowej, dewastowane rafy koralowe, ścieki wypuszczane wprost do morza, itd.). Na razie jesteśmy w fazie zachłyśnięcia się luksusem.

Są kierunki, w których system all inclusive jest mniej popularny. Do nich zalicza się przede wszystkim południowa Europa. Pisałem już o tym chociażby w przypadku Portugalii. Podobnie jest w Grecji. Na Krecie najlepsze, pięciogwiazdkowe hotele nie mają all inclusive! To naprawdę piękne, luksusowe obiekty o miłym standardzie i atrakcyjnej architekturze. Szklaneczka soku pomarańczowego kosztuje 3 euro, ale jest to prawdziwy sok. Niektóre z takich hoteli, żeby ułatwić życie rodzicom, wprowadzają lżejszą formułę all, ale wyłącznie dla dzieci.

Gdzie bym nie był, jakiegokolwiek kraju by to nie dotyczyło, przekonałem się, że wszędzie obowiązuje ta sama zasada. Chcesz dobrze zjeść? Masz ochotę na coś naprawdę dobrego, coś z lokalnej kuchni? Szukaj tego w małych restauracjach, wybieranych przez miejscowych. Mogą wyglądać niespecjalnie (pyszności kupowane na ulicznych straganach). Ktoś twierdzi, że w hotelu, w ramach all inclusive jadł dobre owoce morza? Przez grzeczność nie wyprowadzajmy go z błędu. Nie mówmy mu, że za hotelowym murem, jakieś 200 m dalej, w małej tawernie, gotują o niebo lepiej.

Warto spędzać wakacje w ciekawy sposób.

Turyści często wybierają hotele w centrach gwarnych kurortów, a moja rada jest taka: omijajcie najbardziej popularne turystyczne miejscowości, szukajcie lokalnych klimatów. Tam znajdziecie najlepsze jedzenie, tanie jak barszcz dobre wino z beczki i nietuzinkowych ludzi. Zawsze, ale to zawsze, jeśli macie do wyboru, open bufet w restauracji hotelowej lub skromny lunch z koszyka na plaży, wybierajcie to drugie. Nic nie smakuje tak, jak jedzona rękoma smażona sardynka (koniecznie na kromce chleba, żeby złapać ściekający tłuszcz). Zagryzamy oliwką, dokładamy łyk wina i moczymy nogi w ciepłym morzu.

Bardzo bym chciał żeby choć trochę zmienił się charakter polskiej turystyki wyjazdowej. Mniej all inclusive i zamkniętych hoteli-resortów, a więcej otwartości na lokalną kulturę. Mniej nieświadomego konsumenta tygodniowego pseudo luksusu, więcej chęci dotknięcia czegoś ciekawego. Wszak podróże to również inspirujące doświadczenia, a nie tylko robiąca wrażenie opalenizna!

PS. Właśnie pakuję walizkę. Na kilka dni lecę do Gruzji. Bez all inclusive!

Zobacz też: Gruzińska uczta, czyli inne all inclusive.

….

Autorskie biuro podróży – wycieczki dla koneserów!

Turystyczne atrakcje

Jak daleko można posunąć się w tworzeniu turystycznych atrakcji? Co interesuje podróżnika i za co gotów jest zapłacić?

 

Jedna z pań po lekturze postu o etiopskich prostytutkach napisała: Czasy takie dzikie, że kto wie czy nie znajdzie się jakiś tour operator, który odpowie na zapotrzebowanie europejskiego turysty! „Dama/pan do towarzystwa” w pakiecie turystycznym.

 

No właśnie, to problematyczna i wcale nie taka prosta sprawa. Może wycieczka zyskałaby na atrakcyjności, gdyby w programie znalazło się również „wieczorne spotkanie z lokalnymi prostytutkami”? (Może tak właśnie ta atrakcja zostałaby zapisana w katalogu biura podróży). Oczywiście, w żadnym wypadku, nie chodzi o cokolwiek zdrożnego. Na myśli mam wyłącznie niezobowiązujące rozmowy. Turyści pytają, panie odpowiadają (a pilot tłumaczy). Jeśli jestem w stanie domyślić się ewentualnych pytań, to mogłyby one wyglądać np. tak:

 

·   Dlaczego zajęłaś się tą profesją?

·   Czy jesteś szczęśliwa?

·   Ile zarabiasz (to dużo czy mało na tutejsze warunki)?

·   Co innego mogłabyś robić?

·   Co na to twoja rodzina?

·   Klientów jakiej narodowości lubisz najbardziej? (tu już chyba przesadziłem, więc czas skończyć festiwal pytań).

 

Interesujące, co turyści pamiętaliby bardziej. Taką rozmowę czy inne (standardowe) atrakcje Etiopii? Podejrzewam, że na wielu właśnie to spotkanie, mogłoby wywrzeć największe wrażenie. A przecież o doznania turystów tu chodzi.

 

Fakt, to już trochę jak balansowanie na granicy, i dobrego smaku i przyzwoitości. Ale po pierwsze, czy rynek rządzący konsumentami już tej granicy nie przekroczył? (wystarczy posłuchać niektórych przedświątecznych reklam). A po drugie, czy człowiek płacący sporo za wycieczkę do dalekiego kraju nie ma prawa oczekiwać, że dowie się jak najwięcej, że choć dotknie rzeczywistości?

 

Turysta dyktuje warunki. W pamięci utkwił mi jeden incydent. Południowa Etiopia. Jedziemy tam po to, by odwiedzać kolejne plemiona. Są to ostatnie, naturalnie żyjące ludy Afryki, np. Hamarowie reprezentują taki rozwój cywilizacji, jaki był na terenie Egiptu przed powstaniem państwa, czyli spokojnie ponad 7 tys. lat temu. Wygląda to tak: wjeżdżamy do wsi, fotografujemy szybko i masowo, po czym wyjeżdżamy, a czasami wręcz uciekamy (przed natarczywymi mieszkańcami, przed stadami much, przed upałem). W międzyczasie oczywiście płacimy. Za każde zdjęcie każdej osobie. Obowiązuje cennik: osoba dorosła to 2 biry, dziecko 1 bir (20 groszy). Etiopscy przewodnicy, aby łatwiej nad tym zapanować, wprowadzili usprawnienie. Ustawiają mieszkańców wsi w rządku, po to by turyści mogli spokojnie szeregu wybierać te osoby, którym chcą zrobić zdjęcie. Grupa, z którą byłem ostatnio, zareagowała w piękny sposób. Turyści zaprotestowali. Sprzeciwili się takiej formie „prezentacji”. Wytłumaczyłem towarzyszącemu nam przewodnikowi, że w Polsce takie ustawianie ludzi w szeregu i wybieranie z niego, może źle się kojarzyć. Dobrze, że stać nas jeszcze na takie reakcje, że chęć przywiezienia „fantastycznych” zdjęć nie zabija w nas zdrowych odruchów.

 

Ileż razy zwiedzając biedniejsze rejony świata, stajemy wobec podobnych sytuacji. Zrobić zdjęcie czy nie? Wyjąć w ogóle aparat? W slumsach, wobec czyjegoś nieszczęścia? Taki oto obrazek. Widzimy kondukt pogrzebowy. Miejscowi mówią wyraźnie – Nie robić zdjęć! Pilot przekazuje to grupie. Grupa rozumie, zatrzymuje się z pokorą wobec tego, co widzi. Tylko jedna osoba, z ukrycia pstryka zdjęcia. Dlaczego, po co?

Zobacz mój blog poświęcony Etiopii.

Powakacyjna depresja

Od kilku dni, gdzie nie spojrzę, tam coś o „pourlopowej depresji”. W zadziwiający sposób pracują media. Temat pojawia się znikąd i rozprzestrzenia się jak zabójczy wirus. Ton narzuca Warszawa. Jak pokażą to w TV, jak powiedzą w dużych rozgłośniach radiowych, to podchwycą też gazety lokalne. Często bez większego namysłu. Byle tylko wskoczyć na podstawiony tor.

„Depresja pourlopowa”. Ale dlaczego właśnie teraz? Dlaczego nie w lipcu? Przecież kilka tygodni temu ludzie też wracali z urlopów. Wtedy nie mieli „depresji”?

Powiem szczerze, dawno nie słyszałem czegoś równie głupiego! Ostatecznie mogę zrozumieć pourlopowe rozleniwienie, trudności z powrotem do pracy, itd., ale od razu depresja! Czy to rozsądne by zwykłe lenistwo określać mianem poważnej choroby? Depresja jest problemem. Wymaga specjalistycznej pomocy medycznej, w stanach ostrych grozi samobójstwem.

Rozumiem realia sezonu ogórkowego, ale bez przesady! Zaraz niemal cała populacja pracujących zacznie traktować „depresję pourlopową” jako coś oczywistego i obowiązkowego. Oj, nie mogę dziś skupić się na pracy bo wczoraj wróciłem z urlopu – zaczną mawiać bardziej podatni na wpływ mediów. Tylko czekać jak hasło to pojawi się w Kodeksie Pracy, a inspekcje zaczną sprawdzać czy pracodawcy w dostateczny sposób ułatwiają zatrudnionym przetrwanie pierwszego dnia.

Słyszę jak dziennikarz Polskiego Radia pyta psychologa: Powrót po urlopie do pracy to wielki stres. Przez kilka dni nie możemy sobie znaleźć miejsca. Jaka jest na to rada? „Wielki stres”?! Parę razy wracałem z urlopu do pracy, nigdy nie był to dla mnie stres, a już na pewno nie wielki. Oczywiście, może pewna niedogodność, może wolałbym zostać na plaży zamiast wracać do biura, ale na pewno nie była to tragedia. Po co wmawiać ludziom takie rzeczy?!

Zresztą, w takim podejściu trudno o logiczną konsekwencję. Urlop ma być czymś przyjemnym. Wracać powinniśmy wypoczęci i zrelaksowani, a więc bardziej odporni na negatywne konsekwencje pracy. To, co przed urlopem mogło wyprowadzić nas z równowagi, po urlopie powinno wydać się błahostką. Taki jest sens wakacji. Wyjeżdżamy po to by odpocząć po tym co było i naładować akumulatory na nowe wyzwania.

Jeśli tak nie jest, co musi być coś nie tak. Albo urlop był skrajnie  nieudany albo w pracy czekają na nas potwory. Albo daliśmy się ponieść medialnej atmosferze i uwierzyliśmy, że powrót z wakacji to coś strasznego.

Zobacz też: Uważajcie na dziennikarzy!

Czymś zupełnie innym może być kryzys związany z końcem lata. Nagłe przejście od wysokich temperatur i słońca przez kilkanaście godzin na dobę do pogody zimnej i pochmurnej, często skutkuje gorszym samopoczuciem. W skrajnych przypadkach depresją. Nieraz wymaga jakiegoś wzmocnienia. Dobrze wiedzą o tym Skandynawowie mający skłonność do konsumpcji ogromnej ilości czekolady i alkoholu. W tym ostatnim przypadku skłonność ta jest skutecznie ograniczana za pomocą siły państwa.

Znam kilka osób, które miały ogromne trudności z powrotem do Polski z Egiptu. Po dłuższym tam pobycie nie potrafili już żyć bez słońca. Nie pozostało nic innego jak przenieść się do Egiptu na stałe. Ci, którzy nie mogą sobie na to pozwolić, wracają tam tak często jak tylko się da. Tak, są ludzi uzależnieni od Egiptu, uzależnieni od słońca. Ale to już temat na inną opowieść.

PS. Wszystkim wracającym do pracy życzę samych radości z tym związanych!

Sens podróżowania

Ostatnio mam mało czasu. W turystyce szczyt sezonu. Każdego dnia wielkie polowanie na oferty last minute. Od rana do wieczora siedzę w biurze i doradzam, wybieram, sprzedaję. Wysyłam innych na wakacje. Sam nie jeżdżę, zostaje mi teoria podróży. Bywa, że równie atrakcyjna jak samo podróżowanie.

Czytam fantastyczną książkę. Napisaną przez znamienitego dziennikarza i reportażystę. Tiziano Terzani – to nazwisko znane jest miłośnikom dobrej literatury podróżniczej.

Tym razem to książka wyjątkowa, inna niż poprzednie. Pojawiają się różne kraje i kontynenty, ale są one tylko tłem. Tak naprawdę autor podróżuje w głąb siebie. Zdarza się, że przy okazji pięknie analizuje fenomen dzisiejszej cywilizacji. O książce napiszę później. Warta jest uwagi. Teraz zacytuję tylko mały fragment. Wydaje mi się, że doskonale mieści się on w filozofii tego bloga.

Po wielu latach zawodowego i permanentnego podróżowania, w krytycznym dla siebie momencie życia, autor zadaje pytanie o sens swojej zawodowej kariery. I odpowiada:

Powód tego mojego całego ruchu, nieustannego wyjeżdżania w poszukiwaniu czegoś na zewnątrz, okazał się prosty: nie miałem nic w środku. Byłem pusty. Pusty, tak jak pusta jest gąbka, gotowa jednak nasiąknąć tym, w czym jest zanurzona. Wkładasz ją do wody, wypija wodę, zamoczysz ją w occie i staje się kwaśna. Gdybym nie podróżował, nie miałbym nigdy nic do powiedzenia, do opisania; nic, nad czym mógłbym się zastanowić.

T. Terzani, Nic nie zdarza się przypadkiem.

Prawda, że zastanawiające?

Strona 3 z 3

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén