Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: turystyka (Strona 4 z 5)

Uważajcie na dziennikarzy!

Po raz kolejny, przychodzi mi komentować przedziwne gazetowe opinie. Dziś popis dała „Rzeczpospolita”. W dodatku ekonomicznym pojawił się artykuł pod wielce wymownym tytułem „Największe biura mają się dobrze, uważajcie na małe”.

Opinia mająca niewiele wspólnego z prawdą, znajduje się już w pierwszym akapicie. Oto ten fragment:

Wąska grupa liderów z zyskami, reszta branży per saldo na stratach – tak wygląda polski rynek firm zajmujących się zagraniczną turystyką wyjazdową.

Całkowicie nie zgadzam się z takim ujęciem tematu. Mamy dobry czas dla niewielkich, szczególnie niszowych biur; takich, które nie zabijają się w konkurencji o cenę. Dla biur organizujących wyprawy egzotyczne, wycieczki szkolne czy turystykę biznesową. W żadnym wypadku nie można postawić tezy, że średni i mali touroperatorzy są w złej sytuacji finansowej! Niby na jakiej podstawie robi to cytowana przez gazetę firma InfoService?! Finanse polskich biur nie są transparentne. Ani małych, ani dużych! Więcej na ten temat tu: Jak to się robi, czyli kto dotuje polskie biura?

Jaki błąd popełnia „Rzeczpospolita”? Opiera cały materiał na kryterium obrotu. W rankingu tym, pierwsza dziewiątka biur, to przedsiębiorstwa wyspecjalizowane w turystyce czarterowej. Specyfiką tego segmentu jest bardzo duży obrót i mała rentowność (na poziomie zaledwie 1-3 proc.! Gazeta pisze o „całkiem dobrej rentowności 1,33 proc.”!). Towarzyszy mu duże ryzyko, zarezerwowane wyłącznie do tej części branży. Pokrótce przypomnę tylko to, o czym pisałem już na tym blogu, chociażby w tekście Turystyka 2012. Największe biura, na loty czarterowe podpisują  sztywne umowy. Czy samolot poleci pełny czy w połowie pusty, zapłacić trzeba. Hotele też są często na gwarancji, to znaczy, że płaci się za nie z dużym wyprzedzeniem. Jeśli się tego nie sprzeda, tworzą się ogromne straty. Do tego dochodzi wyjątkowo trudny rynek. Podstawowym kryterium klientów jest cena. Efektem jest zabójcza konkurencja i oferty na granicy opłacalności. Nawet niewielkie, nieprzewidziane koszty, stwarzają perturbacje, zagrażające egzystencji biura.

Wcale nie jest tak, że „największe biura mają się dobrze”. Jeden z liderów rynku, żeby funkcjonować, bierze kredyty bankowe pod zastaw nieruchomości swoich agentów! O innych wiadomo, że nie płacą swoim zagranicznym kontrahentom. Prawda o biurach podróży jest znacznie bardziej złożona niż przedziwne opinie drukowane w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”.

Również dotychczasowe doświadczenia pokazują coś zupełnie przeciwnego. Jakie biura padały zostawiając turystów na lodzie? Duże! Ostatnio Orbis (Dlaczego upadł Orbis Travel) i Selectours (wrzesień 2010). Ale też kilku touroperatorów ze ścisłej czołówki otarło się o finansową katastrofę. Wszyscy słyszeli o Triadzie (do niedawna lider polskiego rynku), ale olbrzymie zmiany wymuszone sytuacją finansową przeszedł też jeszcze jeden duży touroperator – w tym przypadku wszystko zrobiono bardzo dyskretnie.

W środku sezonu wakacyjnego, na granicy płynności był bardzo duży touroperator. Na wczasach były rzesze turystów. Kolejne tysiące czekały na wyjazd. Nikt nie podejrzewał, że ich wakacje wiszą na włosku. Znalazł się ktoś, kto przekazał większe pieniądze. Po cichu zmieniono prezesa, i tyle. Dzięki temu gazety nie napisały o największym bankructwie w historii polskiej turystyki.

Właściwie to nie wiem czym tłumaczyć aż taki stopień braku dziennikarskiego profesjonalizmu. Pisze to ktoś, kto nie zna branży? Ktoś, kto nie przykłada się do pracy i nie chce mu się zadać trudu, by uważniej przestudiować temat? Obserwuję takie dziennikarskie rewelacje od kilku lat. Wygląda to na artykuły pisane na kolanie, szybko i niestarannie. Wystarczy zapytać kila osób i z wypowiedzi skomponować jakiś materiał o nośnym tytule. I wszystko! Nieważne ile to ma wspólnego z rzeczywistym obrazem omawianego zagadnienia.

Więcej na ten temat: Prawda o biurach podróży

PS. Tekst ten dotyczy touroperatorów. Sytuacja biur agencyjnych to zupełnie inny temat.

Sztuka bycia turystą

Zastanawiam się po co ludzie jeżdżą na wycieczki. Po to żeby narzekać? Żeby szukać dziury w całym? Żeby marudzić i krytykować?

 

Części osób taki właśnie cel przyświeca. Byłem niedawno na wycieczce tego typu.

 

Smutno się robi, kiedy patrzymy na grupę osób, w której tylko nieliczni starają się być weseli, uśmiechnięci i zadowoleni. Pozostali robią wiele by nie cieszyć się wycieczką. Oglądany zabytek jest nieciekawy, obiad niesmaczny, wino niedobre, a kraj biedny i jeszcze ‘sto lat za Murzynami”. A tak w ogóle to miejscowi powinni przyjechać do Polski żeby się nauczyć gotować, podawać posiłki, pracować w hotelu i nosić walizki.

 

Tak, bycie turystą to sztuka! Również na wyprawie zorganizowanej przez biuro podróży. A może szczególnie wtedy. Jadąc z biurem ma się zapewnione niemal wszystko. Turyście pozostaje wykrzesać z siebie dobry humor oraz zrozumienie dla innych społeczeństw i cywilizacyjnych standardów. I tu pojawia się problem! Nie wszyscy to potrafią, nie wszyscy chcą.

 

Z „podziwem” patrzę osobę, która wybierając się na egzotyczną wyprawę, nie pomyślała, że będzie tam jednak zupełnie inaczej niż w Polsce.

 

Kilka obserwacji.

 

Prowadzę wycieczkę. Ktoś mi ją zlecił. Nie znałem wcześniej profilu klientów. Porażka. Turyści już na starcie reprezentują nastawienie typu: biuro okrada, pilot kłamie. Wydaje im się, że wszystkiego muszą pilnować i sprawdzać, muszą walczyć o swoje. Przepraszam, ale co to jest, wycieczka czy wojna?! Czyżby ci turyści wcześniej mieli tylko takie doświadczenia? Jeździli na takie imprezy, na których rzeczywiście starano się ich oszukać? Walka z pilotem weszła im w nawyk? Bo jak inaczej wyjaśnić takie nastawienie?! Nie potrafię, nie umiem.

 

Turystyczna wyprawa musi być przyjemnością. Również dla pilota wycieczki!

 

Rzecz jasna, mam wiele pięknych doświadczeń.


Bywało, że po trzech tygodniach pracy w Etiopii czułem się jakbym wracał z sanatorium. Spokojny, uśmiechnięty i szczęśliwy. Towarzystwo było przednie. Sporo czasu w fantastycznym gronie miłych ludzi. Wycieczka w te rejony nie jest łatwa, wymaga wiele od biura i pilota. Pojawiał się organizacyjny stres, lokalne niedoróbki i niemożliwe do przewidzenia okoliczności. A mimo to było super. Dlaczego? Otóż, moim zdaniem, w wielu sytuacjach, ostatecznie o atmosferze wycieczki decydują turyści. Bywa, że pilot, w zaistniałych okolicznościach zrobił już co mógł. Reszty dopełni reakcja grupy. Zobacz interesujące opinie turystów.

 

Są klienci, którzy jeżdżą tylko na takie wyprawy, na których mają pewność dobrego towarzystwa. Warunek pierwszy: niewielkie, maksymalnie szesnastoosobowe grupy. Warunek drugi: jadą wyłącznie osoby z polecenia, takie, co do których jest pewność, że swoim zachowaniem nie będą psuć atmosfery wycieczki.

….

Autorskie biuro podróży – wycieczki dla koneserów!

Turystyka na niby

W maju rozkręca się kampania reklamowa szkół wyższych. W dobie niżu demograficznego jeszcze silniejsza. Trzeba mocniej powalczyć o studenta.

 

Przede mną leży jedna z lokalnych gazet. A w niej sporych rozmiarów reklama uczelni o profilu turystyka i rekreacja. Główne hasło wygląda tak: Chcesz studiować prawdziwą turystykę? Przyjdź do nas!

 

Skuszony reklamą, zajrzałem na stronę internetową uczelni.  Szukałem programu studiów. Konkretów. Informacji o losach absolwentów. Znajduję tylko ogólniki. Żadnych informacji na czym polega ta „prawdziwa turystyka”. Nie ma nawet programu nauki. Czyli maturzysta uwierzyć ma na słowo. I wielu niestety wierzy! Od lat.

 

W ciągu ostatnich tygodni, dzięki publikacjom rozpoczętym przez „Gazetę Wyborczą” dużo się mówi o jakości szkolnictwa wyższego. Cieszy mnie to. Ale równocześnie zastanawia dlaczego dopiero teraz! Pracodawcy mówią o tym od lat. Do tej pory uczelnie były głuche na argumenty. Do refleksji zmusza je dopiero ostry niż demograficzny.

 

Na tym blogu znajduje się przynajmniej kilka artykułów na ten temat. Są to m.in. następujące teksty:Fikcja edukacyjna oraz Praktyki studenckie.

 

Pisałem o tym, ponieważ w branży turystycznej fakt niedostosowania programów kształcenia do wymogu rynku pracy jest porażający. Po pięciu latach studiów na kierunkach turystycznych, absolwenci nie są przygotowani do pracy! Właściciel biura podróży jeśli chce kogoś zatrudnić, to musi sam pracownika wyszkolić albo podkupić u konkurencji!

 

Co więcej. Przecież od szkół wyższych należy oczekiwać, że będą nie tylko dostarczały dobrze przygotowanych kandydatów do pracy, ale też, że wśród nich pojawią się osoby twórcze i aktywne. Takie, które przyniosą atrakcyjne nowości. Naukowe innowacje, z którymi zapoznali się w trakcie studiów, a które teraz będą mogli zastosować w pracy. Ku korzyści swojej i pracodawcy. Tymczasem to nie działa! Przy tym poziomie kształcenia, jaki teraz reprezentują polskie uczelnie, taki mechanizm to mrzonka! Żadnych szans! Traci na tym całą branża. Traci polska gospodarka.

 

Zamiast tego, jak co roku wiosną, mamy pielgrzymujących od biura do biura studentów, proszących o przyjęcie na praktyki. Tyle, że nikt ich nie chce. Dlatego wielu z nich płaci za fikcyjne potwierdzenie! Uczelnie wymagają zaliczenia zajęć praktycznych, ale nie zapewniają miejsc do ich realizacji! Szkoły kształcące na kierunku turystyka nie mają żadnej współpracy z branżą turystyczną!

 

Kształcenie na znanych mi uczelniach turystycznych jest fikcją. Szkoły wyższe oszukują studentów. A te publiczne dodatkowo naciągają budżet państwa, który finansuje takie „studia”.


Zobacz też: Jak dostać pracę w biurze podróży?


Pilot według Gowina

Trwa zażarta dyskusja. Na forach internetowych mnóstwo niewybrednych opinii. Piloci i przewodnicy nie przebierają w słowach. Propozycja ministra Gowina, delikatnie mówiąc, nie przypadła im do gustu.

 

Ministerstwo Sprawiedliwości przysłało zaproszenie do konsultacji społecznych. Termin nadsyłania opinii upływa 6 kwietnia. Prace idą ostro. Czyżby rząd chciał wyrobić się jeszcze przed latem?

 

Rzecz jasna, w dyskusji udział biorą również media. Powstał pogląd, że każdy jest za uwolnieniem zawodu, byle nie swojego (tygodnik „Przegląd”). Otóż niekoniecznie. Już jakiś czas temu napisałem, że popieram zniesienie licencji pilota wycieczek. Mimo tego, że sam mam taką licencję. Z prostego powodu. Od lat obserwuję branżę i mam świadomość jak nieskuteczne są dotychczasowe rozwiązania.

 

Deregulacja zawodów była tematem tygodnia w „Polityce” (11/2012). Jak zwykle w tego typu przypadkach, powtarza się ten sam problem, dziennikarzowi nie starcza specjalistycznej wiedzy. W skutek czego mamy opinię płytką i niezbyt trafioną.

 

Autor skupia się na zawodzie przewodnika. Tak na marginesie, to z dyskusji medialnej odnoszę wrażenie, ze cześć dziennikarzy nie odróżnia pilota od przewodnika. Nie wiem czy tak jest i w przypadku artykułu zamieszczonego w „Polityce”, ale z całą pewnością, warto by omówić też kwestię pilota.

 

Nie będzie zwiększonego ryzyka dla turystów.

„Polityka” myli się, stwierdzając, że w wyniku planowanych zmian, na turystów spadnie ryzyko wynajęcia nieprofesjonalnego pilota lub przewodnika. Otóż, to nie turyści wybierają kadrę! Przewodnika zatrudnia organizator wycieczki, czyli biuro podróży. A touroperator do tej pracy nie bierze kogokolwiek. Korzysta z osób zaufanych, sprawdzonych przez siebie lub poleconych przez kogoś z branży. Dlatego też uwolnienie zawodu wcale nie oznacza automatycznego dyktatu przypadku.

 

Kwestia ta jeszcze mocniej dotyczy pilota wycieczek. O ile w przypadku przewodnika może zdarzyć się sytuacja, że to turyści (podróżujący indywidualnie) sami wybiorą sobie osobę, która oprowadzi ich po starówce jakiegoś miasta, to w przypadku pilota takie praktyki po prostu nie mają miejsca. To biuro podróży zatrudnia pilotów. To ono decyduje z kim pracuje. Biuro ma wiedzę kto jest wystarczająco dobry by powierzyć mu swoich klientów. Ten organizator, który dba o swoją renomę nie angażuje przypadkowych pilotów. Dlatego też, w mojej ocenie, po ewentualnej deregulacji, niewiele się tu zmieni. Dalej w cenie będą dobrzy, sprawdzeni piloci, a turyści nie będą ponosić większego ryzyka niż dzisiaj.

 

A może będzie trudniej?

Jeszcze jedna rzecz wymaga uwagi. Być może, po wprowadzeniu zmian, wcale nie będzie łatwiej zostać pilotem. W tej chwili przepustką do pracy jest licencja. Często słabą, ale jednak. Niektórzy młodzi adepci, mimo że nie jest łatwo, wchodzą do zawodu. Szczególnie ci, którzy odbyli kurs w renomowanym miejscu lub potrafią pochwalić się czym jeszcze. A po likwidacji uprawnień? Odpadnie podstawowy atut początkującej osoby! Może być tak, że przez pierwsze lata po zmianie, biura nie chcąc ryzykować, będą zatrudniać wyłącznie starych, dobrze znanych, doświadczonych pilotów; tym samym, blokując dostęp do pracy nowym adeptom. W ten sposób, dzieło Gowina obróciłoby się przeciwko przyświecającej mu idei.

 

Świątynie seksu

Są w Indiach miejsca, które zaskakują. Niektóre z nich stwarzają problemy interpretacyjne. Patrzymy i pytamy: jak wytłumaczyć coś takiego? Przecież sens gdzieś tu musi być. Niemożliwe by człowiek tworzył coś, bez poczucia użyteczności, bez przekonania, że czemuś to służy.

Jednym z takich miejsc jest Kadźuraho (Khajuraho), znane ze słynnych erotycznych przedstawień. Cały kompleks pięknych, zbudowanych z kamienia świątyń, sprawia imponujące wrażenie. Ściany zewnętrzne są bogato zdobione, a jednym z tematów jest już nawet nie erotyka, ale po prostu seks. Sceny przedstawione są bez żadnych ogródek (jakby ktoś celowo nimi epatował) i bez zahamowań. Znajdziemy tu rzeźby z tematami miłości lesbijskiej i seksu grupowego. W największe zakłopotanie, turystów wprowadza, scena zoofilii.

Przedstawienie zoofilii w Kadźuraho

Dla Europejczyka to trudny temat. W naszej kulturze, świątynię od erotyki odgradza światopoglądowy kordon. Od czasu Starego Testamentu radykalnie rozdzielamy te dwa obszary. Płciowość stała się czymś podejrzanym, zepchniętym w mrok, wstydliwym i dalekim od ołtarzy. Wcześniej, w starożytnych cywilizacjach basenu Morza Śródziemnego było inaczej. Erotyzm stanowił oczywisty i naturalny, a często również uświęcony, element życia. To wyrosła z religii księgi cywilizacja europejska, stworzyła dziwne nowum. Pewną rolę odegrała tu też, narzucona kobiecie, upośledzona pozycja. Standardy tworzyli mężczyźni. Seks (z kobietą, z natury niebezpieczną i wodzącą na pokuszenie – patrz historia Adama i Ewy) nie mógł być czymś dobrym. Został więc zarezerwowany tylko do celów prokreacyjnych.

Zewnętrzne ściany świątyń zdobione są kunsztownymi rzeźbami. Jednym z motywów jest erotyka i piękno kobiecego ciała

Dziwnie się to zmienia. Mam wrażenie, że w niektórych aspektach Zachód się miota. Jeszcze nie tak dawno (a dla niektórych nadal) na duchowej skali, seks znajdował się na osi ujemnej. Był definiowany religijnie. Teraz, dla odmiany, zupełnie stracił kontakt z religijnością. Jest niezależny. Zerwał się i krąży jak wolny elektron. Chaotycznie wpada to tu, to tam. Zobacz też: Waranasi – święte piekło hindusów.

Wesołe reliefy z Kadźuraho

W Indiach było inaczej. Erotyka ani się od religii nie odrywała, ani nie miała negatywnych konotacji. Podobnie wyglądała pozycja kobiety. Kobiecość ze wszystkimi jej aspektami nie miała pejoratywnych skojarzeń. Wręcz odwrotnie!

Hinduska świątynia odzwierciedla damskie ciało. Schody do świątyni to kobiece nogi, wejście natomiast odpowiada żeńskim narządom płciowym. Oto wyzwanie dla umysłu Europejczyka!

Wiele tu pięknej symboliki. Najważniejsze miejsce świątyni, odpowiednik naszego ołtarza, to macica. Tu rośnie i dojrzewa nowy człowiek. Kiedy jest już odpowiednio ukształtowany i może wyjść na świat, następuje poród. Dlatego wejście do świątyni odpowiada miejscu na ciele kobiety, w którym pojawia się główka nowonarodzonego dziecka.

Detal ze ściany świątyni w Kadźuraho

Detal ze ściany świątyni

Kiedy w XIX  wieku, angielski oficer dotarł do zapomnianego wtedy, porośniętego przez dżunglę Kadźuraho, nic z tego nie zrozumiał. W oczach purytańskiego Brytyjczyka, świątynie te raczej wzbudzały odrazę, niż zachęcały do intelektualnych poszukiwań. Dziś na szczęście jest już inaczej.

Rzeźby w Kadźuraho nie są ilustracją do Kamasutry. Nie ma tu prostego przełożenia. Kamasutra, w dawnych Indiach, była instruktarzem dla osób z wyższych sfer. Uczyła jak wzbudzać i rozładowywać pożądanie. Mówiła jak osiągnąć radość w związku. W erotycznych przedstawieniach wykutych w kamieniu musi być coś więcej! Co? Odpowiedzi trzeba szukać. Za każdym razem, gdy tam jestem, zastanawiam się nad tym.

Zobacz więcej informacji i zdjęć z Kadźuraho.  Pozostałe artykuły o Indiach.

Prawda o biurach podróży

Po spektakularnych bankructwach Orbisu i Selectoursa, zadzwonił do mnie jeden z popularnych dziennikarzy telewizyjnych. Spytał: „Panie Krzysztofie, tak między nami, które biuro następne?”. Niechętnie, ale dałem wtedy wciągnąć się w te spekulacje. Dziś już nie popełniłbym tego błędu. Wiem, że sytuacja finansowa dużego touroperatora to jedno, a bankructwo to drugie. Ekonomicznie, tak zwane, renomowane polskie biura podróży, nie są w najlepszej sytuacji. Niezależnie od tego, co ogłaszają i czym się chwalą, ostatnie lata wypadły słabo. Dla niektórych organizatorów na tyle nieciekawie, że musiały poszukać pieniędzy na zewnątrz. Bez nich ogłosiłyby bankructwo.

Jak to się robi, czyli kto dotuje polskie biura?

Mechanizmów jest kilka. Po pierwsze zarejestrowane u nas w kraju firmy organizujące masowy wypoczynek, często powiązane są organizacyjnie i finansowo z zagranicznymi podmiotami. I tak, jest kilka biur, które powstały i działają dzięki funduszom z krajów arabskich. Najprościej może wyglądać to tak:

Ktoś, np. w Tunezji jest właścicielem kilku hoteli, a może jeszcze paru innych biznesów. Polska to duży i chłonny rynek, więc jakiś członek rodziny zostaje oddelegowany do Warszawy, żeby tu uruchomić biuro i przysyłać klientów. Z czasem firma się rozrasta. Zaczyna robić też Egipt, Grecję i Bułgarię… Ale klucz do sukcesu dalej stanowi Tunezja. W czasach dobrej koniunktury wszystko się pięknie kręci, biuro utrzymuje się samo i nawet coś tam zarabia, ale jak przychodzi kryzys, rozrośnięte struktury nie są w stanie zarobić na siebie. Co wtedy, ogłosić plajtę? Nie, wtedy hotele w Tunezji dokładają do polskiego biznesu. W nadziei, że za rok czy dwa koniunktura wróci.

Można też i inaczej. Polskie biuro przez całe lato wysyła turystów do Grecji. A na koniec sezonu, wcale nie ma ochoty zapłacić greckim kontrahentom. Hotelarze nie dostają należnych im środków, a greckie biura pieniędzy za całą miejscową obsługę. W ten sposób polski touroperator „tnie koszty”. Niemożliwe? Możliwe, możliwe. Niedowiarków mogę poznać z właścicielem greckiego biura, któremu nie zapłacono. Próbował szukać pomocy w Polskiej Organizacji Turystycznej, próbował różnych dróg. Została mu tylko droga sądowa. Trochę to potrwa, nie wiadomo czym się skończy, może wcześniej on zbankrutuje. To nic. Najważniejsze, że turyści jeżdżą dalej i są zadowoleni.

Ciekawie wygląda podobny mechanizm z jednym z krajów arabskich. Polskie biuro co roku nie reguluje części należności. Ma zapłacić za hotele np. milion dolarów, a płaci tylko 700 tys. Powstaje spór, a po nim ugoda. Nasze biuro mówi: zapłacimy tyle i koniec, ale za to w następnym roku znowu przyślemy wam klientów. Bierzecie to i zgoda, albo nie dostaniecie nic. I biznes jakoś się kręci. Oczywiście do czasu. Sęk w tym, że nikt, nawet mocno zorientowany w branży, nie jest w stanie stwierdzić kiedy może nastąpić kres tej gry.

Podane wyżej przykłady nie są niczym szczególnym. Można powiedzieć, że przedsiębiorczość jak każda inna. Podałem je tylko po to by pokazać, że w tej branży nie ma prostej drogi między kondycją finansową, a ryzykiem bankructwa.

Onet informuje, że znany płocki przedsiębiorca może wykupić udziały w Triadzie. W ten sposób agencyjne biuro Urlopy.pl zainwestowałoby w jednego z największych polskich touroperatorów. Być może mamy podobny mechanizm do tych, które miały miejsce wcześniej. Albo do transakcji dojdzie i Triada przetrwa (przypadek biura BeeFree uratowanego przez Rainbow), albo inwestor się wycofa, i wtedy…

Póki co, agenci spokojne sprzedają ofertę Triady. Jeśli Urlopy.pl zasilą biuro kwotą ponad 40 mln zł, może pozwolić to firmie wejść na giełdę i wrócić na pozycję lidera rynku. Mechanizm ten jest zresztą zgodny z ogólnoświatową tendencją. Pionowa konsolidacja na linii hotel-przewoźnik-touroperator-agent to sposób na sprostanie wymaganiom coraz trudniejszego rynku.

Rok temu ktoś zrezygnował z przejęcia Selectoura, a duży fundusz inwestycyjny zdecydował się nie dokładać więcej do Orbisu. I oba biura musiały ogłosić upadłość.

Dwa lata temu, w środku sezonu wakacyjnego, na granicy płynności był bardzo duży touroperator. Na wczasach były rzesze turystów. Kolejne tysiące czekały na wyjazd. Nikt nie podejrzewał, że ich wakacje wiszą na włosku. Znalazł się ktoś, kto przekazał większe pieniądze. Po cichu zmieniono prezesa, i tyle. Dzięki temu gazety nie napisały o największym bankructwie w historii polskiej turystyki.

Zobacz też: Czy biura podróży oszukują?

Historia turystyki

Jak się przyjrzeć dzisiejszej turystyce, to trudno uwierzyć, że jej początki wzięły się z ruchu abstynentów. 170 lat temu Thomas Cook zorganizował pierwszą masową wycieczkę. W jego zamyśle miał to być sposób na odciągnięcie ludzi od alkoholu. Szukano pomysłów na naprawę rozpitego, brytyjskiego społeczeństwa. Cook był kaznodzieją i działaczem ruchu na rzecz trzeźwości.

 

Wbrew temu, co się dziś często powtarza, nie był przedsiębiorcą w pełnym tego słowa znaczeniu. Interesowała go socjalna strona turystyki. Nie zysk wyciągany z organizacji wycieczek, ale pozytywny wpływ na podupadłe moralnie społeczeństwo. Długo nie zarabiał większych pieniędzy, a kiedy w końcu zaczął, przeznaczał je na działalność charytatywną. Być może dziś, po traumie burd i rabunków, Wielka Brytania znowu potrzebuje podobnego pomysłu i podobnego działacza. Może w wyniku tego narodzi się jakaś nowa gałąź gospodarki, równie znacząca jak masowa turystyka.

 

Biznesmenem był natomiast jego syn, John Mason. To on dążył do intensyfikacji działań czysto zarobkowych. Kiedy, po śmierci ojca, przejął interes, firma nabrała rozpędu. Dziś Thomas Cook Group, to drugi pod względem wielkości, turystyczny koncern Europy. Każdego roku, z jego usług korzysta ponad 20 mln osób. W 2007 r. obrót grupy wyniósł równowartość 46 mld zł!

 

Co prawda, wszystkie podręczniki turystyki zaczynają się od opisu zjawiska grand tour (XVII-XVIII wiek), w którym upatruje się źródeł zjawiska, ale ten fenomen dotyczył tylko bogatych, arystokratycznych sfer. Miał charakter indywidualny. Najczęściej organizowany był samodzielne, a nie przez wykwalifikowane, specjalistyczne podmioty. W historii turystyki pamiętamy o nim jak o idei nauki poprzez podróże. Natomiast, początki turystyki masowej, bezsprzecznie wiążą się z działalnością Thomasa Cooka.

 

Zaczął latem 1841 roku, od jednodniowej wycieczki. Wynajął pociąg na trasie z Leicester do Loughborough. Udział wzięło około 500 osób, z czego większość złożyła przysięgę trzeźwości! Przejechali kilkadziesiąt kilometrów, dając początek branży, bez której ciężko wyobrazić sobie dzisiejszą gospodarkę.

 

Następnie zaczął organizować dalsze wyjazdy, do Liverpoolu, Szkocji i na Wystawę Światową w Londynie w 1851 r. – zabrał tam 150 tys. osób! Kluczem do sukcesu była cena. Dzięki umasowieniu, wycieczki były tanie i przez to dostępne tym grupom społecznym, które wcześniej o takim zbytku nie śmiały nawet pomarzyć. Wspólnie z synem rozszerzył ofertę o kraje Europy, Bliski Wschód (Palestyna, Egipt – rejsy po Nilu) i Amerykę. Pojawiła się nawet podróż dookoła świata (212 dni).

 

Obserwując branżę, mam wrażenie, że czekają nas zmiany. Rynek ewoluuje. Nie ma już tak prostej recepty na sukces, jak w czasach Thomasa Cooka. Zmienia się świadomość turystów. W krajach skandynawskich już stał się popularny ruch wypoczynku ekologicznego i prospołecznego. Wkrótce i do nas dotrze wiedza, że samoloty mają zły wpływ na środowisko, a olbrzymie kurorty z hotelami typu all inclusive, przynoszą gospodarzom tyleż dobrego, co i złego (trochę już o tym pisałem: Wakacje all inclusive). Z czasem nasycimy się „wypasionymi” resortami z „darmowym” piwem i frytkami i zaczniemy szukać innych form spędzania urlopu. A na plaże Egiptu przylecą Chińczycy.

 

Zawrotna kariera Thomasa Cooka zaczęła się od pociągu. Wyczarterował cały skład!

 

Kto dziś organizuje wycieczki koleją?! Jak procent zorganizowanego ruchu turystycznego stanowią? Może warto wrócić do tego pomysłu?

Autorskie biuro podróży

Polak w samolocie

Teraz Kręcina, wcześniej Rokita. Spełnili obowiązek działacza społecznego. Przyczynili się do nagłośnienia ważnego problemu. Wnieśli swój wkład w masową edukację. Pokazali jak nie należy zachowywać się na pokładzie samolotu.

Jeden z portali doniósł, że sekretarz PZPN, Zdzisław Kręcina, na prośbę współpasażerów został wyrzucony z pokładu samolotu lecącego z Wrocławia do Warszawy, bo był pijany i zachowywał się wulgarnie. Pan Zdzisio tłumaczył, że przecież nie był pilotem, więc mógł wypić sobie jedno piwko.

Jak zachowywać się w samolocie?! Polacy mają z tym kłopot.

Dlaczego? Moim zdaniem wynika to z faktu dość dużej tolerancji na niestandardowe poczynania pasażerów w polskich liniach lotniczych. Zakładamy coś w rodzaju dopuszczalnego marginesu. Skoro naród pije, to dlaczego ma nie pić w samolotach? Skoro, często pijani mężczyźni są wulgarni, to niby dlaczego wulgarni mają nie być na pokładzie samolotu? Pracujące w naszych liniach stewardesy są w stanie znieść znacznie więcej, niż ich koleżanki, np. w Lufthansie. Oczywiście, w Rosji czy na Ukrainie ta tolerancja może być jeszcze dalej posunięta. Jak podają branżowe anegdoty, tam i pilot czasem wypije.

Od kilkunastu lat pracuję w turystyce. Sporo latam. Zdarza mi się wstydzić za współobywateli. Nie tak dawno leciałem na długiej, międzykontynentalnej trasie. Potężny samolot KLM (holenderskie linie), kilkuset pasażerów. W trakcie wielogodzinnego lotu,załoga miała problemy tylko z Polakami. Pod wpływem alkoholu zachowywali się głośno i żadną miarą nie chcieli się uciszyć.

Pamiętam początki masowej turystyki czarterowej. Czasy kiedy nasze biura zaczęły wynajmować egipskie samoloty. Na początku, zanim turyści nie dowiedzieli się co może ich czekać, zdarzało się, że samolot do Hurghady startował w Warszawie, a w Katowicach już lądował. Przymusowo. Ponieważ na pokładzie były nadpobudliwe osoby pod wpływem alkoholu. Dla arabskiej załogi był to taki szok, że pilot, bez wahania zarządzał lądowanie.

Dla podróżujących jedno jest bardzo ważne. Kapitan samolotu zawsze ma rację! Nikt nie będzie go pytał czy słusznie lądował. Ma prawo, jeśli uzna, że tak trzeba. Cała procedura odbywa się oczywiście na koszt pasażera, który swoim zachowaniem doprowadził do podjęcia takiej decyzji. A koszty nie są małe! Samo paliwo, które trzeba zrzucić przed nieplanowanym lądowaniem, to z punktu widzenia prywatnej osoby, niemal fortuna.

Opowiadała mi jedna turystek, o przygodzie na trasie z Brazylii. W samolocie Lufthansy leciało kilku Polaków. Wracali do domu po zakończonym kontrakcie. Oczywiście postanowili to uczcić. Co ważne, nie zachowywali się jakoś karygodnie. Po prostu byli weseli i głośni. Stewardesa poprosiła o spokój. Nie posłuchali. Przyszła znowu i już bardziej stanowczo upomniała wesołków. Kiedy się odwróciła, jeden z nich zażartował,krzycząc za nią: Luftwaffe! To wystarczyło. Kapitan podjął decyzję o lądowaniu. Panów z samolotu wyprowadziła policja.

Jestem za twardymi regułami i ich konsekwentnym egzekwowaniem! W trosce o dobro pasażerów. Jak czują się podróżujący z dziećmi rodzice, jeśli dwa rzędy dalej siedzą pijani, wulgarni panowie. Co ma zrobić ojciec? Bić się z nimi,  czy zatykać dzieciom uszy? Nieraz widziałem w polskich liniach takie sytuacje. Bezradni rodzicie patrzyli wkoło szukając pomocy, a stewardesy udawały, że nic nie widzą. Dlaczego? Bo tak po prostu jest? Bo taki jest standard polskiego turysty? Reklamówka wódki ze strefy bezcłowej? Postuluję mniejszą tolerancję dla takich zachowań!

Dlatego wdzięczny jestem panu Kręcinie za nagłośnienie problemu.

Wakacje all inclusive

Przychodzi klient do biura podróży. Chciałby atrakcyjną ofertę. Nie do końca wie jeszcze dokąd chciałby się wybrać, nie zna jeszcze dokładnie daty wyjazdu, ale wie już jedno – chce all inclusive! Czasem mam wrażenie, że sporej części turystów zupełnie obojętne jest dokąd pojadą. Byle, przez cały dzień, do jedzenia były frytki i cienkie piwo w barze. Zobacz też: Ile gwiazdek, tyle szczęścia.

Z łezką w oku wspominam turystykę sprzed kilkunastu lat. Zaczynałem wtedy działalność w branży i pamiętam, że większość turystów korzystała ze skromniejszych form wyżywienia. Wystarczało, i dobrze było.

 

Dobry hotel, pięknie położony. Zamiast all inclusive i szwedzkiego stołu, posiłki serwowane. Ale za to jakie!

 

Jakiś czas temu wszystko się zmieniło. Oferty z opcją all inclusive stały się przystępne cenowo. Biura zaczęły kusić. A do rzeczy wygodnych i rozleniwiających człowiek szybko się przyzwyczaja. Wystarczy raz spróbować, żeby połknąć bakcyla.

Na naszym rynku warunki konkurencji narzuciły trzy kraje: Egipt, Turcja i Tunezja. To tam Polacy uczyli się korzystać z tej formy wypoczynku. Rządzi nim prosta zasada: wszystko czego potrzebujesz, jest na terenie hotelu. Jedzenie i picie od rana do późnej nocy (a w niektórych obiektach nawet 24 godziny na dobę!). W cenie są również napoje alkoholowe. Żyć nie umierać! Po co wychodzić poza bramę hotelu? Widziałem wielu turystów, którzy przez tydzień pobytu w Egipcie nie wyściubili nosa na zewnątrz. Część uważa, że nie warto (bo dookoła brud i bieda) inni się boją (bo w drzwiach stoją policjanci z bronią). Wracają po 7 dniach i opowiadają, że byli w Egipcie. Nic z tego! Równie dobrze mogliby spędzić ten czas w Turcji, na Kanarach czy w Meksyku. Różnice byłyby minimalne, hotele wyglądają podobnie, meble w nich niemal identyczne, woda w basenie tak samo ciepła, a barmani równie uśmiechnięci.

Ani nie piętnuję, ani nie potępiam. Od lat zajmuję się wycieczkami, więc rozumiem dlaczego ta forma jest tak popularna. All inclusive ma swoje zalety. Jest to bardzo wygodna formuła, przede wszystkim w przypadku rodzin z dziećmi. Ale ma też swoje słabsze strony. Rozleniwia i skutecznie izoluje turystów od pozahotelowej przestrzeni. Z potencjalnie ciekawego świata podróżnika, czyni biernego konsumenta. Ma to negatywne konsekwencje również dla miejscowych społeczności. Mniej klientów mają restauracje, bary, sklepy, taksówkarze i lokalne biura podróży. Straty ponosi cały okołoturystyczny biznes. Zyskuje oczywiście hotel. To on z góry wziął pieniądze za wszystko, co turysta zje i wypije w ramach all inclusive. Szkopuł tkwi w tym, że bardzo często hotele należą do obcego kapitału i zysk transferowany jest za granicę. Miejscowym, zamiast realnych pieniędzy, zostaje słynne, wypowiadane przez turystów zdanie: „Cieszcie się, że tu przyjeżdżamy, bo inaczej to byście roboty nie mieli”.

Póki co, na ten aspekt w Polsce nikt nie zwraca uwagi. Wolimy nie zauważać, że ogromne hotele-resorty budowane są kosztem miejscowej ludności (np. Beduini na egipskim Synaju przeganiani znad morza w głąb pustyni) oraz środowiska (niszczone dziewicze plaże – obiekty wznoszone bezpośrednio przy linii brzegowej, dewastowane rafy koralowe, ścieki wypuszczane wprost do morza, itd.). Na razie jesteśmy w fazie zachłyśnięcia się luksusem.

Są kierunki, w których system all inclusive jest mniej popularny. Do nich zalicza się przede wszystkim południowa Europa. Pisałem już o tym chociażby w przypadku Portugalii. Podobnie jest w Grecji. Na Krecie najlepsze, pięciogwiazdkowe hotele nie mają all inclusive! To naprawdę piękne, luksusowe obiekty o miłym standardzie i atrakcyjnej architekturze. Szklaneczka soku pomarańczowego kosztuje 3 euro, ale jest to prawdziwy sok. Niektóre z takich hoteli, żeby ułatwić życie rodzicom, wprowadzają lżejszą formułę all, ale wyłącznie dla dzieci.

Gdzie bym nie był, jakiegokolwiek kraju by to nie dotyczyło, przekonałem się, że wszędzie obowiązuje ta sama zasada. Chcesz dobrze zjeść? Masz ochotę na coś naprawdę dobrego, coś z lokalnej kuchni? Szukaj tego w małych restauracjach, wybieranych przez miejscowych. Mogą wyglądać niespecjalnie (pyszności kupowane na ulicznych straganach). Ktoś twierdzi, że w hotelu, w ramach all inclusive jadł dobre owoce morza? Przez grzeczność nie wyprowadzajmy go z błędu. Nie mówmy mu, że za hotelowym murem, jakieś 200 m dalej, w małej tawernie, gotują o niebo lepiej.

Warto spędzać wakacje w ciekawy sposób.

Turyści często wybierają hotele w centrach gwarnych kurortów, a moja rada jest taka: omijajcie najbardziej popularne turystyczne miejscowości, szukajcie lokalnych klimatów. Tam znajdziecie najlepsze jedzenie, tanie jak barszcz dobre wino z beczki i nietuzinkowych ludzi. Zawsze, ale to zawsze, jeśli macie do wyboru, open bufet w restauracji hotelowej lub skromny lunch z koszyka na plaży, wybierajcie to drugie. Nic nie smakuje tak, jak jedzona rękoma smażona sardynka (koniecznie na kromce chleba, żeby złapać ściekający tłuszcz). Zagryzamy oliwką, dokładamy łyk wina i moczymy nogi w ciepłym morzu.

Bardzo bym chciał żeby choć trochę zmienił się charakter polskiej turystyki wyjazdowej. Mniej all inclusive i zamkniętych hoteli-resortów, a więcej otwartości na lokalną kulturę. Mniej nieświadomego konsumenta tygodniowego pseudo luksusu, więcej chęci dotknięcia czegoś ciekawego. Wszak podróże to również inspirujące doświadczenia, a nie tylko robiąca wrażenie opalenizna!

PS. Właśnie pakuję walizkę. Na kilka dni lecę do Gruzji. Bez all inclusive!

Zobacz też: Gruzińska uczta, czyli inne all inclusive.

….

Autorskie biuro podróży – wycieczki dla koneserów!

Algarve

Południowe wybrzeże Portugalii ma jedne z najpiękniejszych plaż świata (szerokie, piaszczyste i otoczone pięknymi klifami). Znajdziemy wśród nich istne oazy spokoju, urocze zatoczki, zapewniające kameralną atmosferę. Aż trudno uwierzyć, że miejsca te są tak mało eksploatowane; że nie ma tu wielkich, stojących jeden przy drugim, hoteli-molochów i tłumów smażących się w słońcu turystów. Ta część Europy uniknęła wakacyjnej destrukcji, właściwej innym, popularnym kurortom.

Algarve, klify i plaże w zatoczkach

 Hotele cechują się niską zabudową, dobrym standardem oraz tym, że wcale nie muszą być bezpośrednio przy plaży. Od oceanu dzielić je może nawet kilkaset metrów i muszę przyznać, że jest to mądre rozwiązanie. Dzięki temu wybrzeże jest skutecznie chronione. Zamiast betonu rosną miłe dla oka lasy piniowe, a piękne klify są własnością wszystkich, a nie tylko tygodniowych, hotelowych gości.

Wśród krajów Europy południowej Portugalia posiada największy procent plaż oznaczonych Niebieską Flagą (ponad 50%). W 2010 roku 240 kąpielisk otrzymało ten status (w tym roku aż 271; dla porównania w Polsce takich plaż jest tylko 13!). Jest on corocznie weryfikowany i przyznawany wyłącznie miejscom, które spełniły surowe kryteria dotyczące m.in. czystości wody, troski o środowisko naturalne i bezpieczeństwa wypoczywających.

Algarve

W rejonie Algarve spędziłem pięć dni, to niezbyt wiele, ale wystarczająco by nabrać szacunku do innej strony turystyki masowej. W hotelach zamiast wszechwładnego all inclusive, raczej HB (śniadania i obiadokolacje), a nawet samo BB (nocleg ze śniadaniem). Wiele obiektów to aparthotele, z w pełni wyposażonymi aneksami kuchennymi. Po co w hotelowej restauracji zapychać się frytkami i kurczakiem, skoro łatwo i niedrogo można przygotować specjały lokalnej kuchni (owoce morza i jeszcze raz owoce morza!). Nie warto pić byle czego (z plastikowego kubka w basenowym barze), skoro butelka dobrego wina kosztuje ledwie kilka euro!

Generalnie mam wrażenie, że Algarve to inna jakość turystyki. Odmienna grupa gości hotelowych. Najwięcej jest Brytyjczyków (miałem szczęście widzieć spokojnych i raczej nie nadużywających alkoholu), Hiszpanów, Niemców… Niemal całkowity brak Rosjan. Niewielu Polaków. Kierunek ten zaczął pojawiać się w naszych biurach ledwie kilka lat temu. Dziś uważany jest za jeden z bardziej luksusowych i mało dostępnych cenowo. Rzeczywiście tak jest, ale i w tym przypadku trafiają się okazje. Na początek lipca mieliśmy oferty za 1,4 tys. zł od osoby z wyżywieniem HB! Takie perełki były do wzięcia przy wczesnej rezerwacji. Teraz, w szczycie sezonu za last minute (last oznacza, że rezerwujesz w ostatniej chwili, konsekwencją tego wcale nie musi być niższa cena; w tym roku, bywa, że oznacza cenę znacznie wyższą!) trzeba zapłacić 2 tys. i więcej.

Małe, kameralne plaże

Kiedy jechać?

O dziwo, przy tak dobrych warunkach, za ścisły sezon uważa się tam tylko lipiec i sierpień (w tych dwóch miesiącach wiele hoteli ma niemal stuprocentowe obłożenie!). Czerwiec i wrzesień są już luźniejsze, ceny niższe, a pogoda wyśmienita. Zresztą i zimą może być ciekawie (warunki przypominają letni Bałtyk, temperatura wody w styczniu i lutym to 15-17˚C!). Część hoteli funkcjonuje cały rok. Poza sezonem realizowane są programy travel senior, szkolenia i konferencje oraz zgrupowania sportowców.

Pogoda

Klimat idealny. Gwarantowane słońce, ale mimo wysokich temperatur nie czuć skwaru. Upały łagodzi oceaniczna bryza. Dzięki temu, i na plaży, i na uliczkach nadbrzeżnych miasteczek, jest naprawdę przyjemnie. W lecie średnia temperatura powietrza wynosi  25-30˚C, a temperatura wody oscyluje w granicach 21-24˚C.

Wycieczki fakultatywne

Portugalia nie jest dużym krajem. Dzięki temu, do większości atrakcyjnych miejsc, jest blisko i nie trzeba jechać cały dzień żeby zobaczyć coś ciekawego. Szczególnie godne uwagi są wycieczki do Lizbony, Porto i Fatimy. Polecam też wspaniały widokowo Przylądek Świętego Wincentego – najdalej na południowy-zachód wysuniętą część Europy. Na rodziny z dziećmi czeka bogata infrastruktura: parki rozrywki, aquaparki i delfinaria… Na żądnych zabawy młodych ludzi, całkiem sympatyczne kluby i dyskoteki.

Zamiast zakończenia

Mam wielką ochotę wynająć tu mieszkanie. I w miarę możliwości nigdy nie wyjeżdżać napisał Kevin Gould, dziennikarz „Guardiana”, po kilkudniowym pobycie na Algarve. No cóż, w pełni się z nim zgadzam.

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén