Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: turystyka (Strona 5 z 5)

Zwiedzanie

Teraz, kiedy widziałem już mnóstwo różnych miejsc, niektóre wielokrotnie, nauczyłem się przywiązywać wagę do zasady pierwszego wrażenia. Zanim poznam miasto i zwiedzę je dokładnie, skupiam się na tym, co mogę zobaczyć i odczuć na samym początku. Zdarza się różnie. Pierwszy może być hotel, dworzec kolejowy, port, restauracja, lotnisko, śródmieście lub peryferia. Nieważne co.

 

Lubię widok nieznanego miasta. Wtedy, w naturalny sposób, jest jeszcze ciekawie. Później, za piątym czy dziesiątym razem, może pojawić się znudzenie, a nawet zmęczenie. Wiem to bardzo dobrze, więc tym bardziej staram się cieszyć pierwszym razem. Nie chodzi o to żeby jakoś intensywniej się wpatrywać, uważniej słuchać czy mocniej wąchać. Rzecz w tym by mieć świadomość, że dzieje się coś wyjątkowego. Sztuka polega na tym by się cieszyć. Delektować się tą jedną, jedyną chwilą. Smakować ją. Tylko tyle. Oczy można mieć zamknięte. Nie o to chodzi by widzieć, ale o to by rozumieć i czuć.

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

 

Jeśli podróżuję sam, bez grupy turystów, zwiedzam w nieco odmienny sposób. Najchętniej siadam w kawiarni, w miejscu o ładnym widoku, zamawiam kawę i rozglądam się za gazetą. Gazeta obowiązkowo. Nawet jeśli jest w języku, którego nie rozumiem. Przeglądam, zdarza się, że próbuję rozszyfrować tytuły i podpisy pod zdjęciami. Czasem nie robię nic. Zwyczajnie cieszę się kawą, ładnym widokiem, otaczającym mnie lokalnym gwarem i towarzystwem gazety. Wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat i o to właśnie chodzi.

 

Bywa, że nie posuwam się dalej. Tyle mi wystarczy. Nie lubię bieganiny i zaliczania kolejnych obowiązkowych turystycznych atrakcji. Bywa, że nie wchodzą do ważnych zabytków. Zamiast tego przyglądam im się z zewnątrz. Jak dużo można wtedy zobaczyć! Interesują mnie wzajemne relacje obiektu i turystów. Ludzie przepychają się, walczą o wejście i spieszą się (bo przecież w planie mają jeszcze kolejne atrakcje).

 

Nie wchodzę też jeśli nie jestem na to przygotowany. Co mi da oglądanie czegoś, czego nie rozumiem? Lata temu, w Barcelonie, nie wszedłem do Sagrada Familia. Nie chciałem być profanem. Dziś o Gaudim wiem dużo więcej i z ogromną przyjemnością zwiedzę jego dzieło. Naruszę coś, co jest jeszcze nienaruszone. Przekroczę próg. Świadomie i z rozkoszą. I to będzie piękne. I warto na to czekać.

 

Tak, lubię zostawić sobie coś na kolejny raz. Nie jestem zdobywcą. Nie dokonuję podboju. Nie chodzi o to żeby coś ujarzmić, okiełznać, stłamsić i spętać. Przepraszam, ale szybkie odhaczanie kolejnych punktów miasta, wklejanie zdjęć i biletów wstępu do albumu, trochę mi na to wygląda.

 

Lubię czytać. W kawiarniach, w parkach. Pojechać gdzieś daleko po to by siedzieć nad książką? Przecież to wygląda na marnowanie czasu! W pewnym sensie tak. Tracę szansę zobaczenia „czegoś tam ważnego”. Omija mnie przyjemność pospiesznego przeciskania się w zatłoczonych miejscach. Trudno, jakoś to przeżyję. Zamiast tego przeczytam coś inspirującego. Podnosząc wzrok z nad książki, popatrzę na ludzi, na ptaki, na miejscowego kota (taki jak u nas czy inny?). Napiję się kawy. Będzie pięknie.

 

Wydaje mi się, że są to najprzyjemniejsze chwile. W miastach, które odwiedzam wielokrotnie, mam ulubione miejsca. Są to moje oazy. Uciekam tam w wolnym czasie. Pracuję jako pilot i przewodnik. Oprowadzam wycieczkę, później daję trochę wolnego czasu. Zaszywam się gdzieś w urokliwej kawiarni czy restauracji. Może być nawet samotna ławka. Nieważne. Byle był ładny widok i klimat umożliwiający lekturę, oglądanie ludzi i kontemplację. Po to warto pracować, po to warto jeździć.

 

Wycieczki do Indii i Nepalu

Romans wyjazdowy

W najnowszym tygodniku „Wprost” znajduję artykuł dotyczący romansów biurowych. Materiał robi furorę; słyszałem na ten temat pasjonującą dyskusję w radiowej „Trójce”. A jest o czym mówić. Nie ma nic dziwnego (i złego) w tym, że romansują ludzie stanu wolnego. Co innego osoby, które już komuś przyrzekły wierność. Jak twierdzi seksuolog prof. Zbigniew Lew-Starowicz romansuje połowa mężczyzn i prawie jedna trzecia kobiet w stałych związkach! I wcale nie chodzi tu o niewinne flirciki.

Słońce, ciepło, luźna atmosfera 😉


Wspomniany wyżej artykuł zainspirował mnie do napisania tekstu o miłostkach jakie przydarzają się na wycieczkach, wyjazdach firmowych i wszelkich tego typu imprezach. Po latach doświadczeń mogę pokusić się o stwierdzenie, że im mniej turystyczny jest wyjazd, tym większe prawdopodobieństwo przeżyć uczuciowo-erotycznych.

 

Na dalekich, egzotycznych wyprawach nie ma mowy o żadnych romansach. Przynajmniej ja nigdy się z tym nie spotkałem. Ludzie jadą na drugi koniec świata po to by jak najwięcej zobaczyć. To wprawieni turyści. Biorą długi urlop, płacą duże pieniądze i lecą by ciężko zasuwać. Pobudka skoro świt, całe dnie na nogach, dużo zwiedzania i mało spania. Nikt nie myśli o głupotach. Nie ma na to czasu i sił. Podejrzewam też, że większości wystarczy wrażeń zawartych w programie wycieczki. Bardzo lubię takie wyprawy i takich turystów. Są skoncentrowani na celu, niemal jak żołnierze. Nie wykręcą numerów takich jakie zdarzały mi się nieraz na krótszych i mniej egzotycznych wycieczkach.

 

Przez kilka lat pracowałem m.in. w Egipcie. Jako rezydent, pilot i przewodnik oprowadzający po tamtejszych fantastycznych zabytkach. Oj się działo! Ja, wtedy młody, zakochany człowiek, tęskniłem do kogoś, kogo zostawiłem w Polsce. Ani mi w głowie były flirty. No i to był problem! Nieraz aż głupio to wyglądało. Trzeba było uciekać, chować się  i unikać towarzystwa. Zresztą nie tylko ja miałem taki problem. Pracował ze mną Ahmed, młody przystojny Egipcjanin. Miły i uśmiechnięty miał spore powodzenie u turystek. Niestety dla nich, za wszelką cenę postanowił dochować wierności swojej narzeczonej. Nie było łatwo! Nieraz uciekając przed natarczywymi paniami chował się u mnie w pokoju. Raz nawet w szafie bo zawiedziona turystka tak długo dobijała się do moich drzwi, aż ją wpuściłem by sprawdziła czy nie ukrywam poszukiwanego. Ach te czasy. Parę razy dziennikarze próbowali naciągnąć mnie na rozmowę na temat seksturystyki. Odmawiałem ponieważ niezręcznie mi było o tym mówić. Po pierwsze tajemnica zawodowa i lojalność wobec klientów; po drugie trochę wstyd. Może kiedyś, jak nabiorę śmiałości…

 

W poruszanym dziś temacie ważne są również krótkie, na przykład weekendowe, wyjazdy. Szczególnie te firmowe, gdzie słowo „integracja” bywa rozumiane zbyt dosłownie. Na takich imprezach zazwyczaj mało myśli się o zwiedzaniu. Większą rolę odgrywa program wieczorny. A że czasu niewiele i spieszyć się trzeba, to niektórzy nie zasypują gruszek w popiele. Sądzę, że właśnie w ten sposób rozpoczyna się wiele romansów biurowych. Trochę na zasadzie: okazja czyni złodzieja. Jeśli mógłbym zasugerować coś małżonkom wyprawiającym swoją drugą połowę na taki firmowy weekend, to powiedziałbym jedno: Nie puszczajcie ich samych! No chyba, że macie bezgraniczne zaufanie. Jeśli nie, to jedźcie z nimi! To zresztą byłby chyba dobry obyczaj, żeby na takie imprezy wybierały się małżeństwa. W dużych firmach ludzie tak wiele czasu spędzają ze sobą, że czasem czymś dziwnym jest samo hasło „impreza integracyjna”. Przecież oni się już dobrze znają. Może lepiej żeby poznały się rodziny. Nie wiem czy w zarządzaniu przedsiębiorstwem byłoby to bardziej efektywne, ale z całą pewnością, byłoby bardziej eleganckie.

 

Seks zawsze szedł w parze z turystyką. Wystarczy popatrzeć gdzie było najwięcej domów publicznych. Tam, gdzie największy ruch. W miastach portowych, na tyłach armii, w centrach pielgrzymkowych i na szlakach pielgrzymich (tak, tak!) – w średniowieczu to one były odpowiednikiem turystyki. Tysiące prostytutek wędrowało z wyprawami krzyżowymi i zjeżdżało się na obrady soborów. Wystarczy, że człowiek wyjedzie z domu i już coś dziwnego zaczyna się dziać. Ciekawe skąd się to bierze? Zobacz też: Seks i turystyka.

 

Trzeba dawać napiwki!

W wielu turystycznych krajach napiwki są obowiązkowe. W tym sensie, że często stanowią nawet większą część dochodów takich pracowników, jak lokalni przewodnicy, kierowcy, bagażowi, pokojówki i kelnerzy.

 

Tymczasem Polacy nie potrafią dawać napiwków! Część nie wie, że tak wypada. Inni nie wiedzą jak to zrobić, nie wiedzą ile, wstydzą się, itd. Część, najzwyczajniej w świecie, żałuje paru groszy. Kuriozalne są sytuacje, gdy padają argumenty typu: „Przecież mamy all inclusive. Wszystko w cenie, a więc i napiwki!”

 

A przecież chodzi o drobne kwoty. Nieistotne z punktu widzenia ceny za wycieczkę. Bagażowemu w Egipcie, za to, że zaniesie naszą walizkę do pokoju, wypada dać 1 USD. Przecież to tylko 3 zł! Dlaczego więc wielu naszych turystów woli targać toboły? Jak to śmiesznie wygląda! Hotel 5* (bo chcemy luksusu), a panie na obcasach obijają sobie pięty bagażami (bo żal paru złotych).

 

Ileż razy musiałem tłumaczyć i prosić: „Zostawmy im walizki. Niech wykonają swoją pracę i w ten sposób coś zarobią. Na te pieniądze czekają ich rodziny. Dla nich to jest jedyne źródło dochodu”. Wtedy skutkowało. Polacy to dobrzy ludzie. Czasem trzeba tylko wyjaśnić co i jak. Bywa, że potrzebujemy odrobiny pomocy by odnaleźć się w obcym świecie. Dekady socjalizmu zrobiły swoje.

 

Problem napiwków to jedna z podstawowych rzeczy na jaką zwracam uwagę szkoląc rezydentów biur podróży i pilotów wycieczek. Tłumaczę, że są kraje, w których ich brak, może oznaczać kłopoty. Obsługa hotelu czy kierowcy pozbawieni pieniędzy, na które mocno liczyli potrafią zrobić awanturę pilotowi. Skarżą się przełożonym i generalnie robią wiele by zamanifestować swoje rozczarowanie. Ci, którzy po raz pierwszy pracują z Polakami, o wszystko oskarżają pilota myśląc, że to on zabronił dawać napiwki albo zgarnął je sobie. W głowie im się nie mieści, że turyści mogą nie dać napiwków.

 

Proszę się nie dziwić. Spróbujmy postawić się w roli jednego z pracowników branży turystycznej, który nie ma stałej pensji lub ma tylko symboliczną, a cały jego dochód pochodzi z napiwków. Co się stanie jeśli przyjedzie wycieczka z Polski i napiwków nie będzie?! Przesadzam? Nie. Znam wiele przypadków, gdzie np. lokalni przewodnicy, nauczeni już doświadczeniem, robili co mogli by nie dostać polskiej grupy.

 

Tu, wielu turystom należy się wyjaśnienie. Są kraje (pozaeuropejskie), gdzie, np. wspomniani wyżej przewodnicy, pracują za darmo! Tak duża jest konkurencja, że lokalne biura wykorzystują to bez skrupułów. Mają pracownika za darmo, a  wyżywić się ma on z napiwków. Tak wygląda rynek pracy. Jest bezwzględny. Nieuczciwe? Pewnie tak, ale pamiętajmy, że za to mamy tańsze wycieczki! Gdyby w Egipcie, Tunezji, Palestynie czy Indiach, prawo pracy było takie jak w Europie, nasze wymarzone wakacje byłyby droższe.

 

Oczywiście, można by pomyśleć o turystycznym odpowiedniku Fair Trade (Sprawiedliwy Handel). O promocji biur, które organizowałyby wycieczki dbając o wszystkich pracowników i podwykonawców, również w tych dalekich, egzotycznych krajach. Ale póki co, jedynym sposobem na uczciwą zapłatę za ich pracę są napiwki. Dlatego zachęcam do ich wręczania.

 

Czy Polacy to najgorsi turyści?

 Po tym jak kilka dni temu Onet opublikował artykuł na mój temat („Z życia pilota wycieczek”) dostałem sporo maili z pytaniami, uwagami i opiniami. Przeczytałem też sporą część komentarzy dodanych przez internautów. Po odrzuceniu niemerytorycznych i niecenzuralnych pozostaje ciekawy materiał do analizy. Analizy dotyczącej nie tylko jakości debaty w internecie, ale przede wszystkim, opinii na temat turystyki zorganizowanej. To mnie najbardziej interesuje, dlatego z uwagą czekam na wszystkie głosy.

 

Tym razem zareagowaliście Państwo emocjonalnie. Posypały się komentarze, że Polacy wcale nie są najgorszymi turystami, że nie mamy się czego wstydzić, że inni są jeszcze gorsi, itd. To, jak rozumiem w reakcji na poniższy fragment:

 

– Moi przyjaciele Egipcjanie, od lat pracujący w branży, mówią, że gorszymi od Polaków turystami są już tylko Egipcjanie – odpowiada Krzysztof pytany o rodaków na wczasach. – To pewnie przesada, ale niestety coś w tym jest. Co nas wyróżnia? Ciągle mamy trochę kompleksów. Razi nas, kiedy inne nacje mają lepsze pokoje w hotelu czy lepszą formę all inclusive. Więcej

 

Niestety, taka jest prawda. Nikogo za to nie winię, ani nie mam pretensji. Po prostu tak jest. I rezydenci pracujący tam na miejscu z turystami, muszą umieć sobie z tym radzić.

 

Pamiętam, że w ciągu kilku lat mojej pracy pilota i przewodnika na rejsach po Nilu, cały czas musiałem na to uważać. Na statku wycieczkowym obiady były serwowane. Połowę sali stanowiliśmy my Polacy, resztę inne nacje. Musiałem pilnować żeby kelnerzy równo wynosili posiłki. Kilka razy, odciągnięty na bok innymi obowiązkami, nie dopilnowałem. Jeśli kelnerzy poszli najpierw do Holendrów, Francuzów czy Niemców, były skargi i pretensje. Co ważne, były one mocno emocjonalne. Nasi rodacy reagowali tak, jakby przegrali wojnę. Tymczasem chodziło tylko o to, że trzeba było chwilę poczekać na posiłek.

 

Po kilku takich doświadczeniach po prostu stawałem w drzwiach do restauracji i rozprowadzałem kelnerów po sali. Jeden do nas, jeden do Holendrów. Dlaczego trzeba było tego pilnować? Dlaczego kelnerzy chętniej wybierali nie nasze stoliki? Ze względu na napiwki. Polacy mają problemy z ich wręczaniem. Niektórzy nie wiedzą, że trzeba, inni nie wiedzą jak to zrobić, pozostali żałują paru groszy. A bez napiwków, jakość obsługi kuleje. Bez napiwków turystyka nie jest aż tak sympatyczna. Ale o tym napiszę innym razem. To tak ważny temat, że wymaga odrębnego potraktowania.

 

Niechętnie komentuję  tak zwane „skandaliczne zachowania” związane z alkoholem, i tym podobnymi, „narodowymi rozrywkami”. Dlaczego? Ponieważ to trochę wstydliwa i trochę zbyt delikatna sprawa. Poza tym to łatwy stereotyp. Jak ktoś chce powiedzieć coś złego o nas, Polakach, to powie właśnie to. Tymczasem cóż, czasami może ponad miarę korzystamy z dobrodziejstw all inclusive, ale raczej nie bardziej niż obywatele innych krajów. Włosi, Niemcy, Izraelczycy czy Francuzi też potrafią zrobić swoje. W komentarzach i mailach od Państwa było sporo takich głosów.

 

Oczywiście przez lata pracy spotykałem turystów mocno nadużywających alkoholu, sprawiających problemy, itd. Jak odebrać z lotniska turystę, który nie potrafi ustać na nogach; gdzie szukać jego bagażu, jak zabezpieczyć paszport? Jak wytłumaczyć mocno wstawionemu i agresywnemu człowiekowi, że nie może wsiąść do tego autokaru bo to wycieczka fakultatywna i trzeba za nią zapłacić? Itd., itp. Obserwuję, jak czasami współtowarzyszom takiego podróżnika jest po prostu wstyd. Nam rezydentom czasami też, szczególnie w krajach muzułmańskich, gdzie alkohol traktowany jest w wyjątkowy sposób. Nie widzę innego sposobu, jak tylko spuścić na to zasłonę milczenia.

 

Na koniec jeszcze jedna rzecz. Bardzo lubię turystów „starej szkoły”, takich, z którymi latam na dalekie, egzotyczne wyprawy. Spotykamy się na lotnisku w Warszawie i na powitanie przechodzimy na ty. Nie ma znaczenia różnica wieku, zasobność portfela czy pozycja społeczna. Fantastyczni ludzie. Bez kompleksów. Wiedzą po co jadą. Podróżują by zobaczyć, przeżyć, dotknąć i naprawdę poznać. Nie narzekają przy pierwszej lepszej okazji, nie marudzą. Dbają o to by swoim zachowaniem nie psuć wypoczynku pozostałym. Są wyśmienitymi towarzyszami podróży.

 

PS

Zapraszam na spotkanie ze mną we wtorek, 10 sierpnia w TVP 2. Program „Pytanie na śniadanie”, około godz. 9.50. Oczywiście będziemy rozmawiać o podróżach.

Wakacyjne topless

Na jednym z portali przeczytałem, że aż 96 proc. mężczyzn byłoby szczęśliwych, gdyby kobiety opalały się topless. Taki wynik nie zaskakuje. Panom rzeczywiście musi się to podobać.

 

Przynajmniej do czasu. Być może nie wszyscy mi uwierzą, ale i tu możliwy jest przesyt. Kiedyś, pracując w Egipcie, przez kilka miesięcy mieszkałem w dobrym hotelu, wybieranym przez młodych ludzi bez dzieci. Mój pokój był na samym końcu obiektu. Gdziekolwiek bym szedł, czy do restauracji, czy do wyjścia z hotelu, musiałem przejść obok kilku basenów. Na każdym z dużo pań opalało się topless. Często w takim samym stroju pływały, grały w siatkówkę, a nawet szły do baru po drinka. Ile można? Po jakimś czasie przestaje się zwracać uwagę. Człowiek się przyzwyczaja i reaguje już tylko w wyjątkowych sytuacjach, na przykład, na mocno nieestetyczne widoki. Cóż, ta forma stroju kąpielowego nie jest dla każdego, a niektóre z pań zdają się o tym zapominać.

 

Ciekawsze jest, że aż 87 proc. kobiet chciałoby opalać się w ten sposób. Tak przynajmniej wynika z badań jakie przeprowadzić miała wyszukiwarka lotów Skyscanner. Jak podaje portal gazeta.pl, panie wybierają tę formę ponieważ chcą odpocząć od „krępujących ubrań”. Pytanie, co w tym przypadku oznacza przymiotnik „krępujący”. W sensie fizycznym (krępuje ruchy)? Czy w znaczeniu obyczajowym (krępuje pewne formy zachowania)? A może jeszcze w innym?

 

Zapewne jest tak, że odległość i luźniejsza atmosfera wakacji, sprzyja tego typu formie relaksu. Pewnie niejedna z kobiet, będąc gdzieś na plaży Hiszpanii, Grecji czy Egiptu, pierwszy raz w życiu zdecydowała się na opalanie bez górnej części kostiumu, mimo, że wcześniej w ogóle nie przyszło jej to do głowy. Cóż, tak to już jest. Co nie uchodzi nad Bałtykiem, tam bywa prawie standardem. Taki urok ciepłych mórz.

 

Strój topless najbardziej akceptują Niemcy (99 proc. panów), najmniej Rosjanie (67 proc.).

 

A co na to przeciwnicy? Jak podaje skyscanner.pl, panowie sprzeciwiają się argumentując to „obrazą moralności”, „obawą o wywołanie raka skóry” oraz chęcią ochrony dzieci przed takim widokiem. Natomiast panie, które nie akceptują topless podawały m.in. następujące powody: „gapiący się mężczyźni” i „zachęta do podglądania”.

 

Nie wiem dlaczego, ale moim skromnym zdaniem, plaże z turystkami opalającymi się topless wyglądają jakoś bardziej wakacyjnie.

 

Zobacz także: Seks i turystyka.

Sens podróżowania

Ostatnio mam mało czasu. W turystyce szczyt sezonu. Każdego dnia wielkie polowanie na oferty last minute. Od rana do wieczora siedzę w biurze i doradzam, wybieram, sprzedaję. Wysyłam innych na wakacje. Sam nie jeżdżę, zostaje mi teoria podróży. Bywa, że równie atrakcyjna jak samo podróżowanie.

Czytam fantastyczną książkę. Napisaną przez znamienitego dziennikarza i reportażystę. Tiziano Terzani – to nazwisko znane jest miłośnikom dobrej literatury podróżniczej.

Tym razem to książka wyjątkowa, inna niż poprzednie. Pojawiają się różne kraje i kontynenty, ale są one tylko tłem. Tak naprawdę autor podróżuje w głąb siebie. Zdarza się, że przy okazji pięknie analizuje fenomen dzisiejszej cywilizacji. O książce napiszę później. Warta jest uwagi. Teraz zacytuję tylko mały fragment. Wydaje mi się, że doskonale mieści się on w filozofii tego bloga.

Po wielu latach zawodowego i permanentnego podróżowania, w krytycznym dla siebie momencie życia, autor zadaje pytanie o sens swojej zawodowej kariery. I odpowiada:

Powód tego mojego całego ruchu, nieustannego wyjeżdżania w poszukiwaniu czegoś na zewnątrz, okazał się prosty: nie miałem nic w środku. Byłem pusty. Pusty, tak jak pusta jest gąbka, gotowa jednak nasiąknąć tym, w czym jest zanurzona. Wkładasz ją do wody, wypija wodę, zamoczysz ją w occie i staje się kwaśna. Gdybym nie podróżował, nie miałbym nigdy nic do powiedzenia, do opisania; nic, nad czym mógłbym się zastanowić.

T. Terzani, Nic nie zdarza się przypadkiem.

Prawda, że zastanawiające?

Czy biura podróży oszukują?

Analizując materiały zamieszczane w mediach, można by dojść do wniosku, że turystyka na oszustwie stoi. Dobrze, że moja dziewięcioletnia córka nie czyta jeszcze gazet i nie ogląda wiadomości w TV, bo mogłaby dojść do przekonania, że tatuś to jakiś hochsztapler.

 

Jadę samochodem, w radiu wakacyjny poradnik pt. „Jak nie dać się nabić w butelkę”. Zaglądam do internetu, a tam filmik z jednej ze stacji telewizyjnych. Tytuł? „Pułapki last minute”. Obejrzeliśmy. Wszyscy pracownicy biura podróży. Niezły ubaw. Pytania i poziom wiedzy prowadzących momentami po prostu żenujący. Może to standard telewizji śniadaniowej, gdzie dziennikarze udają, że znają się na wszystkim? Takich filmików jest więcej. Sam nie wiem, dobrze to czy źle, że powstają. Bo z jednej strony wnoszą coś pozytywnego, zwracają uwagę na problem. Ale z drugiej, mam wrażenia, że idą bardziej w kierunku taniej sensacji niż merytorycznego poradnika. Przytoczony wyżej tytuł sugeruje, że ktoś zastawia jakieś pułapki na klientów. Wyjaśniam: oferty last minute nie zawierają żadnych „pułapek”! Są tak samo wartościowym produktem jak każdy inny.

 

Moje ulubione pytanie jednego z telewizyjnych dziennikarzy: Czy wszystkie biura podróży oszukują? Odpowiadam najspokojniej jak mogę: Nie, nie wszystkie!

 

Oczywiście, klienci muszą znać swoje prawa. Najlepiej by było, gdyby mieli świadomość warunków na jakich zawierają umowę. Jest to również w interesie biur podróży. Uważam, że edukacja dotycząca chociażby ubezpieczeń turystycznych, jest niezmiernie ważna. Tragiczny przypadek śmierci turysty na wakacjach w Egipcie, o którym pisałem już na tym blogu, jest wystarczająco pouczający. Rzecz, jak mi się wydaje dotyczy nie tyle samych biur podróży, co kultury prawnej w ogóle. I nie tylko prawnej!

 

Trzeba tu wspomnieć o drugiej stronie medalu, czyli o mentalności klienta. Organizatorzy wakacyjnych wyjazdów starają się sprostać oczekiwaniom rynku. A te, najczęściej, są bardzo proste – jak najtaniej! Kiedy rozmawiam z właścicielami czy menadżerami hoteli w najpopularniejszych turystycznie kierunkach, to mówią jedno: są problemy z niektórymi polskimi biurami, bo te chcą jak najtaniej. A jeśli chcą, to dostają. Najtańsze pokoje i najtańsze all inclusive. A później są skargi, narzekania i reklamacje.

 

Polscy turyści czasami zachowują się tak jakby wierzyli w cuda. Najchętniej hotel 5*, all inclusive, w szczycie sezonu za 999 zł. No, maksymalnie 1200 zł. Z przelotem, ubezpieczeniem, zakwaterowaniem, wyżywieniem, transferami, opieką rezydenta… Realne? Bardzo rzadko, tylko w absolutnie wyjątkowych sytuacjach. Nie można traktować tego jako rzeczy standardowej.

 

Zdarzają się biura, które próbują zdziałać cuda i sprzedawać w takich cenach. Czym się to kończy? Zmianami hoteli, skróconymi turnusami (niby 7 dni, ale nocne przeloty tak ustawione, że wychodzi tylko 5 dni pobytu) , pokojami w najgorszych miejscach, itd. Pamiętajmy, wszystko ma swoją cenę. Najtańsze wakacje też.

 

Może tak bardzo pragniemy luksusowego wypoczynku, że sami siebie oszukujemy. Decydując się na wakacje wolimy nie zwracać uwagi na mniej korzystne warunki zawarte w umowie (wcale nie małym drukiem!). A później szukamy winnego. I wina spada na biuro podróży.

 

Zobacz też: Zakazana turystyka

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel

Kulinarne przeboje

„Jeśli w czasie posiłku podają ci jakiś miejscowy rarytas, ważne jest, by go przyjąć, nawet jeśli zbiera ci się na wymioty na sam widok złowrogiego oka kozy na twoim talerzu” pisze Mark McCrum w książce pod tytułem Jak uniknąć gaf w obcych krajach. Dalej autor wymienia takie dania, jak gotowane larwy os, genitalia indyka, mrówki w czekoladzie, gulasz z kota czy zupę z penisa kozła. Jak widać dobór potraw nastąpił według kryterium szoku kulturowego. Jedząc coś takiego zmagamy się z uprzedzeniami. Natomiast walory smakowe mogą być niczego sobie.

Tarasun – bimber z… mleka! Specjalność ludów Syberii. Więcej o tym tu: Bajkał kulinarnie.

Gorzej jeśli i jedno i drugie, delikatnie mówiąc, nie należą do najbardziej atrakcyjnych. Przypominam swoje doświadczenia. Na pierwszym miejscu postawiłbym chyba etiopską indżerę, czyli coś w rodzaju kwaśnego i mokrego placka. Wyglądem przypomina wywrócony na wierzch krowi żołądek, a w smaku jest jeszcze gorsza. W sporej części Etiopii jest podstawowym daniem, pełni rolę chleba, ale jada się to na śniadanie, obiad i kolację. Często, w tanich jadłodajniach nie ma nic innego. I tu turysta ma problem. Nie chce, ale musi. Wśród Polaków odwiedzających ten piękny kraj ugruntowało się powiedzenie: indżera – mokra ściera. Muszę przyznać, że w pełni zasłużone. Więcej na ten temat: Etiopia.

Indżera z dodatkami. Sosy są pyszne, do  smaku placka trzeba się przyzwyczaić.

A z rzeczy, które jadłem ostatnio, to gotowane wnętrzności barana. Wszystkie! W jednym wielkim kotle. Najpierw pije się rosół, później je pozostałe części. Już sam widok jest niesamowity i…. niezbyt zachęcający. A zapach? No cóż, pachnie zawartością jelit. I  baranim łojem. Takie cuda w Kirgistanie.

Autor wspominanej książki podaje przykłady „ciekawych” potraw z różnych strona świata. Niestety nie pojawia się nic z Polski. W ogóle nasz kraj wymieniony jest chyba tylko ze dwa razy, zawsze przy okazji wódki. Czy rzeczywiście w naszej narodowej  kuchni nie mamy nic, czym moglibyśmy wprawić w zakłopotanie zagranicznego turystę?

Zastanawiam się nad tym i przychodzą mi do głowy następujące potrawy:

• Tatar – ponieważ nie wszędzie jada się surowe mięso. A często towarzyszy mu dodatkowo surowe jajko! Brr…

• Śledzie – słone i dziwne z wyglądu i dotyku. Słyszałem opowieść o studencie z Afryki, który pobyt w Polsce rozpoczął od próby usmażenia śledzia. Długo nie chciał dać się namówić na ponowne skosztowanie tej ryby.

• Kiszone ogórki i kiszona kapusta. W wielu miejscach świata kwaszone oznacza zepsute.

• Podpiwek. Na Podlasiu nadal pijemy. Ale nie taki kupowany czy rozrabiany ze sklepowego koncentratu. Prawdziwy, swojski. Ostatnio, miałem przyjemność gościć ludzi, którzy nigdy wcześniej nie próbowali tego specjału. Byli bardzo mili, ale widziałem, że szło im to dość opornie.

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrznaości barana

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrzności barana

• A skoro przy trunkach jesteśmy, to oczywiście bimber. Ten w najgorszym wydaniu, rozpoznawalny po zapachu nawet przy ostrym katarze. Nieprzyzwyczajonych zwala z nóg i ostro poniewiera. U nas, na Podlasiu zwany „duchem puszczy”. W dobrym wydaniu, to naprawdę porządny trunek. I oczywiście turystyczna atrakcja, nielegalna oczywiście. Więcej w artykule: Samogon z Podlasia.

• Kiszka ziemniaczana, czyli tarte kartofle upchane w świńskie jelito grube. Nasz specjał regionalny. Smakuje nieźle. Pod warunkiem, że się nie uczestniczyło w myciu kiszek. Kiedyś pomagałem w tym mojej babci. Zapach pamiętam do dziś.

• Aha, no i oczywiście, to, co na ciepło w trakcie świniobicia. Kiedyś bardziej popularne, dziś już mało kto zna ten smak, choć na Litwie, na przykład, ciągle funkcjonuje – do kupienia nawet w sklepie. Podsmalone świńskie uszy i ogony. Do chrupania zamiast chipsów. Zagryzka do piwa. A jako danie główne smażony mózg. Smacznego, na zdrowie! Ja dziękuję.

Macie jakieś pomysły? Doświadczenia, historie do opowiedzenia? Zapraszam, stwórzmy listę kulinarnych przebojów.

Zobacz artykuł o wyjątkowej kuchni gruzińskiej.

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel. W trakcie  naszych wycieczek poznajemy najciekawsze lokalne smaki. Zapraszamy!

Liban i turystyka

Pod szumnym tytułem: „Liban wraca do katalogów”, Onet zamieszcza dziś artykuł z Wiadomości Turystycznych . Tyle, że z treści tekstu wynika, że wcale nie wraca! Na pewno nie w polskich biurach. Podany jest przykład Triady i Ecco Holiday (Ecco Travel). I tylko tyle! To dość powierzchowna analiza rynku.

Baalbek w Libanie

Baalbek

Są wyspecjalizowane, podróżnicze biura, które organizują rewelacyjne wycieczki na Bliski Wschód. W ich katalogach Liban jest od lat. Tyle, że to nie jest turystyka masowa.

Zawsze polecam ten rejon świata, ponieważ to już egzotyka, a zupełnie blisko. Od jakiegoś czasu najłatwiej i najtaniej było się tam dostać dzięki węgierskiemu Malevowi, który z Budapesztu lata również do Damaszku i do Ammanu. Można polecić do stolicy Syrii, zwiedzić ten fantastyczny turystycznie kraj, zahaczyć o Liban, a wyprawę zakończyć w Jordanii wylatując z Ammanu. Tak też robi spora część biur.

W tym roku połączenia z Bejrutem wznowił LOT, ale o tym we wspominanym artykule nie ma ani słowa. Szkoda, że polski przewoźnik zdecydował się tylko na sezon letni. No i problemem może być cena. Malev chyba będzie sporą konkurencją.

A czy do Bejrutu warto? Oj warto! Byłem tam ostatnio we wrześniu ubiegłego roku. Miasto robi duże wrażenie. Ciężko uwierzyć, że ledwie kilka lat temu (2006 r.) było bombardowane i niszczone przez izraelską armię. Prowokacyjnie spytałem moją grupę o porównanie Bejrutu z Warszawą. Opinie były jednoznacznie niekorzystne dla polskiej stolicy. Bejrut jest i piękny i ma swój niepowtarzalny urok. Łączy świat Zachodu z Orientem. Tu rzeczywiście spotyka się Europa i Bliski Wschód.

Jeita Grotto

Jeita Grotto

Co trzeba zobaczyć? Program minimum to oczywiście Bejrut – najlepiej z nocnymi atrakcjami, Jeita Grotto – wspaniałe jaskinie, które rywalizują z Mazurami o miano siódmego cudu świata oraz Baalbek – pięknie zachowane antyczne świątynie, miejsce kultu Baala i rzymskiego Jowisza. Zobaczyć trzeba też góry i rosnące wysoko cedry, dolinę Bakaa słynną z rezydującego tam Hezbollahu i zabytkowy prezydencki pałacyk Beiteddin, którego kustosz płynnie mówi po polsku i jak będziecie mieli szczęście, to was po nim oprowadzi.

Oczywiście trochę potrwa zanim masowy odbiorca zmieni swoje nastawienie do tej części świata, zanim dowie się jak tam naprawdę jest. Turyści, z którymi latam do Libanu mówią zawsze to samo: „Wszyscy mi odradzali. Po co tam jedziesz, tam wojna, terroryści!”. A na miejscu okazuje się, że to takie piękne i przyjazne miejsce. Bogatsze niż reszta Bliskiego Wschodu, bardziej zadbane i bliższe Europejczykom.

Czy przyszłość należy do Libanu? Jeśli polityka nie stanie na przeszkodzie, to oczywiście tak! Dlaczego? Ponieważ to coś nowego. Ile razy można jeździć do Egiptu czy Tunezji? Ponieważ Liban jest atrakcyjny. Ma wspaniałe zabytki, dobrą kuchnię, rozrywkowy i światowy Bejrut, malownicze góry (również trasy narciarskie) i oczywiście morze. W najbliższym czasie, Liban dla Polaków raczej nie stanie się destynacją znaną z masowego wypoczynku na plażach. Z różnych powodów. Chociażby ze względu na cenę (drożej niż w Egipcie, Turcji czy Tunezji). Na pewno natomiast może zostać celem atrakcyjnych wycieczek objazdowych. A może i weekendowych imprez w stolicy kraju. Do zobaczenia w Libanie!

……………………………………………………………………………………………………………………………..

Wybierz się do Libanu z autorskim biurem podróży Krzysztof Matys Travel.

Czy podróże kształcą?

Jak wygląda współczesna turystyka? Po co wyjeżdżamy? Poznajemy świat czy tylko wypoczywamy?

Przeczytałem ostatnio kilka tekstów, w pewien sposób poruszających ten temat. Za ich wspólny motyw można by uznać zagadnienie wzajemnych oddziaływań postępującej globalizacji i rozwijającej się turystyki. Wiadomo, że świat stał się łatwiej dostępny, niemal na wyciągnięcie ręki. Podróżujemy, ale czy również rozumiemy?

 

Analizuje się zachowanie turysty. Co wynika ze spotkania z czymś odmiennym, bywa, że radykalnie różnym? Bierze się pod uwagę intencje podróżującego. Czy chce poznać, dowiedzieć się i czy jest na to przygotowany? Czy jest mu to do czegokolwiek potrzebne?

 

Praktycy, od lat poruszający się w zawodzie wiedzą, że bywa z tym różnie. Mam doświadczenia i w masowej turystyce wyjazdowej do najbardziej popularnych miejsc, ale też w dalekich, egzotycznych, wyspecjalizowanych podróżach. Jeśli chodzi o te ostatnie, to z tej oferty częściej korzystają osoby, które rzeczywiście chcą poznać. Zależy im na jak największej ilości informacji, potrzebują autentycznego spotkania z miejscem do którego przyjechali. Chętnie zanurzą się w lokalną specyfikę. Dotkną miejscowego sposobu życia, musną choć trochę… Ale i tu bywa różnie. Długo by o tym opowiadać. Każdy pilot byłby w stanie przytoczyć niezła pulę ciekawych opowieści. Na nieszczęście dla czytelnika, ze zrozumiałych względów, muszą one pozostać tajemnicą zawodową.

 

Zdzisław Pietrasik  w Polityce  analizuje „naszą małą stabilizację”, której niezbywalnym elementem stał się ostatnio również wypoczynek nad ciepłymi morzami. Autor ma jednoznaczną opinię. Polacy nie są ciekawi świata. Jak pisze:

 

Rodak przyjeżdża bowiem do kurortu nie po to żeby poznawać obce kraje, lecz żeby odpocząć i powywyższać się nad miejscowym ludem. Po czym można jeszcze rozpoznać Polaka na plażach południowych mórz? Po tym, że nie czyta. Bo czytanie też męczy.

 

W tej samej Polityce „Niezbędnik Inteligenta Plus”, a w nim analiza socjologa turystyki, Jakuba Isańskiego. W przesłaniu, tekst podobny do artykułu Pietrasika. Sporo o ograniczeniach, a czasami nawet zupełnym braku kontaktu turystów z  miejscową ludnością. Trochę tu oczywistości, typu: „Współczesna turystyka jest jednak czymś zupełnie innym niż podróżowanie”, ale znajdziemy też celne uwagi, na przykład, na temat turystycznej fotografii.

   

Otóż zdaniem autora turyści szukają tylko takich kadrów, które „na stałe funkcjonują w mediach masowych”. Czyli, że wszyscy przywożą z wakacji te same obrazki. To arcyciekawe zagadnienie. Po co robimy dokładnie takie zdjęcia, jakie możemy znaleźć wszędzie – w katalogach biur podróży, w gazetach, w przewodnikach, w internecie? Dlaczego nie szukamy czegoś innego, ciekawego, odmiennego. Dlaczego upieramy się przy zdjęciach bez ludzi? Po co nam „goła” fotka jakiegoś zabytku? Bo to czyni zadość naszym masowym wyobrażeniom?

 

Isański pisze wprost o „marnowaniu szansy wzajemnego poznania przedstawicieli różnych kultur”. Zwraca uwagę na jeszcze jedno ciekawe zjawisko. Konsekwencją takiego zachowania turysty jest jego obraz stworzony w świadomości miejscowych. Cóż, o nas sądzą tubylcy? Pamiętajmy, że bardzo często mają niewiele innych źródeł informacji. Dlatego poprzez nasze zachowanie, oceniają cały świat Zachodu. Jak pisze Isański, w ich oczach jesteśmy leniwymi, gnuśnymi i chcącymi się izolować osobnikami.

 

Od siebie mogę dodać, że bywa jeszcze ciekawiej. Na przykład, spora cześć świata arabskiego, wyrobiła sobie o nas pogląd, między innymi, na podstawie po kryjomu importowanych erotycznych filmów i czasopism. Jak dodamy do tego szokujące dla nich zachowanie turystek (strój, samotne podróżowanie, picie alkoholu, itd.), to uzyskujemy bardzo oryginalną opinię. Pytanie tylko czy bylibyśmy z niej zadowoleni.

Strona 5 z 5

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén