Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 22 z 38

Afganistan

Podróże mają to do siebie, że uczą świata. Pokazują go z innej strony. Dzięki temu wychodzimy poza nasz sielski zaścianek. Szeroka reakcja na ostatnie, tragiczne wydarzenia w Afganistanie, pokazała jak bardzo jeszcze w nim tkwimy. Uwagi mam do premiera, prezydenta, a szczególnie do ministra obrony narodowej.

 

Odczekałem. Chciałem żeby opadły pierwsze emocje. Również z szacunku dla rodzin zmarłych żołnierzy. Ale teraz, moim zdaniem, przyszedł czas na szerszą analizę niż zaproponował nam minister Tomasz Siemoniak stwierdzając, że bandytów odpowiedzialnych za ich śmierć będziemy ścigać aż do skutku, aż do postawienia ich przed sądem. To sprawa honoru żołnierzy i naszych sumień. Wpisał się w ten sposób w najprostszy, najbardziej prymitywny nurt, zaprezentowany chociażby przez „Super Express”: Dopadnijcie morderców naszych żołnierzy! (22 grudnia).

 

Co wyjaśnia taki język, co tłumaczy? To socjotechnika polegająca na zdefiniowaniu kozła ofiarnego i przeniesienia na niego całej złości. W ten sposób politycy zamiast tłumaczyć się z tej wojny, tworzą nowe powody jej bytu. Dokładnie tą metodą posłużył się Bush po tragedii 11 września by wywołać wojnę z Irakiem i  Afganistanem.

 

Kolejne polityczne wypowiedzi mogłyby startować w konkursie na najtrudniejsze do obrony tezy. Były minister spraw zagranicznych, Adam Rotfeld był łaskaw powiedzieć, że interwencja w Afganistanie ma charakter misji humanitarnej. Prezydent Komorowski napisał o „przywracaniu normalności”. Donald Tusk mówił o karze dla tych, którzy „dokonali zbrodni”.

 

Czy stać nas na to?

 

Do tej pory w Afganistanie zginęło 35 polskich żołnierzy i jeden ratownik medyczny. Poza ofiarami z życia trzeba też brać pod uwagę finanse i związane z tym straty społeczne. W ciągu dziesięciu lat obecności w Afganistanie państwo polskie wydało na to 5 mld złotych! Ogromną kwotę za którą można by zrealizować niejeden wspaniały cel. Największe wydatki miały miejsce w 2010 i 2011 r. (ponad 3 mld). Związane to było z dużymi zakupami sprzętu, co ważne, realizowanymi w trybie specjalnym, bez warunków offsetu!

 

Nasze straty i wydatki to tylko część tragedii. Drugą stroną medalu są koszty jakie ponosi społeczeństwo afgańskie! I właśnie dyskusji na ten temat zabrakło w medialnej burzy, jaka przetoczyła się przed Świętami.

 

Afgańczycy to też ludzie

 

Nie ma dobrych, narodowych rozwiązań dla dzisiejszego świata. Problemy są zbyt mocno zglobalizowane by można je było rozwikłać metodą państwowego egoizmu. Oznacza to, że nie można pytać tylko o to, czy coś jest dobre dla nas i dla naszych sojuszników. Trzeba też zadawać pytania jakimi metodami jest osiągane i czy przypadkiem nie dzieje się kosztem innych społeczności.

 

Czy stać nas na podwójną moralność? Śmierć pięciu polskich żołnierzy, to tragedia stawiająca na nogi premiera i prezydenta, ale śmierć setek i tysięcy cywilnych Afgańczyków, w tym kobiet i dzieci, to po prostu koszty wojny?!

 

Według danych ONZ 3,2 mln Afgańczyków zostało uchodźcami. W ciągu 10 lat wojny śmierć mogło ponieść nawet około miliona osób! Liczba zgonów związana z upadkiem państwa, biedą, brakiem podstawowej pomocy medycznej, jest trudna do oszacowania.

 

Były w historii świata konflikty uzasadnione. Walczono w nich o słuszne, ważne cele. Obawiam się, że agresja na Afganistan nie spełnia tych kryteriów. Ewangeliczne „po owocach ich poznacie” często jest jedyną wiarygodna metodą oceny. Jaki jest dzisiejszy Afganistan? Co się udało, co zostało zmienione na lepsze?

 

  • Demokracja to bajka. I wybory prezydenckie z 2009 r., i parlamentarne z 2010, zostały sfałszowane. W wyborach prezydenckich, zakwestionowano co trzeci głos oddany na Hamida Karzaja! Nie przeszkodziło to Amerykanom uznać jego mandat do sprawowania władzy.

 

  • Stabilność i porządek wygląda tak, że krajem rządzą przestępcy. Znajomi, zausznicy i rodzina Karzaja. Czerpią olbrzymie zyski z łapówek i uprawy narkotyków (Afganistan jest największym na świecie producentem heroiny i haszyszu!). Wojska NATO chronią prezydenta, a on zapewnia bezkarność narkotykowym kartelom. A wszystko w imię szczytnych haseł. Amerykanie tolerują to ponieważ musza mieć kogoś z miejscowych po swojej stronie. Dla Karzaja i jego ludzi to wymarzona sytuacja.

 

  • W kwestiach obyczajowych nic się nie zmieniło. Po obaleniu talibów nie uległa poprawie sytuacja kobiet. Afganistan dalej jest fundamentalistycznie muzułmańskim krajem. Nadal za przejście z islamu na chrześcijaństwo karzą tu śmiercią. Takie wyroki wydają, ochraniane również przez nasze wojska, sądy!

 

Pod koniec 2010 r. ówczesny szef MON, Bogusław Klich chwalił się, że w ciągu tego roku Polska przeznaczyła 22 mln zł na programy pomocy dla mieszkańców prowincji Ghazni. W tym samym czasie polskie koszty wojny wyniosły 1,7 mld zł, czyli ponad 70 razy więcej!

 

Spytajcie specjalistów od Afganistanu. Powiedzą, że jest tylko jeden sposób pokonania talibów. Trzeba ludziom dać więcej niż oni dawali. Za ich rządów w kraju był porządek. Bardzo surowy i okrutny, nieprzystający do standardów świata zachodniego, ale był. W odróżnieniu od dzisiejszej, całkowitej destabilizacji. To talibowie niemal całkowicie zlikwidowali opiumowy biznes (redukcja o 94 proc.!), który wrócił i rozwinął się jeszcze mocniej po ich obaleniu! Bezrobocie w Afganistanie sięga dziś 75 proc.!

 

W konkluzji tych rozważań można by pokusić się o stwierdzenie, że wojna w Afganistanie jest złem, niezależnie od tego, z jakiego punktu na nią patrzymy. Polsce przynosi tylko niewielkie korzyści (poligon naszej armii oraz iluzoryczna wiarygodność sojusznicza). Ale te skromne łupy wojenne mają wielką cenę. Znacznie więcej niż nas, wojna ta kosztuje Afgańczyków. Śmierć tysięcy (miliona?) osób, w wyniku bezpośrednich działań zbrojnych oraz upadku i destabilizacji kraju, to zbyt wysoka cena, bym chciał być dumny z naszych dokonań.

 

Mądrych Świąt!

Idziesz do galerii handlowej, chcesz kupić dziecku getry. I od razu klniesz. Zapomniałeś, że zbliża się Boże Narodzenie! Zawracasz w progu. Młody piłkarz jeszcze trochę musi wytrzymać bez sportowych skarpet.

 

Sklepy wyglądają tak, jakby towar rzucali tylko z okazji większych świąt. Jakby to był PRL. Przecież na co dzień jest wszystko! Dlaczego zatem, niezmiennie, co roku, wybucha szał zakupowy?!

 

Rozumiem, że ruch może być większy, kupić trzeba prezenty. Ale to nie tłumaczy dzikich tłumów! Masy ludzkie walczą o towar wszędzie, również w dużych sklepach spożywczych! Czy ci ludzie naprawdę to wszystko zjedzą?!

 

Nie rozumiem i nie akceptuję. Nie będę rozpychał się łokciami. A już na pewno nie po to, żeby nabyć coś czego tak naprawdę nie potrzebuję/szkodzi mi lub innym/po świętach wyrzucę!

 

  

 

W zeszłym roku o tej porze wróciłem z Etiopii. Przywitały mnie podświetlane choinki na ulicach, kolędy w radiu i inne okazyjne piosneczki nadawane w centrach handlowych (ciekawe dlaczego właśnie tam). Obiecałem wcześniej dziecku, że pójdę z nim do galerii. Poszedłem. Psychicznie ledwie to wytrzymałem. W głowie miałem jeszcze bardzo świeże i żywe obrazy ekstremalnie biednych społeczeństw. Dzieci, którym za całodniowe wyżywienie starcza miseczka rozgotowanej kukurydzy. Dzieci, które w chłodnych, górskich rejonach północnej Etiopii, chodzą w tak ekstremalnych łachmanach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Dzieci, które biją się o pustą, plastikowa butelkę po wodzie. Ledwie chwilę wcześniej byłem wśród takich ludzi. A później nagły przeskok do sytych i znudzonych, dla których zakupy to forma walki z nudą. Kupują kolejną niepotrzebną rzecz.

 

Dostajemy bzika na punkcie Świąt i nie mamy najmniejszej ochoty na refleksję, na trudne pytania. Ma być miło i przyjemnie. Dziwny świat udało nam się stworzyć.

 

Coraz więcej osób wyjeżdża. Wolą spędzić okres Bożego Narodzenia na plaży, pod palmą lub na zwiedzaniu egzotycznych zakątków świata. Niektórzy tylko wykorzystują wolny czas, inni po prostu uciekają. W kraju zostawiają tłumy rozemocjonowane świątecznymi przygotowaniami. Zakupy zrobią po powrocie, jak w sklepach będzie luźniej i taniej.

 

Magia Świąt. Co to właściwie jest? Zaryzykuję stwierdzenie, że w dużym stopniu, to po prostu konsumpcjonizm. Zachowujemy się jakbyśmy dostali zakupowego bzika. Staliśmy się mięsem armatnim handlowego biznesu. Przykrywką są miłe, ładne słowa, szczytne idee. A  w rzeczywistości? Warto się temu przyjrzeć. Zastanawiamy się, na przykład, co kupujemy? Moim zdaniem, podstawowe pytanie powinno brzmieć, czy zakupami wspieramy pozytywne czy negatywne tendencje. Świat, w którym żyjemy, jest w bardzo trudnej sytuacji. Problemy, które grożą niewyobrażalnymi konsekwencjami to, przede wszystkim, ekologia i olbrzymie ekonomiczne różnice. Bierzemy to pod uwagę? Ile tandetnego plastiku kupimy dzieciom?! Ile „fajnych” prezentów, które znajdziemy pod choinką, zostało wytworzonych w azjatyckich fabrykach wykorzystujących niewolniczą pracę?! Naszym ukochanym pociechom dajemy zabawki, które zrobił ktoś pracujący w nieludzkich warunkach, bardzo możliwe, że było to dziecko! Potraficie pogodzić to z opłatkiem, modlitwą i czytanką o narodzeniu Jezusa?! Ja mam z tym trudności.

 

Mądrych Świąt życzę!

(bo wesoło, to mamy na co dzień).

 

PS

Święta, ze swoimi szczytnymi hasłami, lepiej niż jakikolwiek inny termin w roku, nadają się do promocji pozytywnych zachowań konsumenckich, np. do wybierania produktów Sprawiedliwego Handlu. Post na ten temat >>>

 

Arka Przymierza

Świat obiega właśnie informacja podana przez CNN. Po pierwsze o tym, że być może wreszcie została odkryta Arka Przymierza (w Etiopii), po drugie, że „kościół” w którym jest przechowywana wymaga pilnego remontu i z tego powodu relikwia zostanie przeniesiona (wreszcie będzie można ją zobaczyć).

 

No cóż, od dawna wiadomo, iż jednym z najczęściej wymienianych miejsc jej przechowywania jest właśnie Etiopia. Pod tym względem nic sensacyjnego. Jest na ten temat sporo literatury, bywa, że całkiem poważnej.

 

Dla Etiopczyków sprawa jest jasna. Nie mają żadnych wątpliwości. Czy profesor historii czy niepiśmienny pasterz, każdy wskaże miejsce, gdzie Arka ma się znajdować. To teren katedry św. Marii z Syjonu w Aksum. Ma być przechowywana w specjalnie do tego celu wybudowanym budynku, a nie w kościele jak podaje CNN. Aksum to dawna stolica królestwa, które w pierwszej połowie IV wieku, obok Armenii, stało się jednym z pierwszych chrześcijańskich państw! Wyprzedzając pod tym względem Rzym i Konstantynopol.

 

Strzec ma jej jeden człowiek. Jest to mnich wskazywany przez swojego poprzednika. Od chwili, gdy zostaje strażnikiem, aż do swojej śmierci, przebywa razem z Arką. Pozostaje w zamknięciu, nie może wyjść nawet do lekarza. Inni mnisi przynoszą mu jedzenie. Budynek można zobaczyć. Jest ogrodzony niewielkim, metalowym płotem. Zawsze, kiedy odwiedzamy Aksum, idziemy zrobić tam zdjęcia. Zobacz też: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Dom Arki Przymierza w Aksum. Niewielki budynek ozdobiony jest szarfą w kolorach etiopskiej flagi

 

O ujrzeniu samej Arki nie ma mowy! Powodem jest jej potężna moc, niebezpieczna dla zwykłych ludzi. Raz w roku, z okazji święta Timkat (19 stycznia), relikwia w uroczystej procesji wynoszona jest na zewnątrz. Towarzyszą jej najwyżsi kościelni dostojnicy. Niestety, cały czas, Arka jest szczelnie osłonięta. Część kapłanów z Aksum nieoficjalnie przyznaje, że wynoszona jest kopia, gdyż nikt dziś nie naraziłby na szwank tak cennego oryginału. Mimo to, tego dnia w dawnej stolicy Etiopii pojawiają się tłumy. Schodzą się pielgrzymi i przyjeżdżają turyści. Poszukiwacze Arki robią wszystko żeby dotrzeć jak najbliżej procesji.

 

Historia Arki Przymierza jest jedną z najbardziej tajemniczych opowieści biblijnych. Zagadkowe jest jej zniknięcie. W pewnym momencie Stary Testament przestaje o niej wspominać. Nie podając powodu, po prostu zapomina o najważniejszej żydowskiej świętości. Jerozolima była dwukrotnie burzona. Raz przez Babilończyków w VI w. p.n.e., drugi raz przez Rzymian w 70 r. n.e. W obu przypadkach zachowały się opisy skarbów zrabowanych ze Świątyni Jerozolimskiej. W żadnym z nich Arka nie figuruje. Co się z nią stało? Jak i gdzie zaginęła?

 

Jedną z możliwych odpowiedzi znajdujemy w największym dziele literatury etiopskiej. Kebra Nagast, została spisana na przełomie XIII i XIV wieku. Jej treść stanowi popularna na całym Bliskim Wschodzie, znacznie wcześniejsza, legenda o podróży królowej Saby do Salomona. Królowa Etiopii, zainteresowana słynną mądrością władcy, udała się do Jerozolimy. Owocem tego spotkania był ich syn, Dawid, w Etiopii znany jako Menelik. Chłopiec  przyszedł na świat już w Etiopii i jako dorosły mężczyzna odwiedził swego ojca. Proszony o to, by został królem Izraela, odmówił. Żegnając się z synem, Salomon przydzielił mu do towarzystwa i pomocy pierworodnych synów najwyższych dostojników. Ci, opuszczając na zawsze Jerozolimę, nie chcieli rozstać się z największym jej skarbem. Wykradli Arkę, zabierając ze sobą. W ten sposób kamienne tablice i chroniąca je skrzynia trafiły do Etiopii, a dokładniej do ówczesnej stolicy, czyli Aksum.

 

Około 330 r. król Ezana, władca Aksum, przyjął chrześcijaństwo. Wtedy wybudowano w stolicy kościół pod wezwaniem św. Marii. W nim, a dokładniej w najświętszym miejscu kościoła, odpowiadającym w przybliżeniu ołtarzowi w kościele katolickim, umieszczono Arkę. Znajdowała się tam przez stulecia. W XVI w. Etiopia przeżyła niszczycielski najazd wojsk islamskich. Aksum wpadło w ręce muzułmanów, a kościół zburzono. Na szczęście, Arkę przeniesiono wcześniej w bardziej bezpieczne regiony kraju.

 

W XVII wieku relikwia wróciła na swoje miejsce. Wybudowano nowy kościół (istnieje nadal i można go zwiedzać), a w latach 60. XX wieku, znany wszystkim dzięki książce Ryszarda Kapuścińskiego, cesarz Hajle Selasje, obok katedry wzniósł niewielki budynek – dom Arki. Tam ma się znajdować do dziś.

 

Może tam jest, może nie. Nie jesteśmy w stanie tego zweryfikować. Złośliwi mówią, że gdyby rzeczywiście tam była, to już dawno znalazłaby się w Jerozolimie. Nikt z zewnątrz jej nie widział, bo nikt zobaczyć nie może. Magiczna historia Arki Przymierz trwa i dalej wzbudza duże zainteresowanie.  Wycieczki do Etiopii.


Więcej informacji o Etiopii.

Waranasi

Dla większości ludzi z Zachodu wizyta tu dostarcza zbyt intensywnych wrażeń. Turysta z mojej grupy powtarzał wielokrotnie, że do głowy mu nie przyszło, iż na świecie może istnieć coś równie okropnego. Choć był już tu i tam, twierdzi, że nigdzie nie widział takiej biedy i takiego poniżenia ludzkiej godności. Szokiem było wszystko. Czterdziestominutowa przejażdżka rikszami przez wąskie ulice starej części miasta, gdzie nie obowiązują żadne reguły i gdzie niemożliwe zdarza się średnio co trzydzieści sekund. Widok żebraków, kalek i osób niewiadomego autoramentu, śpiących na ulicy, na chodniku, właśnie tam, gdzie jest największy ruch i największy hałas. Leżą na gołym betonie, przykryci tylko grubą warstwą brudu i pyłu.

Ulica w Waranasi

Do eleganckiego sklepu z biżuterią weszła krowa, spokojnie ułożyła się na podłodze. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Sprzedawca stał za ladą, klienci oglądali towar.

Zabrakło miejsca w hotelu, turystów jakoś ułożyliśmy, ale ja śpię w hostelu nad sama rzeką. Idąc do niego przez boczne, ciemne zaułki, brodziłem w brei z krowiego łajna. Rano, gdy wracałem, ktoś zawiesił mi na szyi wieniec ze świeżych kwiatów.

Przejazd rikszą może być ciekawym doznaniem

Nawet nie trzeba dojeżdżać do gathów nad Gangesem. Nie ma konieczności pokazywania turystom stosów kremacyjnych, rozbijania kijami niedopalonych ludzkich szczątków, wrzucania do wody prochów i resztek materii stanowiących pogrzebowy całun. Nie trzeba, wystarczą wrażenia z samej ulicy miasta. Ale jeśli już ktoś tam dotrze, zobaczy coś jeszcze. Jeśli będzie tam o świcie, ujrzy pobożnych hindusów dokonujących religijnych kąpieli. Zanurzają się w potwornie brudnej wodzie, płuczą usta! Sto metrów dalej, inni wrzucają do rzeki, to, co nie dopaliło się na stosie kremacyjnym.

Oblucje religijne

Fenomen tej wody od dawna budził zainteresowanie Europejczyków. Jak to możliwe, że nie zabija rzeka, w której ląduje tyle niebezpiecznych biologicznie materiałów (prochy, niedopalone ciała i całe zwłoki – nie kremuje się dzieci, kobiet w ciąży i świętych mężów sadhu)?! Wiadomo było, że giną w niej zarazki cholery. Próbowano tłumaczyć to zawartością minerałów, w tym srebra i arszeniku. Nikt jednak nie wie, jakim cudem woda nie powoduje chorób i epidemii również dziś, w czasach, kiedy jest olbrzymim ściekiem! Zanieczyszcza ją przemysł, rolnictwo i kanalizacje wielkich miast (w dolinie Gangesu żyje 500 mln ludzi!). Normy Światowej Organizacji Zdrowia przekroczone są 3 tys. razy! Mimo to, można się w niej wykąpać, zanurkować z nabożną powagą, wypłukać gardło. I nic! Bez żadnych zdrowotnych konsekwencji! Każdego dnia religijnych oblucji dokonują w niej 2 mln hindusów.

Ganges w Waranasi

Rzeka jest święta. Spada z nieba z ogromną mocą. Świat przed zagładą ratuje Śiwa. Potężny bóg łagodzi  moc wody, biorąc jej impet na swoje zmierzwione włosy. Z dredów Śiwy rzeka spływa już spokojnym nurtem, a z nią… słodkowodne delfiny. Z racji na gwałtowny rozwój przemysłu, grozi im dziś wymarcie, ale jest szansa, że przetrwają. Hindusi darzą je szczególnym szacunkiem, są atrybutami boga. Kilka lat temu głośna była historia. Całe społeczności rybaków zaniechały swojego zawodu. Przestawili się na uprawy mango. Zadecydowała opinia braminów, że delfiny są święte i trzeba je chronić. Na tych prostych ludzi nie zadziałały wcześniejsze, świeckie programy rządowe. Dopiero odwołanie się do argumentacji religijnej przyniosło efekt.

Poranek

Rzeka jest kobietą. Nazywa się Ganga, w mitologii hinduskiej przedstawiana jako dziewczyna z dzbanem. Uosabia zdolność oczyszczania (dlatego wrzuca się tu prochy zmarłych). Nie wiem dlaczego w języku polskim przyjęła się męska forma Ganges.

„Święte piekło hindusów”, tak w ślad za Arthurem Koestlerem, wielu ludzi Zachodu przywykło określać Waranasi. Jeśli nie jesteśmy przygotowani, by wniknąć za zasłonę indyjskiej mentalności, w ten właśnie sposób zapamiętamy to miasto. Jako coś okropnego. Zobaczymy tylko kotłujący się żywioł ludzki, skupiony wokół niezrozumiałych dla nas wartości. Czy wyniesiemy z tego coś poza kilkoma szokującymi fotografiami? Może tak, może nie. To zależy; trochę od nas samych, ale chyba nie tylko od nas. Mam wrażenie, że to Waranasi decyduje, czy odsłoni coś więcej.

 Ceremonia arti nad Gangesem

Jeśli ktoś woli zachować bajkowe wyobrażenie Indii, pięknych i przyjemnych, to raczej nie powinien tu przyjeżdżać. Jeśli zaś, chce dotknąć prawdziwego Hindustanu, koniecznie musi się tu pofatygować!

Zobacz też: Świątynie seksu w Kadźuraho.

 

Turystyka 2012

Grudzień to czas podsumowań mijającego roku i planów na nowy. Przyjrzyjmy się sytuacji w branży turystycznej.

 

Niezależnie od tego, co ogłaszają biura, ostatnie lata nie były łatwe, a najbliższy rok będzie jeszcze trudniejszy. Nie wszystkie czynniki da się przewidzieć i precyzyjnie określić, ale jedno na pewno wiadomo. Może to być bardzo ciężki rok! Owocujący w duże kłopoty finansowe, łącznie z plajtami.

 

Żeby być precyzyjnym należy zaznaczyć, że mówimy o masowej turystyce czarterowej. Na boku zostawiamy mniejsze, niszowe biura, wyspecjalizowane, na przykład, w podróżach egzotycznych. Tym touroperatorom krzywda się nie dzieje. Po pierwsze dlatego, że działają zupełnie inaczej. Najpierw sprzedają imprezę, a dopiero później kupują potrzebne do jej skonstruowania półprodukty, takie jak bilety lotnicze i miejsca w hotelach. Co więcej, sporą część ceny wycieczki podają w dolarach lub euro, przez co zabezpieczają się od ryzyka kursowego. Po drugie, ich klienci nie odczuwają kryzysu, a jeśli nawet, to nadal stać ich na drogie wycieczki. To pasja i sposób na życie. Mówimy o sektorze, w którym wycieczka kosztuje 10 – 15 tys. zł i więcej. To inni turyści, to zupełnie inny segment rynku. Tu nic złego nie powinno się wydarzyć. Tej grupie touroperatorów kłopoty mogą przynieść tylko ewentualne, światowe zawirowania, wojny, rewolucje, trzęsienia ziemi, czyli kompletnie nieprzewidywalne czynniki.

Zupełnie odmiennie wygląda sytuacja w turystyce czarterowej. Nastawione na masowego turystę, najbardziej popularne, biura podróży, czeka trudny okres. Źródeł problemów i niebezpieczeństw jest kilka:

 

  • Trudne ostatnie lata. W wyniku załamania rynku, kryzysu, wulkanu, rewolucji w krajach arabskich, i tym podobnym niesprzyjających turystyce wydarzeniom, touroperatorzy wpadli w kłopoty finansowe. W branży mówi się, że od dwóch lat prawie nikt, tak naprawdę, nie wyszedł na plus. Biura dopłacają, zaciągają kredyty, przyjmują inwestorów, w nadziei, że lada moment sytuacja się odwróci.
  • Słaba kondycja z poprzednich lat i zaciągnięte kredyty powodują wzmożoną chęć odkucia się. Najlepiej jak najszybciej, najlepiej już teraz. Dlatego, mimo oczywistych, niepokojących sygnałów, biura podchodzą do najbliższego sezonu z dużym optymizmem. Moim zdaniem, ze zbyt dużym. I tu jest główne niebezpieczeństwo. Dla konkretnych biur, ale i dla całej branży. Dla klientów także.
  • Rosnące koszty. Chodzi przede wszystkim o ceny paliwa i kursy walut. Nieuniknione! Powyżej pewnego poziomu, zaowocują cenami nie do zaakceptowania dla masowego odbiorcy. To jeden z powodów, dla którego sprzedaż w roku 2012 będzie dużo mniejsza.
  • Wysokie ryzyko branży. Z przewoźnikami na loty czarterowe podpisuje się sztywne umowy. Czy samolot poleci pełny czy w połowie pusty, zapłacić trzeba tyle samo. Coraz więcej miejsc w hotelach jest na gwarancji, to znaczy, że płaci się za nie z dużym wyprzedzeniem. Jeśli się tego nie sprzeda, tworzą się ogromne straty.
  • Trudny rynek. Podstawowym kryterium klientów jest cena. Efektem jest zabójcza konkurencja i oferty cenowe na granicy opłacalności. Nawet niewielkie, nowe, nieprzewidziane koszty, stwarzają perturbacje. Rentowność tego sektora turystyki to ledwie 1-3 proc.

Właśnie pojawił się strach. Jego powodem jest wysoki kurs euro. Touroperatorzy podobno są zaskoczeni. W first minute sprzedali ofertę, licząc optymistycznie po kursie 4,1 – 4,2, a dziś muszą zapłacić kontrahentom według przelicznika 4,5! Jutro to będzie 4,6, a za miesiąc może 4,7. Kto pokryje różnicę? Mógłby klient, ale oczywiście ma gwarancję niezmienności ceny. Biura liczą straty. Paradoksalnie, najmocniej tracą ci, którzy odnieśli sukces i sprzedali najwięcej.

 

Ale czy można było oczekiwać czegoś innego?! Przecież jest kryzys. Im większy, tym kurs złotówki będzie niższy. Każda zła ekonomicznie informacja, będzie pogłębiała ten proces. Co więcej, jest jeszcze jedna, piekielnie niebezpieczna możliwość; co się stanie jeśli strefa euro przeżyje silniejsze wstrząsy, jeśli np. Grecja wróci do drahmy? Czy polscy touroperatorzy zabezpieczyli się na tę okoliczność? Po jakim kursie będą płacić  kontrahentom?!

 

Klient ma prawo czuć się bezpiecznie jeśli w pakiecie z wycieczką otrzymał gwarancję niezmienności ceny. Przy ofercie typu first minute to słuszna i godna pochwały zasada. Tyle, że działa dopóty, dopóki funkcjonuje biuro. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której touroperator sprzedał zbyt dużo ofert po zbyt niskich cenach. Jeśli nie udźwignie tego ciężaru będzie musiał ogłosić upadłość. A wtedy klient straci wszystko.

Moim zdaniem to będzie bardzo trudny rok, wyjątkowy w skali wielu ostatnich lat. Źródeł niebezpieczeństw szukamy w światowej sytuacji ekonomicznej. Jeśli Europa zapanuje nad kryzysem w strefie euro, perturbacje będą mniejsze. Jeśli nie, to grozi nam turystyczna katastrofa.

 

Ale przyjrzeć się, należy też polityce największych touroperatorów. Do sezonu lato 2012 warto podejść wyjątkowo ostrożnie. Potrzebna jest elastyczna polityka, z miesiąca na miesiąc dostosowująca się do dynamicznych warunków. Wszystkie pomysły typu bicie rekordów sprzedaży, są bardzo niebezpieczne. Sztywne rezerwacje dużej ilości miejsc mogą skończyć się chęcią sprzedaży za wszelką cenę, poniżej kosztów, a to może być gwoździem do trumny niejednego biura. Z niepokojem patrzę na szumne zapowiedzi znanych marek. Mam nadzieję, że to tylko element kreacji marketingowej, a nie rzeczywiste plany.

Zobacz też: „Prawda o biurach podróży”

AIDS, seksturystyka i prezerwatywy

Wchodząc dziś do budynku Uniwersytetu w Białymstoku, otrzymałem opakowanie prezerwatyw i ulotkę informującą o zagrożeniu wirusem HIV. Dużo tam o profilaktyce. To akcja jednej z partii. Brawo! Wreszcie bliżej ludzi. Mam wrażenie, że w Polsce, ciągle jeszcze postrzega się politykę przez pryzmat smutnych panów w garniturach, wygłaszających mądre i poprawne rzeczy na tzw. salonach. Więc nie zdziwię się jak dziś jeszcze, w wieczornych wiadomościach, pojawią się komentarze typu: „partia co rozdaje kondomy”. I dobrze, niech rozdaje. Dobrze, że ma odwagę.

A poza tym, u nas jakoś cicho o Światowym Dniu Walki z AIDS. Media oczywiście obowiązkowo odhaczają temat, ale bez szczególnego entuzjazmu. Szkoda.

Problem znam z zagranicznych podróży. Są na świecie miejsca, gdzie o roli i znaczeniu prezerwatyw, informuje się dzieci już w pierwszej klasie szkoły podstawowej! Odwiedzamy szkołę w Etiopii. Ubogo. Budynek składa się z kilku prostych, murowanych baraków. Pomoce naukowe, to głównie obrazki namalowane na zewnętrznych ścianach. Jest budowa oka i układ okresowy pierwiastków. Dobry sposób, żadnych kosztów, po prostu, ktoś ze zdolniejszych nauczycieli namaluje, i już jest. Dzieci uczą się nawet w czasie przerwy, biegając między barakami. Jedyna nowoczesna, przywieziona z zewnątrz „pomoc naukowa” jaką dostrzegam, to wisząca na ścianie, przy biurku nauczyciela, tablica informująca o profilaktyce AIDS. Może dzięki temu wskaźnik nosicieli wirusa HIV w Etiopii, jak na miejscowe warunki, nie jest duży. Według statystyk to rząd wielkości od 4 do 5 proc. Jeżdżąc po kraju da się też zobaczyć bilbordy zachęcające do używania prezerwatyw. Niektóre są szczególnie urokliwe, stare, metalowe, w połowie zardzewiałe, swoje już zrobiły.

Fragment tablicy ze szkoły podstawowej (Etiopia).

W niejednym kraju z publicznych pieniędzy prowadzi się akcje zachęcające do używania prezerwatyw. Od lat tak jest w Indiach. Ma to również związek, z trwającą dziesięciolecia, polityką ograniczania przyrostu naturalnego. Długo zastanawiano się dlaczego Indusi nie polubili prezerwatyw. Nie cieszyły się one większą popularnością, a powód nie był znany. Zrobiono wreszcie szerokie badania społeczne. Okazało się, że te produkowane za granicą lub na zachodnich maszynach są po prostu zbyt duże i niewygodne w użyciu.

W indyjskiej klasie średniej wytworzył się też ciekawy obyczaj zaręczynowy. Z tej okazji, narzeczeni wręczają sobie wyniki testu na obecność wirusa HIV.

Zmienia się struktura zakażeń. Tak, jak kiedyś dochodziło do nich głównie poprzez kontakty homoseksualne i wstrzykiwanie narkotyków, tak dziś dominują przygodne kontakty seksualne u osób heteroseksualnych! I wcale nie jest tak, że Polski to nie dotyczy! Moja branża, czyli turystyka, niestety, ma tu coś do powiedzenia. Panie wyjeżdżające w poszukiwaniu przygód do Egiptu czy Tunezji, to już nie jest margines, to powszechne zjawisko. Podobnie panowie gustujący w Tajlandii.  Ile z tych osób nawet nie ma świadomości, że jest nosicielem wirusa HIV?!

Kusząca turystyka

Oczywiście, że najlepsza i pożądana jest wierność i ograniczenie do jednego partnera. Ale pokażcie mi kraj i społeczeństwo, gdzie to działa! Rządy bogatych, skandynawskich krajów mogą wprowadzać kary za korzystanie z usług prostytutek i chwalić się, że w ten sposób zlikwidowały domy publiczne. Tyle, że to fikcja, ponieważ ich zamożnych obywateli stać na wyjazdy do Tajlandii, Estonii czy Polski. Korzystają na tym biura podróży. To zresztą temat na oddzielną opowieść. Z czasem kraje europejskie będą musiały pomyśleć co z tym zrobić. Bo przecież to absurdalne, że obywatel Niemiec, u siebie w kraj karany jest (i słusznie) za najmniejszy przejaw dziecięcej pornografii, ale wystarczy, że wykupi wycieczkę do jednego z państw żyjących z seksturystyki, by mógł robić, co tylko zechce. Taka polityka jest i niemoralna, i nieskuteczna.

Było groźnie i smutno, więc na zakończenie, nieco żartobliwe pytanie: Ciekawe kiedy Unia Europejska wprowadzi takie prawo, że każda wylatująca na wakacje osoba, będzie otrzymywała paczkę prezerwatyw i ulotkę informacyjną? Mogliby wręczać je urzędnicy lub oficerowie sprawdzający paszporty. Albo byłby to dodatek do karty pokładowej. Zobacz też: Seks i turystyka.

 

Indie to nie Indonezja

Właśnie wróciłem z Indii. Może dlatego tak bardzo rozbawił mnie podpis pod znajdującą się niżej fotografią. W kupionym dziś tygodniku „Przegląd” (nr 48 z datą 4 grudnia 2011), na stronie 63, znajduje się zdjęcie Manmohana Singha i Baracka Obamy. Singh, już drugą kadencję jest premierem Indii. To ceniona i znana w świecie postać. Charakterystyczny, starszy pan w okularach i turbanie sikha, jest do rozpoznania na pierwszy rzut oka. Tym bardziej rozwesela podpis pod fotografią:

Czasem łatwiej porozumieć się słowem niż gestem, o czym przekonał się prezydent Barack Obama podczas spotkania z premierem Indonezji.

 

Żeby było ciekawiej, za plecami obu panów widać flagę Indii.

 

Myślę, że omyłkę gazety należy włożyć raczej między zwykłe literówki, autor nie mógł być aż tak niedoinformowany. Ot, taki lapsus. Każdemu może się zdarzyć.

Po co zatem o tym piszę? Ponieważ to zdjęcie jest symptomatyczne. Dobrze oddaje to, z czym mamy dziś do czynienia. O co chodzi? O to, że Stany Zjednoczone są w roli petenta i potrzebują Indii. Waszyngton nie jest już tak silny jak 10 lat temu. Zapracowali na to dwaj prezydenci. Najpierw Bush junior, później Obama. Oczywiście, dołożyła się do tego ogólnoświatowa sytuacja.

Fotografia zapewne została zrobiona na Bali, w trakcie listopadowego szczytu ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej). Obaj przywódcy rozmawiali tam o zaciśnięciu współpracy. Waszyngton potrzebuje Delhi jako sojusznika w rywalizacji z Chinami. Jeszcze kilka lat temu bywało różnie. USA strofowały Indie, nakładały sankcje, teraz wyciągają rękę.

Na arenie międzynarodowej wygląda to tak, jakby potęga Stanów malała z miesiąca na miesiąc. Wcale mnie to nie cieszy. Są regiony świata, gdzie Biały Dom występował w roli pełniącego porządku żandarma, są takie, gdzie bronił praw mniejszości. Dziś po cichu się wycofuje.

 

Aleja Stalina

Media obiegła informacja, że zmarła córka Stalina. Swietłana od lat mieszkała w USA, uciekła tam jeszcze w latach 60. XX wieku. Wydarzenie to było jednym z większych propagandowych sukcesów Ameryki. (Zobacz blog w całości poświęcony Gruzji.)

Kojarzę tę panią z Muzeum Stalina w Gori. Zawsze kiedy je zwiedzamy, pracujące tam przewodniczki wspominają o rodzinie upadłego ojca narodu. Najwięcej o synu, Jakowie, który był oficerem w stopniu porucznika, został wzięty do niemieckiej niewoli  i tam zginął. Stalin nie chciał wymienić go na feldmarszałka Paulusa. W opowieść snutą w Gori wplątywany jest też polski oficer, towarzysz jenieckiej niedoli, który miał później zaświadczać o godnym postępowaniu Jakowa i o tym, że syn nie żywił pretensji do ojca.

Pamiątki z przedstawieniem Stalina to popularny widok w Gruzji

Ale opowiadano też trochę o Swietłanie. O tym, że nadal żyje, że mieszka w USA, że wyszła tam za mąż, że pisze książki. Zresztą, zdjęcie publikowane teraz przez media, eksponowane jest właśnie w muzeum w Gori. Tu zostało ucięte, w oryginale, z lewej strony fotografii ukazana jest pozostała część rodziny.  Zobacz >>>

Gruzińskie Muzeum Stalina to bardzo ciekawe miejsce. Z kilku powodów. W prozachodniej i antyrosyjskiej Gruzji, Stalin niedawno jeszcze miał status bohatera. Jego olbrzymi pomnik stojący w centrum miasta,  zdjęty został dopiero w zeszłym roku, pod osłoną nocy i kordonów policji. Obawiano się że lokalna społeczność może zablokować akcję. Postument zniknął i nie wiadomo, gdzie jest. Władze mówią, że na terenie jednej z jednostek wojskowych.  Powód formalny:  strach żeby nie trafił na skup złomu. Podobnie stało się z grobem matki Stalina. Znajdował się w najlepszym miejscu cmentarza dostojników w Tbilisi. Dziś już go tam nie ma. Podobno został przeniesiony do Gori. Próbowałem dopytać gdzie, nikt nie wiedział.

Sam fakt istnienia Muzeum Stalina był wielokrotnie oprotestowany. Nawet w Polsce, pewne środowiska zbierały podpisy i składały petycje w gruzińskiej ambasadzie w Warszawie. Władze w Tbilisi obiecały coś z tym zrobić. I zrobiły. Zlikwidowały muzeum, ale, na szczęście tylko formalnie, na piśmie. W dokumentach zniknęło samodzielne Muzeum Stalina w Gori, a pojawił się oddział jednej ze stołecznych placówek. Zmieniła się nazwa i status, ale nie ekspozycja. Dodano tylko małą salkę poświęcono sowieckim zbrodniom.

Artykuł o muzeum Stalin już nie straszy

Pozostałe posty na podobny temat: Gruzja.

 

Nepal. Himalaje

Nagle, na trasie wiodącej w północne rejony Nepalu, pojawiają się one. Białe, olbrzymie i zaskakująco bliskie. W pierwszym momencie sprawiają wrażenie jakby były sztuczne, przyklejone lub namalowane. W tym miejscu, z uśmiechem mówię turystom: Moi drodzy, to nie fototapeta, to naprawdę są Himalaje.

 
Maćhapućhare, widok z Pokhary

Stoimy w słońcu, jest ciepło, nawet upalnie. Dookoła subtropikalna roślinność, wszędzie rosną banany. A tuż za nimi, wydaje się, że na wyciągnięcie ręki, ośnieżone szczyty najwyższych gór świata. Jeden z ciekawszych widoków jaki dane mi było zobaczyć.

Idziemy w pole. Wychodzimy za wieś i stajemy jak wryci. Obrazek z innej epoki, z nierzeczywistego świata. Właśnie trwają ryżowe żniwa. Wszyscy pracują ręcznie. Pochyleni nad ścierniskiem ludzie, żadnych maszyn, żadnych linii elektrycznych. Kompozycje krajobrazu uzupełniają pasące się obok krowy. A nad tym wszystkim góry. Białe ośmiotysięczniki.

W tle Annapurna

Jedziemy do Pokhary. To najlepsze, najbliżej położone miejsce, z którego można oglądać Himalaje. Przez kilka dni będziemy je widzieć rano i wieczorem; z okna hotelu, z widokowego tarasu, ale też z każdej uliczki miasta. Jakby tego było mało, wypłyniemy na jezioro. Annapurna będzie odbijać się w jego tafli.

Himalaje to „dom śniegu”. Tak właśnie należałoby przetłumaczyć tę nazwę. Powstały ze zderzenia kontynentów. Jakieś 130 mln lat temu, Indie oderwały się od Antarktydy i z zawrotną prędkością 18-20 cm na rok, ruszyły na północ. Po 80 mln lat uderzyły w Azję wypiętrzając potężne szczyty. Wiemy to dziś dzięki skomplikowanym badaniom naukowym, ale opowieść o tym znajdziemy również w znacznie wcześniejszej, hinduskiej mitologii.

Dwie słynne góry przyciągają turystów do Pokhary. Jedna to Annapurna, pierwszy zdobyty ośmiotysięcznik. Drugi to Maćhapućhare, nieco niższa, ale zupełnie dziewicza, jeszcze nigdy nikt na nią nie wszedł.

Annapurna jest dziesiątym co do wielkości szczytem Ziemi. Ma 8091 m wysokości. To ją, w 1950 r. zdobyli Herzog i Lachenal, przypłacając to amputacją palców. Dziś nadal jest niebezpieczna, ma wysoki wskaźnik śmiertelności (38 proc.!) Do 2005 r. były 103 wejścia i 56 przypadków śmierci! Jako pierwsi zimą, zdobyli ją Artur Hajzer i Jerzy Kukuczka (1987 r.). Będąc w Pokharze oglądamy cały masyw, składający się z siedmiu szczytów: od Annapurny I do Annapurny IV i Annapurny Południowej, plus Gangapurna i Maćhupućhare.

I właśnie ta ostatnia jest najbardziej charakterystyczna. Uważa się ją za najpiękniejszą górę świata. Choć niższa (6993), to dzięki temu, że leży bliżej Pokhary (25 km), zajmuje dominującą pozycję w krajobrazie. Maćhupućhare znaczy „rybi ogon”. Taki kształt ma jej wierzchołek. Uroku i sławy dodaje fakt, że nikt, nigdy na nią nie wszedł. Rząd Nepalu wydał zakaz już dawno temu. Podobno dlatego, że to święta góra. Inni twierdzą, że ze względu na ochronę specyficznej formy szczytu, w trosce o to, by rybi ogon nie został zadeptany. Tak czy inaczej, posunięcie to okazało się skutecznym zagraniem marketingowym. Dziś każdy chce zobaczyć górę, której nikt nie zdobył.

W jednym kadrze liście bananowca i białe ośmiotysięczniki

A co się dzieje z Monut Everestem? A, jakoś słabo. Rozmawiam z Nepalczykiem, specjalistą od oprowadzania turystów po wysokich górach. Mówi, że ostatnio wspinał się tam miesiąc temu. Było pustawo. Podobno w październiku nikt nie wchodził. Liczba amatorów najwyższej góry świata spada. W 2010 r. od strony Nepalu weszło ok. 450 osób. W tym roku będzie mniej. Dlaczego? Szczyt zaczął cieszyć się złą sławą. Wdarła się tam bezwzględna komercja. Radykalnym krytykiem takiego stanu rzeczy, był zmarły niedawno, pierwszy zdobywca Everestu, sir Edmund Hillary. Mówił, że to już nie jest himalaizm. W bazach przejściowych jest wszystko, bary, muzyka i prostytutki. Czynnikiem zniechęcającym może być też cena. Opłata rządowa za wejście to 25 tys. dolarów. Do tego dodać należy koszty ekspedycji. Trzeba wydać ok. 40 tys. USD. Kto ma, może wchodzić.

Więcej informacji o Himalajach.

Zobacz też: Everest, turystyka i prostytutki.

 

Orcia. Prawdziwe Indie

Jadąc przez północne Indie odliczam dni do momentu, gdy dotrę do Orci (ang. Orchha). Jestem tu już po raz kolejny, jak zawsze z grupą turystów. Po przylocie najpierw jest Delhi, potem Dźajpur, później Agra. Żadne z tych miast, w turystycznym sensie nie jest hinduskie. Dominują w nich zabytki islamskie. Ogląda się Czerwony Fort, Meczet Piątkowy, Mauzoleum Humajuna, Sikandrę, Fatehpur Sikri i słynny Tadź Mahal. Wszystkie obiekty zostały zbudowane przez dynastię Wielkich Mogołów, islamskich okupantów, którzy rządzili sporą częścią Indii, od początku XVI do połowy XIX wieku. Miasta położone niedaleko siebie, tworzą tak zwany Złoty Trójkąt. Jeśli ktoś przyjeżdża na tydzień, widzi tylko to. Jakby w ogóle nie był w Indiach! Prawdziwy Hindustan zaczyna się nieco dalej.

Dżahangir (Jahangir) Mahal

 Orcia to „ukryte miejsce”. Niewielka wieś, otoczona dżunglą, odizolowana od reszty świata  trudnymi do przebycia drogami stanowi miłą odmianę po hałaśliwych miastach Złotego Trójkąta.  Liczy około 10 tys. mieszkańców (inna sprawa, że w Indiach wszystko poniżej miliona jest niewielkie). Ludzie żyją spokojnie, głównie z rolnictwa. Nikt tu nie wariuje na widok turystów. Nie ma natarczywie żebrzących dzieci i nachalnych handlarzy. Pozbawiona jest wszelkich negatywnych cech dużego miasta. (Możliwe, że Mahatma Gandhi miał rację twierdząc, że miasto to wszystko co najgorsze, a najlepszą strukturą społeczną jest wieś).

Trasa Gwalior – Orcia, widok z naszego autokaru.

Drogi są takie sobie. Asfaltowe, ale bardzo wąskie i pełne dziur. Ruch „uatrakcyjniają” wszędobylskie, najważniejsze na jezdni krowy, riksze, ciężarówki, traktory i piesi. Efekt jest taki, że autokar, 120 km pokonuje w 5 godzin. Mocno trzęsie, głowa puchnie od ciągłego trąbienia (kierowca częściej używa klaksonu, niż dźwigni zmiany biegów – musi, inaczej nigdzie byśmy nie dojechali!), ale za to obrazki za oknem – bezcenne!

Autor w Orci, przed świątynią Lakszmi.

Orcia była stolicą lokalnego księstwa między XVI a XVIII wiekiem. Wtedy władcy wznosili wspaniałe pałace i typowe hinduskie świątynie. Później została opuszczona. Pewnie dlatego zabytki przetrwały w tak dobrym stanie. W północnych rejonach Indii dżungla pełniła rolę najlepszego konserwatora. Co pokrył las, tego nie znaleźli najeźdźcy i nie zniszczyli.

Przyjeżdżamy wieczorem i od razu idziemy do najważniejszej tu świątyni boga Ramy. Przed wejściem trzeba zostawić wszystkie przedmioty ze skóry. W podręcznej przechowalni lądują paski, portfele i zegarki. Hinduizm jest wegetariański. Do niedawna w Orci nie można było dostać żadnych mięsnych potraw. Dziś w najlepszym hotelu już bywają. Na kolację mamy szwedzki stół. Dużo różnych, smacznych dań z jarzyn i tylko jedno mięsne –kurczak w curry.

W lobby hotelowym wita nas motto, w języku hindi, ale zapisane czcionką angielską: Gość jest Bogiem!

Tam, gdzie krowy mogą więcej.

Hotel ma formę pałacu, w pokojach meble i wystrój jak w czasach maharadży. Otoczony jest zadbanym ogrodem, a na głównym dziedzińcu, przez cały wieczór muzyka na żywo. Dookoła, w którą stronę nie spojrzeć, wznoszą się XVII-wieczne świątynie. Wiem, że trzeba uważać, ponieważ w turystycznych opisać mocno nadużywa się słowa „piękne”, ale cóż mam począć; tu naprawdę jest uroczo!

Rano wycieczka. Poruszamy się motorikszami. W każdej 3 osoby plus kierowca. Produkowane na licencji Piaggio, stały się źródłem ogromnego sukcesu indyjskiej firmy Bajaj. Wypuszcza ich ponad milion rocznie! Jeździ nimi pół Indii, ale też popularne są w wielu rejonach Afryki. W niektórych miastach Etiopii, jak ktoś mówi o motorikszy, to używa właśnie słowa „bajaj” (badźadź).  Trudno wyobrazić sobie Indie bez tego środka komunikacji. Motoriksze przewożą ludzi i towary. Bez nich, kraj by zamarł.

Jedna ze świątyń w Orci

Zwiedzamy Dżahangir Mahal, pałac z pierwszej połowy XVII wieku. Na turystach zawsze robi wrażenie. Moim zdaniem jest ciekawszy, niż wszystkie inne zabytki Złotego Trójkąta razem wzięte. Jest hinduski, architektonicznie bogaty. Zdobią go śliczne ornamenty. Celowo, zwiedzamy go rano. W ciepłym kolorystycznie, budzącym się słońcu, robienie zdjęć daje dużo przyjemności.

Kolorowe indyjskie drogi. Zdjęcie z naszego Instagrama.

Później jeszcze świątynia Lakszmi i wizyta w jednym z domostw, po to by zobaczyć jak naprawdę żyją miejscowi. Zaczynamy się spieszyć, bo jeszcze dziś musimy dojechać do  Kadźuraho. Czekają świątynie, w szokujący sposób  zdobione erotycznymi rzeźbami. A później do Waranasi. Między tymi dwoma miastami jest około 400 km. Pokonamy je w 12-14 godzin. Jak pójdzie dobrze! Jeśli trafimy na większy ruch, może zająć to nawet kilka godzin więcej (znany mi rekord to 17, daje to średnią 24 km na godzinę). Takie właśnie są Indie. Szerokiej drogi!

Zobacz też: Waranasi – święte piekło hindusów.

Strona 22 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén