Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: mazury

W drodze na Mazury

W artykule tym pojawią się m.in. takie miejscowości, jak: Kruklanki, Prostki, Bogusze, Jeleniewo, Bakałarzewo, Korycin i Szelment, czyli spora grupa punktów na turystycznej mapie Polski Nieoczywistej.

Cel wyjazdu: domek nad jeziorem Gołdapiwo

Rzecz dotyczy drogi na Mazury, ale zjawisko ma też wymiar ogólny. Schemat jest ten sam. Wybieramy się na dłuższe wakacje lub choćby tylko na weekend. Wyznaczamy punkt docelowy, wrzucamy trasę do takiej lub innej nawigacji i jedziemy. Najchętniej szybko i sprawnie, by dotrzeć jak najszybciej. Po drodze mijamy mniejsze lub większe atrakcje. Do części z nich trzeba odrobinę zjechać z trasy. Czy warto? To oczywiście zależy od naszych preferencji i oczekiwań. Lubię jechać bocznymi drogami, powoli, kontemplując krajobraz. Lubię zatrzymywać się i oglądać – miejsca nieznane, nowe, ale również te, w których byłem już wcześniej. Tak rozumiem drogę i z tego punktu widzenia lepsze to, niż szybka teleportacja z punktu A do punktu B. Lubię korzystać z faktu, że w czasie przeznaczonym na urlop, nie trzeba się spieszyć.

Bywa, że warto zjechać odrobinę z głównej trasy

Początek lipca. Jedziemy na Mazury, w okolice Kruklanek. Nie znam tego miejsca. Choć region nie jest oczywiście obcy, to akurat w tej gminie nigdy nie byłem. Tak jakoś wyszło. A teraz, dlaczego właśnie tam? Bo koncepcja wyjazdu pojawiła się ledwie dzień wcześniej i szybka kwerenda w internecie potwierdziła to, czego się spodziewaliśmy – w dobrej jakości domkach z bezpośrednim dostępem do jeziora, wolnych miejsc brak! Wszystko zarezerwowane do końca wakacji. Tymczasem na jednym z popularnych portali ktoś przed chwilą zamieścił ogłoszenie, że zwolnił się dom letniskowy. Do wynajęcia od dziś na cztery dni. Dziś już nie zdążymy, ale jutro jedziemy. Zrobimy sobie dłuższy weekend.

Zabytkowy słup graniczny, okolice Prostek i wsi Bogusze

Najprostsza droga z Białegostoku wiedzie przez Ełk. Trasa dobrze znana, oswojona w czasie kolejnych wypadów na Mazury. Mijamy Knyszyn, Mońki i Grajewo. W okolicach Osowca przekraczamy Biebrzę. Ładnie, zielono, wiejsko. Cieszymy się krajobrazem. Z tego punktu widzenia, to dobrze, że nie ma tu autostrady albo obłożonej ekranami drogi ekspresowej.

Tablica informacyjna

Tym razem przystanek robimy w okolicach Prostek, czyli niedaleko granicy polsko-niemieckiej z czasów II Rzeczpospolitej. Zjeżdżamy w prawo i po chwili, zatrzymujemy się przy historycznym słupie granicznym, ustawionym w 1545 roku, w miejscu styku trzech granic: Korony Królestwa Polskiego, Wielkiego Księstwa Litewskiego i będących lennem Polski – Prus Książęcych. Byłem tu już wcześniej, ale ładnych kilka lat temu, a pamięć warto odświeżać.  Miejsce jest dobrym przykładem atrakcji „po drodze”, takiej, którą łatwo ominąć, nie zauważyć i nie skorzystać z okazji. A zaczynając z tego historycznego punktu, łatwo zbudować opowieść o zmianie granic Rzeczpospolitej na przestrzeni stuleci, o relacjach z Litwą i Prusami. To fascynujący temat, na bazie którego można zrealizować wiele wycieczek, a już na pewno wycieczki szkolne. Trójstyk granic z połowy XVI wieku? Zobaczyć trzeba koniecznie, ale dodatkowo, przydałaby się atrakcyjna opowieść, w prosty sposób, tłumacząca zawiłą historię.

Jeziorowskie nieopodal Kruklanek

W drodze powrotnej z Kruklanek do Białegostoku wybraliśmy inną trasę, przez Olecko do Bakałarzewa. Przecięliśmy sporą część Suwalszczyzny, na obiad zajeżdżając do restauracji „Pod Jelonkiem” w Jeleniewie (kartacze, ryby i zupa z pokrzywy). Region ten, to z całą pewnością czołówka kierunków nieoczywistych, nie odkrytych jeszcze przez masowego turystę. Z Mazur, gdzie spędziliśmy trzy dni, do Bakałarzewa jest ledwie 50 km, ale odległość ta rozdziela dwa światy. Tam, gdzie byliśmy, turystyka kwitnie, mnóstwo kwater, ośrodków wypoczynkowych, pensjonatów i domków do wynajęcia. W Kruklankach, niewielkiej miejscowości, działa kilka dużych restauracji (my korzystaliśmy z pięknie położonego „Zajazdu nad Sapiną”) oraz informacja turystyczna, dobrze wyposażona w niezbędne publikacje. W niedzielę próbowaliśmy zajrzeć do położonego tuż obok Giżycka. Żadnych szans na wolne miejsce parkingowe w pobliżu portu i kanału. Masa turystów, więc z przyjemnością wróciliśmy na obiad do Kruklanek i na plażę nad jeziorem Gołdapiwo.

Informacja Turystyczna w Kruklankach. Jedną z większych atrakcji regionu jest Szlak Fortyfikacji Mazurskich

Jadąc w stronę Suwalszczyzny można obserwować jak zmienia się biznesowy krajobraz. Mniej turystyki, więcej działalności typowo rolniczej. W okolicach Bakałarzewa już tylko pojedyncze agroturystyki, aż trudno uwierzyć, że świat może się tak zmienić. Są tu przecież jeziora i rzeki, rewelacyjna, nieskażona przyroda, ale niemal w ogóle nie ma turystów. Zajeżdżamy na plażę miejską. Jest lipiec, świeci słońce, szczyt sezonu, a na plaży nie ma ani jednej osoby! Zupełnie pusto!

Mostek nad Rospudą, okolice Bakałarzewa

Zaglądamy jeszcze nad jezioro Szelment Wielki, żeby sprawdzić jak tego lata radzi sobie ośrodek sportów wodnych, posiadający między innymi wyciąg do nart wodnych. Ktoś na nartach się ślizga, ale plaża obok i duży pomost, świecą pustkami. Jak na szczyt sezonu letniego, to z biznesowego punktu widzenia, nie wygląda to najlepiej. Z drugiej strony, jeśli ktoś szuka miejsca bez tłumów turystów, to Suwalszczyzna na pewno spełni jego oczekiwania.

Wyciąg nart wodnych nad Szelmentem

A dalej, to już przez Augustów i Suchowolę do Białegostoku. Znowu przekraczamy Biebrzę, tym razem w Sztabinie. Przejeżdżając przez Korycin zauważamy, że na wiatraku pojawiły się banery reklamujące nocleg w tym zabytkowym obiekcie. Byłem tam tydzień temu, zbierałem materiały do artykułu dla Wirtualnej Polski (zobacz: Truskawkowy Korycin), robiłem zdjęcia wiatraka, zdążyłem jeszcze na widok bez reklam.

Wiatrak w Korycinie, zdjęcie z czerwca tego roku

Trzy noce, cztery dni, od piątku do poniedziałku. Niewiele, ale wystarczyło, by cieszyć się porankami i zachodami słońca nad jeziorem, pozwiedzać, zobaczyć coś nowego oraz spróbować miejscowej kuchni. I po raz kolejny doświadczyć faktu, że turystyczną atrakcją jest nie tylko samo miejsce, do którego zmierzamy, ale i droga, która nas tam prowadzi.

Zobacz też: Turystyczna Polska Wschodnia.

Przewodnik po województwie białostockim z 1937 roku.

Promocja turystyki

Jesteśmy w środku bardzo intensywnego sezonu. Wycieczka za wycieczką. Ledwie co wróciliśmy z Białorusi, a już za kilka dni kolejny wyjazd, tym razem do Moskwy. Zaraz po powrocie z Rosji wyprawa do Gruzji i Armenii. Wrzesień zniknie z kalendarza i nawet nie zauważę kiedy. Podobnie zresztą było i w przypadku poprzednich miesięcy.

Białoruś, zamek w Mirze

Białoruś, zamek w Mirze

W międzyczasie łapiąc cenne dni zajmuję się szkoleniami branży turystycznej. Dziesięć lat temu wymyśliliśmy i do dziś prowadzimy kursy rezydentów biur podróży. Perspektywa interesujące pracy w ciepłych krajach przyciąga wielu chętnych. Pomogliśmy uzyskać tę pracę już setkom osób. Prowadzimy też szkolenia dla pilotów wycieczek. W nowej sytuacji, od kiedy nie są potrzebne państwowe licencje, zawód otworzył się na wszystkich chętnych. Trzeba tylko przekonać pracodawcę, że umie się wykonywać tę pracę. Do tego jeszcze szkolenia dla pracowników biur podróży oraz osób, które chcą otworzyć własne biuro. Jak widać, całkiem sporo zajęć.

Ale jest też coś, co od pewnego czasu mocniej przyciąga moją uwagę. To szeroko rozumiana promocja turystyki. Wymagają jej regiony, miasta, gminy i poszczególne atrakcje turystyczne.

Po świecie jeżdżę od ponad 15 lat. Pracę  w turystyce zaczynałem jeszcze w czasie studiów w Kairze. Później były najróżniejsze kraje. W wielu miejscach z podziwem patrzyłem na umiejętność kształtowania turystycznego wizerunku. I martwiłem się, że nasz kraj nie ma w tym zakresie podobnych sukcesów. Jeszcze gorzej było, kiedy porównywałem to z moimi rodzinnymi stronami, z Polską północno-wschodnią. Są jeszcze miejsca na świecie, które mimo dużych turystycznych atutów, nie potrafią ich skomercjalizować. Województwo podlaskie ma ich całkiem sporo.

Wydaje się, że części władz samorządowych brakuje wiary we własne możliwości. Znam gminy o dużym potencjale, które nie mają planu rozwoju turystyki i nie prowadzą żadnych skoordynowanych działań. Nie pracują nad budową marki. Mimo dużego boomu na turystykę lokalną zostają na marginesie i nie odnoszą większych korzyści. Zwyczajnie szkoda.

Zdarza się, że podmioty związane z turystyką nie doceniają znaczenia promocji. W ostatnich latach, dzięki funduszom unijnym, powstało wiele hoteli. Wybudowano je, ale z obłożeniem różnie bywa. Na atrakcyjność miejsca, które ma przyciągnąć turystów składa się wiele czynników. To nie tylko dobry standard noclegowy, smaczne jedzenie, baseny, pomosty i zabytki. Potrzebna jest jeszcze opowieść. Legenda, która ma zwrócić uwagę. Niezależnie od tego czy obiektem jest dom wczasowy, restauracja czy muzeum, to trzeba obiekt ubrać w słowa, zdefiniować i przedstawić szerszej publiczności. Jeśli opowieść się spodoba, to odniesiemy sukces.

W ciągu ostatnich miesięcy poświęciłem trochę uwagi regionowi północno-wschodniej Polski. Przy okazji promocji dużego hotelu, który wiosną tego roku został otwarty w Suwałkach, bliżej przyjrzałem się Suwalszczyźnie. To kopalnia turystycznych tematów. Nadal czekająca na odkrycie. Na tym blogu pisałem już o Puńsku. Gmina ma rewelacyjny potencjał, ale mieszkający tam ludzie jakoś go nie dostrzegają. Musi pomóc ktoś z zewnątrz.

Niedawno odwiedziłem Mazury Garbate. W miejscowości Żytkiejmy, tuż przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim, prowadziłem szkolenie dla osób zaangażowanych w rozwój tamtejszej turystyki. Z niczego zrobiły coś. Stworzyły bardzo ciekawą grę terenową (Śladami Żytkiejmira) nastawiając się na obsługę wycieczek grupowych. Organizują warsztaty tematyczne. Mają atrakcyjny produkt. Ale na pierwszy rzut oka widać, że brakuje promocji. A działania te wcale nie byłyby takie trudne. Są już punkty zaczepienia. Jednym z nich może być sękacz. W sierpniu ma tu miejsce wielkie święto tego specyficznego ciasta. Miejscowe gospodynie znają się na nim, jak mało kto. Pani Bożena Mikielska ze stowarzyszenia „Żytkiejmska Struga” piekła sękacza z Karolem Okrasą. Film znajduje się tu.

Na zakończenie muszę wspomnieć o jednym fenomenie. To gmina Korycin. Dobry przykład udanych działań promocyjnych. Pół Polski zna sery korycińskie. Głośno też o tamtejszym święcie truskawki. W Korycinie słabo z naturalnymi atrakcjami turystycznymi. Okolica temu nie sprzyja. Nie ma jezior, gór, lasów i zabytków. Ale wcale bym się nie zdziwił, jakby z czasem gmina stała się celem wycieczek. Coś tam wymyślą i wypromują. I na tym to właśnie polega.

Konduktor poliglota

Szczyt wakacyjnego sezonu. Pociąg Tour de Pologne z Katowic do Gdyni. Wsiadam w Białymstoku. Podróż miło płynie. Nigdzie mi się nie spieszy. Jedziemy powoli, kreśląc zygzaki po ślicznych Mazurach i pięknej Warmii. Żadnego stresu, po 5 godzinach docieramy do Olsztyna (samochodem byłoby to 240 km!).

 

Na jednej ze stacji wsiada grupa harcerzy. Młodzież w wieku około 17-20 lat. Francuskojęzyczni, są z Belgii. Kilku siada w moim przedziale. Rozmawiamy po angielsku. Mili, uśmiechnięci, sympatyczni. Nie piją, nie klną. Podróż idealna. Straż Ochrony Kolei nie miałaby tu nic do roboty.

 

Przychodzi pora na sprawdzenie biletów. Konduktor chce wiedzieć ilu ich jest. Pyta więc wyrzucając z siebie: How much? Pytaniu towarzyszy szeroki ruch ramion. Ręce wyraźnie wskazują na to, że chodzi o wielkość grupy. Belg idealnie zrozumiał specyfikę sytuacji, bo nawet nie próbował tłumaczyć w jakimkolwiek języku. Po prostu na palcach pokazał, że jest ich piętnastu.

 

Dumny pracownik kolei oznajmia koledze, który właśnie podszedł: Dogadałem się. Jest ich piętnastu.

 

W moim przedziale jeden zasnął. Nogi ma na fotelu naprzeciwko. Miły konduktor pochyla się i zdecydowanym ruchem ręki, zrzuca je na podłogę. Zdezorientowanemu, wyrwanemu ze snu młodzieńcowi oznajmia: No szue! [pisownia fonetyczna]. A następnie, już w zrozumiałym i pięknym języku polskim dodaje: Nie wolno! I pokazuje palcem na belgijskie buty.

 

Skauci byli już pod koniec dwutygodniowej wycieczki po Polsce. W planach mieli jeszcze Malbork i Gdańsk. Podróżowali sami, bez polskiego pilota. Zdani byli na siebie. Z dużą ciekawością pytałem o ich wrażenia, o to jak poradzili sobie kupując bilety, pytając o drogę czy zamawiając jedzenie. Zaskoczeni byli słabą znajomością języków obcych oraz czasem, jaki tracili na transport. Podróżowali pociągami lub autobusami. Doświadczyli więc dwóch szczególnie „mocnych” stron naszej infrastruktury. Z przejęciem pytali, czy my naprawdę chcemy zrobić Euro 2012. Z ich punktu widzenia, to trudne do wyobrażenia. Brak dróg i szybkiej, sprawnej kolei. A do tego problemy językowe. Wyobraźmy sobie tłumy kibiców z całego świata i konduktorów machających rękoma.

 

Rozumiem, że budowa nowych torów wymaga olbrzymich nakładów. Wymiana taboru też. Ale zmiana jakości pracy, już chyba nie jest tak kosmicznym wydatkiem.

 

Coś mi się obiło o uszy, że związki zawodowe myślą o strajku na kolei. Było nawet referendum w tej sprawie. Chcą zarabiać więcej. Proszę bardzo, niech zarabiają. A w zamian niech chociaż nauczą się angielskiego!

 

Przecież to środek wakacji. Trasa przez turystyczne Mazury nad wybitnie turystyczne Wybrzeże. Pociągiem może jechać każdy. Nawet Belg! I co? Siedzący obok pasażerowie mają robić za tłumacza? Jak to świadczy o polskiej kolei, o całym kraju, o decydentach, którzy powinni widzieć sytuację na lata do przodu i odważnie dokonywać zmian na lepsze?! Co miałem tłumaczyć zagranicznej młodzieży. Że to przez komunizm, przez Moskwę?!

 

Dyrekcjom kolejowych spółek podpowiadam strategię negocjacyjną ze związkami. Albo konduktorzy nauczą się przynajmniej podstaw angielskiego, albo stracą pracę. Do wzięcia są młodzi, znający po kilka języków, wykształceni i gotowi uczyć się dalej – chociażby właściwego stosunku do klienta.

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén