Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: wycieczki (Strona 2 z 3)

Zakazana turystyka

Rozmowy z Jackiem Świerczem – orientalistą, pilotem wycieczek, tłumaczem, znawcą i miłośnikiem Kambodży prowadzę od lat. Niedawno zaczęliśmy myśleć o ich spisaniu. Niżej przedstawiam fragment jednej z naszych dyskusji.

jacek swiercz

Jacek Świercz w Tbilisi (Gruzja)

Krzysztof Matys: Potrzeba tworzenia nowych, atrakcyjnych wycieczek może skłaniać biura podróży do kontrowersyjnych posunięć. Jesteś specjalistą od dalekiej Azji. Jest tam kilka państw, które mają specyficzną sytuację polityczną, a jednocześnie kuszą turystów. Pojechałbyś do Korei Północnej?

Jacek Świercz: Mógłbym pojechać do Korei Północnej sam, bez turystów. Lubię wszystko zobaczyć na własne oczy i mieć swoją opinię. Wiem, że zwiedziłbym ten kraj zachowując jednocześnie szacunek do siebie i nie krzywdząc  nikogo na miejscu.  Ale z grupą – nie. Co innego oglądać samemu, a co innego pokazywać coś komuś obcemu i jeszcze do pewnego stopnia brać za niego odpowiedzialność. Chyba, że miałoby to wyglądać tak jak w „Defiladzie”, gdzie mówią wyłącznie Koreańczycy. Tylko po co ja tam wtedy? Wyjazd do tego kraju kojarzy mi się z  Oświęcimiem – udekorowana brama, orkiestra gra… To kraj szczególny. Tam się prawie nic nie zmienia, nigdzie na świecie totalitaryzm  i prześladowania ludności  nie trwają już tak długo i nie na taką skalę. A wyobraź sobie, że osobiście słyszałem relacje ludzi, którzy byli tam  z biurami podróży i opowiadali jak to sobie bez przerwy dowcipy  z lokalnych przewodników robili. Coś niebywałego.

Opracowałeś program wycieczki „Szlakiem Pol Pota”. To twoje autorskie dzieło. Czym Kambodża różni się od Korei?

Czerwoni Khmerzy i wojna w Kambodży to już przeszłość! Pol Pot został obalony w 1979 roku! Kraj jest całkowicie bezpieczny. Co wcale nie znaczy, że dobrze i sprawiedliwie rządzony. Czerwonymi Khmerami interesuję się od 30 lat i chcę opowiedzieć turystom o tym  szczególnym okresie w historii Kambodży. Bez sensacji i komercji. Książki o rządach  Pol Pota znikają błyskawicznie z półek, księgarnie dla turystów w Kambodży i Tajlandii pełne są angielskojęzycznych pozycji o Czerwonych Khmerach. W Kambodży jestem z grupami kilka razy w roku i zawsze mam mnóstwo pytań o reżim Pol Pota.  Zapewniam, że można to zrobić w sposób ciekawy i delikatny. Regularnie oprowadzam  po więzieniu Tuol Sleng i jeżdżę  na „pola śmierci” do Choeung Ek. Zawsze namawiam do wejścia i obejrzenia. Niektórzy nie chcą zwiedzać. Ale nie ma Kambodży bez Pol Pota, tak jak i nie ma bez Angkoru! Można całe to zło pokazać w spokojnej konwencji „jak to dobrze, że już się skończyło” i  „nigdy więcej wojny i komunizmu”. Można opowiadać o wielkiej polityce, która do tego wszystkiego doprowadziła, o tym dlaczego Khmerzy, o których przed 1975 rokiem mówiono, że są wdzięczni i delikatni jak motyle i kwiaty, sami sobie zgotowali ten los.

A co z Birmą?

Jeżdżę tam regularnie od 10 lat. Miałem wątpliwości, ale kraj jest tak piękny, a ludzie, których spotykałem tak mili, że chciało się wracać. Najgorzej było w 2007 roku. Wycieczka była zaplanowana wcześniej. Przed naszym wyjazdem zaczęły się demonstracje, które brutalnie stłumiono. Odmówiłem podróży.  Nie tylko ze względu na bezpieczeństwo (parę dni przed wylotem  było już spokojnie), ale również na panującą w Birmie atmosferę. Anulowano grupę. Podczas kolejnych wizyt patrzyłem jak powoli rodziło się nowe. Cieszę się z zachodzących zmian.

Nie masz obaw, że wioząc do takiego kraju turystów, wspierasz tamtejszy reżim? Przecież w niejednym państwie pieniądze z turystyki idą wprost w ręce popleczników dyktatora.

Widzę i wiem  jak zwyczajni  ludzie w Birmie chcą  kontaktu ze światem. Jakie to dla nich ważne. Popatrzeć na nas, czasami zamienić parę słów. My też żyliśmy kiedyś w innych realiach  i  nie chcieliśmy żeby o nas zapomniano. Widzę też jak  Birma i Birmańczycy bogacą się  dosłownie na moich oczach. Pamiętaj, że to nie Korea Północna. W Azji Południowo-Wschodniej ludzie nadal pamiętają  jak się żyło kiedyś, znają języki obce – to nie jest ten poziom indoktrynacji jak w Korei Północnej. Jeśli się boją, to widać. Czasami wychodzą na ulice by protestować. Wtedy nie jadę. Bezpieczeństwo turystów jest najważniejsze.

Nie zapominaj też, że niektóre rządy są bogate i nic sobie nie robią z tego czy przyjedziemy czy nie. Drażliwym tematem są zawsze Chiny. Studiowałem na Tajwanie, do Pekinu pojechałem pierwszy raz jako pilot wycieczek. Po powrocie byłem „na tak”. Jestem sinologiem i wiem, że przeciętnemu Chińczykowi nigdy nie żyło się tak dobrze jak teraz i jeszcze nigdy władza nie była tam  tak łaskawa dla swego ludu. Tybet też można pokazać z trochę innej strony. Dalajlamowie nie zawsze byli dobrymi władcami. Często ciemiężyli i wyzyskiwali swój naród. Piękna, ale jakże niesprzyjająca człowiekowi przyroda dodatkowo  pomaga w wyobrażeniu sobie jak ciężko  tam żyć. O tym wszystkim można dyskutować i dyskutować.

Za łatwo chyba chcesz się uporać z tematem Chin. Mam inne zdanie. Ale odłóżmy to, zawsze przecież możemy zostać przy własnych opiniach. Weźmy kolejne zagadnienie. Pamiętam jak kiedyś rozmawialiśmy o urokach ciepłych krajów. Doszliśmy do wniosku, że nędza lepiej prezentuje się w tropikalnym klimacie. Przyjemny dla oka krajobraz maskuje ludzką biedę, a reżim w kwiatkach łatwiej zaakceptować. Wiele popularnych, turystycznych kierunków jest tego przykładem.

Tak, jesteśmy tylko ludźmi i zdarza nam się zauroczyć pięknem kraju, zapominając, że obok dzieje się ludzka krzywda. A jeśli do tego dojdzie jeszcze egzotyka: inna architektura,  muzyka, stroje … Bywa, że sam muszę walczyć z  ułudą. W takich sytuacjach zadaję  sobie pytanie: „Czy chciałbym tu żyć?”

Gdzieś właśnie kończy się wojna. Kiedy zabierzesz tam turystów? Miesiąc, rok czy pięć lat od ostatnich wystrzałów?

Sam wiesz, że  czasami relacje docierające do Polski są  wyolbrzymione. Ludzie nadal pytają mnie czy nie boję się jechać do Kambodży albo na Cejlon (Sri Lanka). Nie wiedzą, ze wojna już się tam skończyła. Zwiedzanie „ułatwia” też fakt, że Azjaci starają się jak najszybciej  zapominać o wojnach, a o smutnych sprawach często się nie rozmawia. No i nie może być niebezpiecznie.  Do Afganistanu póki co się nie wybieram.

Dobrym przykładem jest  Gruzja. Jeszcze dwa lata temu ludzie w Polsce nie chcieli wierzyć, że tam jest bezpiecznie. Ale wystarczył rok by klienci zmienili swoje opinie. Dziś już nikt nie pamięta o problemach Gruzji sprzed lat. Kraj cieszy się tak dużym powodzeniem, że wyzwaniem jest upolowanie miejsc w samolocie do Tbilisi. Zainteresowanie turystów danym krajem zmienia jego obraz według schematu: skoro wszyscy jeżdżą, to jest bezpiecznie.

Jacku, przechodząc do innego tematu, czy jesteś w stanie stworzyć jakąś definicję i zaznaczyć granice? Co można, czego nie?

Ja na przykład nigdy nie zadaję niewygodnych pytań w towarzystwie turystów. Bo po co? Stawiałoby to naszych lokalnych współpracowników w trudnej sytuacji. Jedna z turystek opowiadała  ze zdziwieniem i oburzeniem jak przewodnik Chińczyk, zapytany przez nią, co sądzi o chińskiej  obecności w Tybecie odpowiadał  bez końca „I don’t understand”. Oczywiście, że doskonale wszystko rozumiał! Ale co miał odpowiedzieć?! Mam wielu kambodżańskich znajomych i nawet prywatnie nie pytam, co robili w czasach  Czerwonych Khmerów?  Zwłaszcza jeśli wiek rozmówcy wskazuje na to, że mógłby tym Czerwonym Khmerem być. Niekiedy mówią sami, ale bardzo rzadko.

Motto? ”My wyjeżdżamy, oni zostają”. W  Azji tzw.” utrata twarzy” traktowana jest bardzo poważnie. Po co mielibyśmy narażać ich na nieprzyjemności? W imię czego? Kraje, które zwiedzamy  mają wielowiekową tradycję, często dłuższą niż nasza. Nie zmienimy ich cywilizacji w trakcie  dwutygodniowego pobytu… Nie zapominajmy,  że jesteśmy gośćmi. Myślmy!  Również o tym co inni czują.

Nie wolno zapomnieć o prawie do dumy: z kraju, z kultury, z religii. Uczyłem się tego wiele lat temu w Egipcie. Moi miejscowi przyjaciele byli jak najgorszego zdania o Mubaraku i jego rządach, ale obrażali się kiedy to ja próbowałem krytykować posunięcia egipskich władz. Tak bardzo chcieli być dumni ze swojej ojczyzny.

Ja też zawsze Polski bronię! Jeśli zaś mówimy o grupach to w wielu przypadkach decyduje kultura i wiedza pilota oraz jego umiejętności interpersonalne. Z doświadczenia wiem, że turyści w sporym stopniu przejmują styl zachowania pilota. Trzeba szybko zdobyć sobie autorytet. Właściwie nie ma takiej opcji żeby ktoś z klientów zachowywał się niestosownie. Zawsze opowiadam o  kanonie dobrych relacji z tubylcami  – już pierwszego dnia grupa wie co wypada, a co nie, jakie reakcje są mile widziane, a jakie naganne. No i patrzą na mnie. My sami dajemy przykład.  To na ogół działa. Zresztą sam wiesz.

Ciąg dalszy nastąpi… 

 

Wycieczki dla koneserów

Moda na Gruzję

Należało się tego spodziewać. Po dużym zainteresowaniu wycieczkami w zeszłym roku, wiadomo było, że rok 2013 zapowiada się jeszcze lepiej. Tysiące polskich turystów wróciło z Gruzji z jak najlepszymi opiniami. Do tego doszły artykuły w gazetach, programy w telewizji, książki… Południowy Kaukaz stał się modnym kierunkiem. W ślad swojego północnego sąsiada idzie też Armenia, znosząc wizy dla mieszkańców Unii Europejskiej i strefy Schengen. (Do Armenii bez wiz).

Gruzja, katedra Alawerdi

Gruzja, katedra Alawerdi w Kachetii

Byłoby pięknie, gdyby nie… klęska urodzaju. Zainteresowanie wycieczkami do Gruzji jest zbyt duże! Już teraz, na początku lutego są problemy z zarezerwowaniem miejsc w samolotach na trasie z Warszawy do Tbilisi. Brak biletów dla grup na niektóre terminy, nawet na tak odległe jak wrzesień i październik! A jeśli są to w bardzo wysokich cenach. Rekordy bije oczywiście weekend majowy. LOT zostawił niewielką pulę biletów. Wycena dla kilkunastoosobowej grupy na przełom kwietnia i maja – 2400 zł za osobę! W zeszłym roku za bilety do Gruzji płaciliśmy dwa razy mniej! Popyt robi swoje.

Zresztą weekend majowy na Kaukazie to nie jest najlepszy termin. Pogoda jest jeszcze niepewna i zmienna. Może być chłodno, deszczowo, a wysoko w górach nawet śnieżnie. Na przełęczach zalegają jeszcze zaspy, a drogi pełne są błota. Należy o tym pamiętać, szczególnie wybierając się w bardziej górzyste rejony, na przykład do Swanetii czy nawet na bardzo popularną wśród turystów Gruzińską Drogę Wojenną. Do Tuszetii o tej porze roku w ogóle nie da się wjechać, jedyna prowadząca tam trasa przejezdna jest dopiero od czerwca.

Gruzińska Droga Wojenna

Gruzińska Droga Wojenna

Trudno też o wolne miejsca w hotelach. W Tbilisi współpracuję z kilkoma dobrymi, sprawdzonymi hotelami o standardzie 3 gwiazdek. Na pierwszą połowę września już w styczniu wszystkie pokoje były zarezerwowane. Tak duży ruch robią oczywiście nie tylko Polacy. Jest sporo wycieczek z krajów nadbałtyckich, z Ukrainy, coraz więcej z Europy Zachodniej, Izraela i Rosji.

Już w zeszłym roku spotykałem tam sporo Rosjan. Dla nich Gruzja jest wspomnieniem dawnych dobrych czasów, kiedy najlepsze kurorty na Kaukazie były zarezerwowane wyłącznie dla uprzywilejowanych. Kto pamięta czasy ZSRR, zna takie nazwy jak Bordżomi, Batumi, Bakuriani… Za czasów Miszy Saakaszwilego zaczęto prace nad przywróceniem turystycznej świetności miasta Kutaisi (ma międzynarodowe lotnisko) i leżącego tuż obok kurortu-sanatorium Tsalktubo. Nocujemy z grupami w tym pysznym miejscu. W przepięknym, rozległym parku odrestaurowano część ośrodka wczasowego, zarezerwowanego kiedyś wyłącznie dla wysokich rangą oficerów Armii Czerwonej. A teraz, po zmianie rządu w Gruzji na opcję prorosyjską, należy się spodziewać jeszcze większego turystycznego ruchu. (Tak na marginesie, Moskwa właśnie zniosła embargo na gruzińskie wina).

Gruzja Swanetia

Swanetia latem

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ wiem (doświadczenie z poprzednich lat), że za miesiąc lub dwa do biur podróży napłynie dużo zapytań o wycieczki na Kaukaz. Tyle, że wtedy nie będzie już miejsc! Szczególnie dotyczy to grup. Kto chce jechać do Gruzji, niech myśli o tym teraz! To ostatni dzwonek.

O tym dlaczego Gruzja jest tak bardzo atrakcyjna pisałem już na tym blogu. Wystarczy kliknąś w tag: Gruzja 🙂

Polecam też artykuł: Atuty wycieczki do Gruzji.

Wycieczka do Gruzji i Armenii. 12 dni pięknej przygody! Góry, wyśmienita kuchnia, wino i wyjątkowe zabytki. Kameralna grupa i bardzo dobry pilot-przewodnik. Wycieczka dla koneserów. Polecam!

 

Górski Karabach

Państwo, które oficjalnie nie istnieje. Nie uznaje go nikt na świecie. Ten dziwny kraj ma piękne góry, interesujące zabytki, oryginalną kulturę i dobra kuchnię. Ale nawet gdyby ich nie było, miejsce to zachowałaby swoją atrakcyjność. Dużą moc przyciągania ma aura tajemnicy. Jak to jest być w państwie, którego nie ma?!

 
Jeden z symboli Karabachu, pomnik „dziadek i babcia”.

 

O tym żeby tu przyjechać myślałem od dawna. Ale jakoś się nie składało, nie było po drodze. Właściwie to można powiedzieć, że wyprawa do Górskiego Karabachu nie zdarza się ot tak, przy okazji. Trzeba wybrać się tu  specjalnie. W jednym celu, żeby zobaczyć to niby-państwo.

 

Republika Górskiego Karabachu wciśnięta jest między Armenię i Azerbejdżan. Formalnie należy do Azerbejdżanu, ale w rzeczywistości Azerowie nie maja tu wstępu. Ci, którzy tu kiedyś mieszkali musieli wyemigrować. Zostały po nich opuszczone domy i meczety.

 

Wjechać tu można wyłącznie od strony Armenii. Granica istnieje tylko formalnie. Mieszkańcy Karabachu i Ormianie przekraczają ją bez żadnej kontroli. Obcokrajowcy muszą się zatrzymać i pokazać paszport. Oficer wpisze dane do wielkiej księgi i poinformuje, że formalności wizowych należy dopełnić w Stepanakercie, stolicy niby-państwa. Trzeba udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie w pokoiku na parterze miła pani wystawi nam wizę. Spyta wcześniej czy chcemy wkleić ją do paszportu czy też wolimy otrzymać ją na osobnej kartce (jakikolwiek ślad w paszporcie uniemożliwia w przyszłości uzyskanie wizy do Azerbejdżanu).

 

Karabach od 20 lat stanowi przyczynę konfliktu miedzy Armenią i Azerbejdżanem (w swoim apogeum, w latach 1991-94 zamienionego na krwawą wojnę). W XX wieku region ten nie miał szczęścia. Rządząca tu Moskwa sprawiła iż zamieszkany w większości przez Ormian obszar został przyłączony do Azerbejdżańskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Stalin przesiedlał całe społeczności i zmieniał granice. Stosował starą zasadę okupantów. By łatwiej rządzić podbitymi narodami trzeba doprowadzić do nienawiści między nimi, a samemu występować w roli arbitra. Taką taktykę przyjął też Gorbaczow. U schyłku ZSRR, kiedy na Kaukazie zaczął rodzić się ruch niepodległościowy, stacjonująca tu armia radziecka nie zrobiła nic by powstrzymać wybuchające pogromy (1988 r.). Przyglądano się jak Azerowie mordują Ormian. Na interwencję marszałkowi Jazowowi nie pozwolił Gorbaczow. Wiedział, że nienawiść dwóch kaukaskich narodów to szansa dla Moskwy by dłużej utrzymać tu swoje wpływy. A kiedy już wybuchła otwarta wojna, Rosja najpierw wspierała jedną stronę, a później drugą. Rosyjski sprzęt wojskowy, w tym najnowszej generacji systemy przeciwpancerne, pozwoliły Ormianom wygrać i utworzyć samozwańcze państwo. Republika Górskiego Karabachu (po ormiańsku Arcach) nie jest uznawana przez żaden kraj na świecie. Ma demokratycznie wybrane władze, wszystkie niezbędne instytucje łącznie z armią i zagranicznymi przedstawicielstwami, a mimo to, zgodnie z międzynarodowym prawem, po prostu nie istnieje!

 

By nie narazić się na dyplomatyczne reperkusje, Arcachu nie uznała też bliźniacza Armenia. W praktyce wygląda to zabawnie bo byt niewielkiego para-państwa bez akceptacji i wsparcia Erywania nie miałby szans powodzenia. W Karabachu obowiązuje ormiańska waluta, czyli dramy (AMD). Tablice rejestracyjne samochodów są identyczne jak w Armenii.

 

Byłem tu z moimi przyjaciółmi z Erywania. Żartowali, że nie jest im łatwo porozumieć się z miejscowymi. Niektórzy mieszkańcy Karabachu słabo mówią po ormiańsku. Posługują się dialektem. Za to powszechnie zrozumiały jest rosyjski. Bywa więc, że Ormianin z Erywania rozmawia z Ormianinem ze Stepanakertu posiłkując się rosyjskim!

 

Przyjeżdża tu niewielu turystów. Bardzo mało grup. Głównie indywidualni podróżnicy. Ludzie naprawdę ciekawi świata i nastawieni na jego poznanie. Jak sądzę, ta samozwańcza republika stanowi białą plamę na mapie niejednego turysty. Wielu z globtroterów było niemal w każdym zakątku świata, ale tu jeszcze nie. Warto nadrobić tę zaległość. Polecam!

 

Więcej informacji na temat Górskiego Karabachu.

 

Wycieczka do Armenii – Zobacz Karabach na własne oczy! 9 dni pięknej przygody! Góry, wyśmienita kuchnia, wino i wyjątkowe zabytki. Kameralna grupa i bardzo dobry pilot-przewodnik. Wycieczka dla koneserów. Polecam!

Tbilisoba

W Gruzji rozpoczęło się dziś dwudniowe święto jesieni. Moglibyśmy porównać je do polskich dożynek. Tyle, że w tym przypadku najważniejszym plonem nie jest zboże, a winogrona!

 

Sezon zbioru tych owoców zbliża się ku końcowi. Gliniane kwewri napełniane są sokiem, z których powstanie jedyne w swoim rodzaju białe wino (tetri). Inne niż te, które znamy z południowych krajów Europy. Gruzińskie „białe wino” ma kolor lekko pomarańczowy, ciemno żółty lub mocno słomkowy. To dzięki dużej zawartości polifenyli (ma ich tyle, co zachodnie wino czerwone). O takim składzie i takich właściwościach decyduje specyficzny, występujący tylko tu, proces produkcji. Otóż w Gruzji, przez kilka pierwszych miesięcy, sok winogronowy fermentuje razem z wytłoczynami (skórkami, pestkami i kiśćmi). Cały proces jest dość złożony i prowadzony tradycyjnymi metodami, poświadczonymi już w II w.n.e. Temat to na zupełnie inną opowieść, dość powiedzieć, że tak wytworzone wino może być przechowywane w specjalnych glinianych amforach (kwewri) zakopanych w ziemi przez dziesięciolecia, bez konieczności dodawania substancji konserwujących.

Niestety, na potrzeby rynku zachodniego, Gruzini produkują wina reduktywne, takie, jakie przyzwyczailiśmy się pić. Dlatego też jeśli ktoś chce spróbować prawdziwego tetri, to musi przyjechać do Gruzji. Podadzą mu je w dzbanie, świeżo zaczerpnięte z kwewri.

Zobacz artykuł o specyfice gruzińskiego wina: Gruzja – ojczyzna wina.

Tbilisoba jest wesołym festiwalem. Rozpoczyna się w sobotę, dokładnie w południe. Oficjalne otwarcie to swoisty spektakl. Na jednym z bardziej znanych placów tbiliskiej starówki ustawia się duży drewniany zbiornik wypełniony winogronami. Przy asyście kamer i fotoreporterów wchodzą do niego miejscowi oficjele i zaproszeni zagraniczni goście. Każdy ma na nogach czyściutkie, nowe buty gumowe. I się zaczyna… wesołe deptanie winogron. Przychodzi kolej na turystów. Każdy kto chce i postoi trochę w kolejce, może włożyć gumowce i przystąpić do dzieła. Niewielki drewniane rynienki odprowadzają wyciśnięty sok do beczek.

  

Tuż obok, na scenie występują zespoły folklorystyczne. Piękna, tradycyjna muzyka i bardzo efektowne gruzińskie tańce. Mnóstwo ludzi kłębi się wokół sceny. Wiadomo, na Tbilisobę ściągają najlepsi artyści. Stare Tbilisi zamienia się w jeden wielki festiwal.

Po raz pierwszy to uroczyste święto zbiorów miało miejsce w 1979 r., w czasach gdy Gruzja należała jeszcze do ZSRR, a rządy sprawował tu Eduard Szewardnadze. Długo obchodzono je w ostatni weekend października. Stąd też niektórzy są zaskoczeni, że w tym roku jest tak wcześnie. W polskim internecie widziałem reklamę biura podróży, które organizuje wycieczkę specjalnie na Tbilisobę – na przełomie października i listopada.

Więcej zdjęć z tegorocznej Tbilisoby tu >>>

Gdyby ktoś już teraz był w Gruzji, to podaję program festiwalu na dziś:

Tbilisoba 2012, 6 October: 

12:00-16:00  fruit festival 

12:00-17:00 falcon show

12:00-19:00 exhibition on Glass bridge, concert near bathes

12:00-20:00 tour on the river Mtkvari, auto show

12:00  satsnaxeli (wine making show), Georgian folk dance show

13:00-17:00 Old Georgian Sport games show

14:00-16:00 Kids concert 

14:00-20:00 concert by Georgian music groups (Khidi, Salio, Me and my Monkey.. )

17:00-19:00 meeting with young Georgian Artists

19:00 Georgian Folk Dance concert (group ERISIONI).

………………………………….

Wycieczka do Gruzji i Armenii – 12 dni pięknej przygody! Góry, wyśmienita kuchnia, wino i wyjątkowe zabytki. Kameralna grupa i bardzo dobry pilot-przewodnik. Wycieczka dla koneserów. Polecam!

 

Blog o turystyce w Gruzji.

Okulary etiopskiego księdza

Jeździmy od klasztoru do klasztoru. Wchodzimy do jednego kościoła, drugiego, trzeciego… W każdym powtarza się ten sam rytuał. Duchowny wyjmuje skarby ze świątynnego magazynku. Metalowe krzyże z głębokiego średniowiecza, korony władców i książąt, pięknie zdobione manuskrypty. Zabytki klasy światowej. Według nas powinny znajdować się w dobrze chronionych muzeach. Tu zalegają stare, drewniane szafy i skrzynie. Bywa, że stoją w przykościelnym ogrodzie, zabezpieczone tylko niewielką kłódką. W niektórych klasztorach, słynących z dawnych bogactw, jest straż. Kilku bosonogich chudzielców ze starymi karabinami. Nie jestem pewien czy rzeczywiście ochraniają czy tylko są, i za drobną opłatą pozwalają się fotografować.  Wycieczka do Etiopii

W kościołach jest półmrok. Turyści robią zdjęcia z fleszem. Ostro błyska. Dlatego kapłani wkładają przeciwsłoneczne okulary. Widok bezcenny. Oto w otoczeniu nieprawdopodobnej architektury, wśród wiekowych fresków, pomiędzy połyskującymi złotem zabytkami wyróżnia się kawałek chińskiego plastiku.

W jednym z kościołów

Północna Etiopia to niezwykły świat lokalnego chrześcijaństwa. Tutejszy Kościół najbardziej przypomina wierzenia egipskich Koptów. Odróżnia się obyczajami i liturgią, a nawet wyjątkową formą świątyń. Na jego kształt wpłynęły wątki zaczerpnięte z judaizmu i miejscowych kultur.

I tak, na przykład, chrześcijanie w Etiopii, podobnie jak w judaizmie, dokonują obrzezania chłopców, ale też ciągle popularny jest afrykański obyczaj obrzezania dziewczynek. Nie jedzą wieprzowiny, a często też, obok niedzieli za dzień święty uznają sobotę. Wyjątkowy, trójstopniowy podział etiopskich kościołów może być zainspirowany architekturą żydowskiej Świątyni Jerozolimskiej. Wchodząc do kościoła, należy zdjąć buty. Wierny obowiązany jest przestrzegać ścisłych postów, osoba świecka pości 180 dni w roku, duchowny nawet 250. Więcej informacji o chrześcijanach w Etiopii.

W czasie mszy gra się na bębnach i grzechotkach – łudząco podobnych do staroegipskiego sistrum. Ważną role pełnią też modlitewne laski; wykorzystuje się je do liturgicznego tańca i do podpierania w trakcie długich nabożeństw. Zastanawiają nas dziwne w formie i treści miejscowe freski.

Około 330 r. król Ezana, władca Aksum, przyjął chrześcijaństwo. W ten sposób Etiopia, obok Armenii i Gruzji, stała się jednym z pierwszych na świecie chrześcijańskich krajów. Wtedy wybudowano w stolicy kościół pod wezwaniem św. Marii. W nim właśnie przez stulecia miała znajdować się Arka Przymierza. Dla Etiopczyków wszystko jest jasne, nikt z nich nie ma wątpliwości, że Arka nadal jest w Aksum. Zamknięta w specjalnie na ten cel wzniesionym budynku. Strzeże jej jeden człowiek. Jest to mnich wskazywany przez swojego poprzednika. Od chwili, gdy zostaje strażnikiem, aż do swojej śmierci, przebywa razem z Arką.

Aksum to dziwne miejsce. Starożytna stolica przyciąga turystów z całego świata. Chcą zobaczyć słynne kamienne obeliski. Jeden z nich wycięty z kawałka granitu, wznosi się na wysokość 23 m. Drugi, połamany leży tuż obok. Gdyby zachował się w całości, byłby najwyższym (33 m) kamiennym monumentem na świecie, przewyższającym słynne obeliski wykuwane przez egipskich faraonów. Jego waga oceniana jest na 500 ton. W jaki sposób prawie 2 tysiące lat temu, mieszkańcy Aksum byli w stanie wyciąć taki blok, przetransportować go oraz ustawić pionowo na kamiennym fundamencie?

Etiopskie kościoły są wyzwaniem. Jak ogarnąć ten przedziwny świat? Fotografując stojącego naprzeciwko duchownego nie wiem czy widzę niepiśmiennego mnicha czy wielkiego filozofa i mistyka. Milczący, cierpliwie znosi błyski fleszy. Jest między nami ogromna bariera. Chyba lepiej jeśli nie będę próbował jej złamać. Daję kilka dolarów w podzięce za możliwość zrobienia fotografii i pędzimy dalej. Kolejne atrakcje czekają, czas nagli. My za czymś gonimy, etiopski duchowny spokojnie trwa. Za zasłoną przeciwsłonecznych okularów.

Zobacz też: Arka Przymierza w Etiopii.

Białoruś

Organizuję sporo wycieczek. Kierunki? Cały świat. Podróże bliskie i dalekie. Z jednej strony moja ulubiona Litwa (z Białegostoku do Druskiennik mamy 200 km), z drugiej Etiopia, Indie, Gruzja, Nepal… Raz większym powodzeniem cieszy się ten kraj, innym razem drugi. Ale niezmiennie, od lat, najtrudniej przekonać turystów do wycieczki na Białoruś.

 

Są oczywiście powody formalne, w tym obowiązek wizowy, ale to wszystko jest do załatwienia. Co zatem stoi na przeszkodzie? Utrwalony obraz kraju. Postrzegamy Białoruś jako coś bardzo odległego, jak kraj położony gdzieś hen, daleko za „chińskim murem”. Skąd taki wizerunek, jak to się stało, że leżące tuż za granicą Grodno, wydaje się dalsze niż Paryż, Londyn czy Bruksela? Przecież te tereny to kawał naszej historii. Dla wielu z nas to rodzinne strony. Nasze szkolne lektury…

Zaosie, rysunek N. Ordy z lat 1873-1883

Kto w ciągu ostatnich lat był w Egipcie, Turcji, Tunezji? Raczej trzeba by zadać pytanie o to, kto nie był! A ilu naszych rodaków wybrało się na wycieczkę szlakiem Mickiewicza, Orzeszkowej czy Niemena? Dziesięć razy mniej, sto razy mniej, tysiąc? Trochę to dziwne, przyznacie.

 

Za ten stan odpowiedzialność spada na tamtejszą dyktaturę. Rządy Łukaszenki izolują kraj i zniechęcają turystów. To oczywiste. Ale jest jeszcze coś. Przecież jeździmy do wielu innych państw, które nie są demokratyczne. Turyści tłumnie odwiedzają miejsca, gdzie dzieją się rzeczy gorsze niż na Białorusi. Nie trzeba długo szukać, najlepszym przykładem są Chiny.

 

Sporo zawdzięczamy obowiązującej w Polsce politycznej poprawności. Ton mediów od lat jest niezmienny. O Białorusi mówi się tylko źle. Trudno przebić się z odmiennym głosem. A tymczasem rzeczywistość, jak zawsze, jest znacznie bardziej złożona. Obraz okazuje się być kolorowy, a nie smętnie czarno-biały. Białoruś to nie Północna Korea! Kraj jest wielobarwny, pełen życia, a ludzie mili i gościnni. Co ważne, jest bezpiecznie! Ład i porządek większy niż chociażby na Ukrainie. Drogi z całą pewnością nie gorsze niż u nas, w miastach czysto i porządnie. Jest też turystyczna infrastruktura. Budowane są hotele, odnawiane zabytki i tworzone atrakcje dla przyjeżdżających.

Niemen przepływający przez Grodno. Brązowy budynek z prawej strony to XII-wieczna cerkiew na Kołoży (świętych Borysa i Gleba).

Niemen przepływający przez Grodno. Brązowy budynek z prawej strony to XII-wieczna cerkiew na Kołoży (świętych Borysa i Gleba).

Z punktu widzenia polityki naszego państwa warto chyba się zastanowić czy trzeba budować mur. Czy ma sens taka izolacja? Od lat, konsekwentnie prowadzona linia nie przynosi żadnych pozytywnych efektów. Łukaszenka rządzi jak rządził, dyktatura jak była tak jest, a na horyzoncie żadnej perspektywy rozwiązania. Same straty. Województwo podlaskie pozbawione realnych korzyści płynących z pobliskiej granicy, traci najwięcej. Więc po co to wszystko? Niech Białorusini przyjeżdżają do nas. My odwiedzajmy ich! To najlepszy sposób na promocję demokracji. Nierozsądne, ostre wypowiedzi polskich polityków przynoszą korzyści tylko samym politykom. Sprawy Białorusi nie rozwiązują, wręcz odwrotnie!

 

Oczywiście, organizowanie turystyki w takim miejscu wymaga wiedzy i znajomości. Biurokratyczna machina robi swoje. Niektóre rozwiązania mogą nas zaskakiwać. Ale jeśli już o tym wiemy i umiemy działać w tych warunkach, to spokojnie da się wysyłać tam turystów.

 

Mam taki apel: ruszamy na Białoruś! Turystycznie. Z jak najlepszymi intencjami.

Wycieczki na Białoruś

 

PS

Właśnie ukazał się ciekawy przewodnik: A. Kłopotowski, Białoruś. Historia za miedzą.

Armenia

Elekcje w Grecji i Francji, skutecznie przyćmiły wybory, które w tym samym czasie odbywały się w Armenii. Gdyby nie wypadek z wybuchającymi balonikami na przedwyborczym wiecu, nasze główne media wydarzeń z Erywania pewnie nawet by nie zauważyły.

 

Obserwuję z sympatii, ale też z zawodowego obowiązku. Wkrótce znowu wybieram się do Armenii. Sporą popularnością cieszą się wycieczki łączące Gruzję z Armenią. Naprawdę ładny, turystyczny rynek nam się otworzył.

  

Kościoły nad jeziorem Sevan

 

Armenię lubię. Kraj malowniczy, góry wysokie i piękne (90 proc. powierzchni to tereny leżące na wysokości powyżej 1000 m n.p.m.). No i te zabytki pierwszego chrześcijańskiego kraju świata (już od 301 r.!). Kościoły, klasztory… Oryginalna miejscowa architektura (kopuła oparta na kwadracie, a kwadrat wpisany w krzyż). Są miejsca, gdzie wiekowe, kute w kamieniu chaczkary oglądać można dziesiątkami. W sumie, zachowały się ich tysiące, a nie ma dwóch jednakowych!

  

Kute w kamieniu chaczkary

 

Mili, gościnni ludzie. Całkiem przyjemna kuchnia i oczywiście rewelacyjny, znany od dziesięcioleci koniak Ararat. Dobra, wyjątkowa muzyka (kto nie zna Tańca z szablami Chaczaturiana). Ormiańska muzyka to temat na oddzielny artykuł. Bo z jednej strony nadal wykonuje się tu napisane w V-VII wieku szarakany (hymny religijne), a z drugiej, pochodzący stąd muzycy tworzą znaną na całym świecie metalową grupę System of a Down.

 

Co dziś w Polsce wiemy o Armenii? Niektórzy pamiętają dowcipy z cyklu Radio Erewań. Dzięki temu, może gdzieś w głowie nosimy obraz miasta mało atrakcyjnego, coś na kształt komunistycznego potworka. A tymczasem… No właśnie, Erywań (ta pisownia dziś obowiązuje), to stolica, która może konkurować z Warszawą. Miasto nowoczesne, ładne, zadbane i bogate. Pomyślane z rozmachem i śmiało idące do przodu. Nie wierzycie? Trzeba pojechać.

 

Lubię przyjeżdżać tu z Gruzji. Po przekroczeniu granicy, od razu widać różnicę. Obserwowanie takich niuansów dodaje podróżom smaku. To nie pusty stereotyp. Gruzin jest jak polski szlachcic, do dziś mówi się, że co drugi obywatel tego kraju to książę. Panuje dumne „zastaw się a postaw się”. Dobra zabawa, wino, trwające godzinami uczty i dystans do skomercjalizowanego świata. Hasło „klient nasz pan” w Gruzji nie ma racji bytu. Co innego w Armenii. Tu widać gospodarność i olbrzymi wysiłek by nawet w najtrudniejszej sytuacji, wyjść na swoje. To kraj, w którym chleb trzeba wyrywać skałom. I im się to udaje. Jednym z elementów flagi jest barwa pomarańczowa. Symbolizuje przedsiębiorczość Ormian.

 

A do tego ta trudna historia. Tureckie pogromy z okresu I wojny światowej kosztowały życie około 1,5 mln ludzi (dziś Armenia to 3 mln obywateli). Ormianie trochę przypominają Żydów. Tak też byli postrzegani przez Polaków, którzy przez dwa ostatnie stulecia masowo trafiali na Kaukaz. W polskich pamiętnikach z XIX wieku czytamy o „kaukaskich Żydach”.

 

Chyba każdy, kto pisze o Armenii, prędzej czy później musi poruszyć temat popularnych reprezentantów narodu. Ormianie są znani z tego, że chętnie wymieniają całą listę słynnych ziomków. Kogo tam nie ma? Jest Słowacki i Herbert. Penderecki, Makłowicz, Kawalerowicz i Anna Dymna. I jeszcze wielu innych. O księdzu Isakowiczu-Zaleskim wszyscy pamiętamy, ale o Ignacym Łukaszewiczu, wynalazcy lampy naftowej, już niekoniecznie.

 

A na Zachodzie? Wielu luminarzy kultury, sztuki, biznesu… Zazwyczaj jako pierwsi wymieniani są Charles Aznavour (właściwie Aznavurian), Cher (Cherylin Sarkisian) i Andree Agassi. Mieszkający poza granicami kraju Ormianie uważani są za jedną z najbardziej wpływowych diaspor.

 

A niedzielne wybory? Na szczęście przebiegły spokojnie. Armenia stara się wypełnić europejskie kryteria demokracji. Miejmy nadzieje, że nie będzie protestów i zamieszek. Szkoda by było. Taki piękny kraj!

 Wycieczka do Gruzji i Armenii. 12 dni pięknej przygody! Góry, wyśmienita kuchnia, wino i wyjątkowe zabytki. Kameralna grupa i bardzo dobry pilot-przewodnik. Wycieczka dla koneserów. Polecam!

Więcej o turystycznych atrakcjach Armenii: armenia.blog.pl

Świątynie seksu

Są w Indiach miejsca, które zaskakują. Niektóre z nich stwarzają problemy interpretacyjne. Patrzymy i pytamy: jak wytłumaczyć coś takiego? Przecież sens gdzieś tu musi być. Niemożliwe by człowiek tworzył coś, bez poczucia użyteczności, bez przekonania, że czemuś to służy.

Jednym z takich miejsc jest Kadźuraho (Khajuraho), znane ze słynnych erotycznych przedstawień. Cały kompleks pięknych, zbudowanych z kamienia świątyń, sprawia imponujące wrażenie. Ściany zewnętrzne są bogato zdobione, a jednym z tematów jest już nawet nie erotyka, ale po prostu seks. Sceny przedstawione są bez żadnych ogródek (jakby ktoś celowo nimi epatował) i bez zahamowań. Znajdziemy tu rzeźby z tematami miłości lesbijskiej i seksu grupowego. W największe zakłopotanie, turystów wprowadza, scena zoofilii.

Przedstawienie zoofilii w Kadźuraho

Dla Europejczyka to trudny temat. W naszej kulturze, świątynię od erotyki odgradza światopoglądowy kordon. Od czasu Starego Testamentu radykalnie rozdzielamy te dwa obszary. Płciowość stała się czymś podejrzanym, zepchniętym w mrok, wstydliwym i dalekim od ołtarzy. Wcześniej, w starożytnych cywilizacjach basenu Morza Śródziemnego było inaczej. Erotyzm stanowił oczywisty i naturalny, a często również uświęcony, element życia. To wyrosła z religii księgi cywilizacja europejska, stworzyła dziwne nowum. Pewną rolę odegrała tu też, narzucona kobiecie, upośledzona pozycja. Standardy tworzyli mężczyźni. Seks (z kobietą, z natury niebezpieczną i wodzącą na pokuszenie – patrz historia Adama i Ewy) nie mógł być czymś dobrym. Został więc zarezerwowany tylko do celów prokreacyjnych.

Zewnętrzne ściany świątyń zdobione są kunsztownymi rzeźbami. Jednym z motywów jest erotyka i piękno kobiecego ciała

Dziwnie się to zmienia. Mam wrażenie, że w niektórych aspektach Zachód się miota. Jeszcze nie tak dawno (a dla niektórych nadal) na duchowej skali, seks znajdował się na osi ujemnej. Był definiowany religijnie. Teraz, dla odmiany, zupełnie stracił kontakt z religijnością. Jest niezależny. Zerwał się i krąży jak wolny elektron. Chaotycznie wpada to tu, to tam. Zobacz też: Waranasi – święte piekło hindusów.

Wesołe reliefy z Kadźuraho

W Indiach było inaczej. Erotyka ani się od religii nie odrywała, ani nie miała negatywnych konotacji. Podobnie wyglądała pozycja kobiety. Kobiecość ze wszystkimi jej aspektami nie miała pejoratywnych skojarzeń. Wręcz odwrotnie!

Hinduska świątynia odzwierciedla damskie ciało. Schody do świątyni to kobiece nogi, wejście natomiast odpowiada żeńskim narządom płciowym. Oto wyzwanie dla umysłu Europejczyka!

Wiele tu pięknej symboliki. Najważniejsze miejsce świątyni, odpowiednik naszego ołtarza, to macica. Tu rośnie i dojrzewa nowy człowiek. Kiedy jest już odpowiednio ukształtowany i może wyjść na świat, następuje poród. Dlatego wejście do świątyni odpowiada miejscu na ciele kobiety, w którym pojawia się główka nowonarodzonego dziecka.

Detal ze ściany świątyni w Kadźuraho

Detal ze ściany świątyni

Kiedy w XIX  wieku, angielski oficer dotarł do zapomnianego wtedy, porośniętego przez dżunglę Kadźuraho, nic z tego nie zrozumiał. W oczach purytańskiego Brytyjczyka, świątynie te raczej wzbudzały odrazę, niż zachęcały do intelektualnych poszukiwań. Dziś na szczęście jest już inaczej.

Rzeźby w Kadźuraho nie są ilustracją do Kamasutry. Nie ma tu prostego przełożenia. Kamasutra, w dawnych Indiach, była instruktarzem dla osób z wyższych sfer. Uczyła jak wzbudzać i rozładowywać pożądanie. Mówiła jak osiągnąć radość w związku. W erotycznych przedstawieniach wykutych w kamieniu musi być coś więcej! Co? Odpowiedzi trzeba szukać. Za każdym razem, gdy tam jestem, zastanawiam się nad tym.

Zobacz więcej informacji i zdjęć z Kadźuraho.  Pozostałe artykuły o Indiach.

Orcia. Prawdziwe Indie

Jadąc przez północne Indie odliczam dni do momentu, gdy dotrę do Orci (ang. Orchha). Jestem tu już po raz kolejny, jak zawsze z grupą turystów. Po przylocie najpierw jest Delhi, potem Dźajpur, później Agra. Żadne z tych miast, w turystycznym sensie nie jest hinduskie. Dominują w nich zabytki islamskie. Ogląda się Czerwony Fort, Meczet Piątkowy, Mauzoleum Humajuna, Sikandrę, Fatehpur Sikri i słynny Tadź Mahal. Wszystkie obiekty zostały zbudowane przez dynastię Wielkich Mogołów, islamskich okupantów, którzy rządzili sporą częścią Indii, od początku XVI do połowy XIX wieku. Miasta położone niedaleko siebie, tworzą tak zwany Złoty Trójkąt. Jeśli ktoś przyjeżdża na tydzień, widzi tylko to. Jakby w ogóle nie był w Indiach! Prawdziwy Hindustan zaczyna się nieco dalej.

Dżahangir (Jahangir) Mahal

 Orcia to „ukryte miejsce”. Niewielka wieś, otoczona dżunglą, odizolowana od reszty świata  trudnymi do przebycia drogami stanowi miłą odmianę po hałaśliwych miastach Złotego Trójkąta.  Liczy około 10 tys. mieszkańców (inna sprawa, że w Indiach wszystko poniżej miliona jest niewielkie). Ludzie żyją spokojnie, głównie z rolnictwa. Nikt tu nie wariuje na widok turystów. Nie ma natarczywie żebrzących dzieci i nachalnych handlarzy. Pozbawiona jest wszelkich negatywnych cech dużego miasta. (Możliwe, że Mahatma Gandhi miał rację twierdząc, że miasto to wszystko co najgorsze, a najlepszą strukturą społeczną jest wieś).

Trasa Gwalior – Orcia, widok z naszego autokaru.

Drogi są takie sobie. Asfaltowe, ale bardzo wąskie i pełne dziur. Ruch „uatrakcyjniają” wszędobylskie, najważniejsze na jezdni krowy, riksze, ciężarówki, traktory i piesi. Efekt jest taki, że autokar, 120 km pokonuje w 5 godzin. Mocno trzęsie, głowa puchnie od ciągłego trąbienia (kierowca częściej używa klaksonu, niż dźwigni zmiany biegów – musi, inaczej nigdzie byśmy nie dojechali!), ale za to obrazki za oknem – bezcenne!

Autor w Orci, przed świątynią Lakszmi.

Orcia była stolicą lokalnego księstwa między XVI a XVIII wiekiem. Wtedy władcy wznosili wspaniałe pałace i typowe hinduskie świątynie. Później została opuszczona. Pewnie dlatego zabytki przetrwały w tak dobrym stanie. W północnych rejonach Indii dżungla pełniła rolę najlepszego konserwatora. Co pokrył las, tego nie znaleźli najeźdźcy i nie zniszczyli.

Przyjeżdżamy wieczorem i od razu idziemy do najważniejszej tu świątyni boga Ramy. Przed wejściem trzeba zostawić wszystkie przedmioty ze skóry. W podręcznej przechowalni lądują paski, portfele i zegarki. Hinduizm jest wegetariański. Do niedawna w Orci nie można było dostać żadnych mięsnych potraw. Dziś w najlepszym hotelu już bywają. Na kolację mamy szwedzki stół. Dużo różnych, smacznych dań z jarzyn i tylko jedno mięsne –kurczak w curry.

W lobby hotelowym wita nas motto, w języku hindi, ale zapisane czcionką angielską: Gość jest Bogiem!

Tam, gdzie krowy mogą więcej.

Hotel ma formę pałacu, w pokojach meble i wystrój jak w czasach maharadży. Otoczony jest zadbanym ogrodem, a na głównym dziedzińcu, przez cały wieczór muzyka na żywo. Dookoła, w którą stronę nie spojrzeć, wznoszą się XVII-wieczne świątynie. Wiem, że trzeba uważać, ponieważ w turystycznych opisać mocno nadużywa się słowa „piękne”, ale cóż mam począć; tu naprawdę jest uroczo!

Rano wycieczka. Poruszamy się motorikszami. W każdej 3 osoby plus kierowca. Produkowane na licencji Piaggio, stały się źródłem ogromnego sukcesu indyjskiej firmy Bajaj. Wypuszcza ich ponad milion rocznie! Jeździ nimi pół Indii, ale też popularne są w wielu rejonach Afryki. W niektórych miastach Etiopii, jak ktoś mówi o motorikszy, to używa właśnie słowa „bajaj” (badźadź).  Trudno wyobrazić sobie Indie bez tego środka komunikacji. Motoriksze przewożą ludzi i towary. Bez nich, kraj by zamarł.

Jedna ze świątyń w Orci

Zwiedzamy Dżahangir Mahal, pałac z pierwszej połowy XVII wieku. Na turystach zawsze robi wrażenie. Moim zdaniem jest ciekawszy, niż wszystkie inne zabytki Złotego Trójkąta razem wzięte. Jest hinduski, architektonicznie bogaty. Zdobią go śliczne ornamenty. Celowo, zwiedzamy go rano. W ciepłym kolorystycznie, budzącym się słońcu, robienie zdjęć daje dużo przyjemności.

Kolorowe indyjskie drogi. Zdjęcie z naszego Instagrama.

Później jeszcze świątynia Lakszmi i wizyta w jednym z domostw, po to by zobaczyć jak naprawdę żyją miejscowi. Zaczynamy się spieszyć, bo jeszcze dziś musimy dojechać do  Kadźuraho. Czekają świątynie, w szokujący sposób  zdobione erotycznymi rzeźbami. A później do Waranasi. Między tymi dwoma miastami jest około 400 km. Pokonamy je w 12-14 godzin. Jak pójdzie dobrze! Jeśli trafimy na większy ruch, może zająć to nawet kilka godzin więcej (znany mi rekord to 17, daje to średnią 24 km na godzinę). Takie właśnie są Indie. Szerokiej drogi!

Zobacz też: Waranasi – święte piekło hindusów.

Gruzińska Droga Wojenna

Jak powszechnie wiadomo, Gruzja jest bardzo malowniczym krajem. A jednym z najładniejszych szlaków jest Droga Wojenna. Może nazwa nieszczególna, brzmi groźnie i straszy, ale na szczęście, od dawna, z wojną nie ma nic wspólnego. Jest cicho i spokojnie. Nawet latem 2008 r. nie było tu walk. Prezentuje się pięknie. Jeśli ktoś chciałby w ciągu jednego dnia, zobaczyć to, co najładniejsze, to, co można uznać za kwintesencję kraju, to powinien przejechać tą trasą. (Zobacz blog w całości poświęcony Gruzji).

Czternastowieczna cerkiew Cminda Sameba – jedna z największych atrakcji Gruzińskiej Drogi Wojennej. Zabytek położony jest na wysokości 2170 m n.p.m, u stóp góry Kazbek.


Rozpoczyna się w Tbilisi. Wiedzie na północ, do rosyjskiego Władykaukazu. Ma długość 208 km. Przecina góry, wykorzystywana była więc przez tysiąclecia; wędrowali tędy m.in. Scytowie, Hetyci i Mongołowie. W XIX wieku zmodernizowali ją Rosjanie. Po to, by łatwo i sprawnie przerzucać kolejne armie. Co ciekawe, było tam wtedy wielu Polaków. W krwawych i niesamowicie okrutnych wojnach bili się po dwóch stronach frontu. Wcielani do armii rosyjskiej zostawali w niej lub uciekali i dołączali do powstańczych oddziałów. Tworzyli, np. doborową formację kawalerzystów Szamila, bojownika o wolność Czeczenii i Dagestanu. Wielką rolę odegrali polscy inżynierowie. Do tego stopnia, że na Kaukazie jasnym było, iż specjalistami od budowy dróg, twierdz, mostów i fabryk, są właśnie Polacy. Jedni budowali, inni burzyli – znani artylerzyści to też nasi rodacy…

 

Władykaukaz założyli Rosjanie w drugiej połowie XVIII wieku. Miał być ich głównym ośrodkiem w tym regionie. Z tego miejsca mieli kontrolować wszystko dookoła  (stąd nazwa miasta). Kawałek dalej na północ jest znany nam wszystkim Biesłan (właśnie mija rocznica tragicznych wydarzeń w tamtejszej szkole), a trochę na wschód, Grozny.

Góra Kazbeg (5047 m n.p.m.). Zdjęcie zrobiono w październiku z okolic cerkwii Cminda (Tsminda) Sameba

Góra Kazbek (5047 m n.p.m.). Zdjęcie zrobiono w październiku z okolic cerkwi Cminda (Tsminda) Sameba.

 

W 1942 r. armia niemiecka zatrzymana został dopiero na przedmieściach Władykaukazu. Była o krok od ogromnych złóż ropy. To najdalej wysunięte na wschód miejsce, gdzie dotarły ich wojska. Później zaczęły się klęski i odwrót. Pojawili się niemieccy jeńcy. W nieludzkich warunkach rozbudowywali Drogę Wojenną. Głód, choroby i ciężki, górski klimat sprawiły, że wielu z nich zmarło. Są tu ich cmentarze.

 

Dziś, droga ta mogłaby spełniać rolę ważnego szlaku handlowego. Pewnie by tak było, gdyby nie spór rosyjsko-gruziński. W 2006 r. wymiana handlowa ustała. Rosja, jednostronnie, pod pretekstem rozbudowy przejścia, wstrzymała ruch. Chodziło o osłabienie Gruzji i rządzącego nią Saakaszwilego. Teraz, sąsiednia Armenia stara się o zezwolenie Tbilisi na tranzytowy przewóz swoich towarów. Zobaczymy, może wkrótce coś się zmieni.

Widok z okolic Przełęczy Krzyżowej.

Na razie, główne znaczenie tej drogi, opiera się na turystyce. Jest nie tylko malownicza, ale i bogata w znamienite zabytki. Monastyr Dżwari, wybudowany na przełomie VI i VII wieku, pochodząca z XI w. katedra w Mcchecie, twierdza Ananuri (XVI/XVII wiek) i wreszcie, leżący u stóp góry Kazbek (5047 m.n.p.m), piękny kościół św. Trójcy. A w międzyczasie Przełęcz Krzyżowa (2379 m n.p.m.) i kurort narciarski Gudauri. Jest tu kilka przyzwoitych hoteli. Ładne pokoje, sauna, dobra kuchnia, wyciągi i stoki narciarskie tuż za oknem. Może kiedyś w Polsce zrobią się modne ferie na Kaukazie. Chce ktoś coś oryginalnego? Zamiast we włoskie Dolomity, to na narty do Gruzji.

Ananuri.

 

PS. Jaki jest najwyższy szczyt Europy? W Polsce dzieci wiedzą, że Mont Blanc (4811 m). Ale sprawa jest dyskusyjna. Jeśli granica Europy przebiega przez Kaukaz, to wyższy jest nie tylko Elbrus (5642), ale i Kazbek. Zobacz też: Gdzie leży Gruzja?

Moje wycieczki do Gruzji.

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén