Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Kategoria: Bez kategorii (Strona 22 z 32)

Czerwcowe wyprzedaże

„Nawet 30 proc. taniej kupisz wycieczkę zagraniczną tuż przed początkiem sezonu urlopowego”. Tak obwieściła jedna z gazet (artykuł znajdziecie tu), a za nią powtórzyły to rozgłośnie radiowe, portale internetowe (być może nawet TV, ale tej prawie nie oglądam, więc nie wiem). Informacja zaczęła żyć, nabrała tempa i obiegła kraj. Trochę martwi mnie ta dziennikarska łatwość w upowszechnianiu wątpliwych tez. Moim zdaniem, szanujące się medium, zanim powtórzy za kimś coś tak bałamutnego, powinno zadać sobie choć odrobinę trudu by informację zweryfikować. Wystarczyłoby spytać kilku specjalistów. (A tak na marginesie to bardzo ciekawe. W mediach są wypowiedzi analityków rynku paliw, analityków tego czy tamtego. Nie ma opinii analityków rynku turystycznego).

 

Przeanalizujmy podstawowe tezy tego artykułu.

 

Dziennik  Gazeta Prawna pisze: „Już w czerwcu ruszą wyprzedaże letnich wycieczek”. Ma się tak stać ponieważ popyt na ofertę letnią jest bardzo mały. Ocena stanu faktycznego jest prawidłowa. Rzeczywiście w biurach pustki, sprzedaje się niewiele. Ludzie nie kupują lata ponieważ boją się kilku rzeczy: sytuacji politycznej (północna Afryka i Bliski Wschód), ewentualnych dopłat związanych ze wzrostem cen paliwa i kursów walut, oraz bankructw biur podróży. Wygląda na to, że wszyscy czekają na last minute.

 

Ale już wniosek z tego wyciągnięty jest wątpliwej jakości. Na mały popyt biura mogą zareagować na kilka innych sposobów. Po pierwsze mogą wprowadzić ofertę last minute wcześniej (przecież tu chodzi o cenę, nie o czas; są touroperatorzy, którzy lasty wpuszczają na rynek miesiące przed wylotem). Dlaczego więc dopiero w czerwcu, a nie w maju?! Po drugie – i to jest dużo ważniejsze – widząc małe zainteresowanie klientów, biura redukują ofertę. Odwołują rezerwacje hoteli i rezygnują z wyczarterowanych samolotów. Wolą nie ryzykować. Wychodzą z założenia, że lepiej sprzedać mniej, ale pewnie (i z większym zyskiem).

 

Co to oznacza dla klientów? Wszystko rozstrzygnie się w momencie kiedy Polacy wreszcie zaczną kupować (a, że zaczną to pewne; za bardzo nasi rodacy polubili wypoczynek w ciepłych krajach). Przy zredukowanej ofercie, na pierwsza falę większego popytu biura zareagują w jedyny możliwy sposób: podniosą ceny! (tak jest zresztą co roku; w szczycie sezonu last minute często kosztuje więcej niż ta sama oferta kupiona z wielomiesięcznym wyprzedzeniem). Wtedy touroperatorzy odbiją sobie chude zimowe i wiosenne miesiące. Żniwa to żniwa. Oferta zacznie szybko znikać, ceny będą rosnąć.

 

Załóżmy, że Polacy wezmą sobie do serca to, co napisał Dziennik i na początku czerwca, klienci ruszą do biur podróży pytając o last minute. Oczywiście lasty będą (zawsze są! pytanie za ile, przypominam, że last, niekoniecznie znaczy taniej!). Przez chwilę rzeczywiście mogą być dobre ceny, ale szybko, w wyniku wzmożonego popytu, pójdą w górę. Podstawowa, atrakcyjniejsza oferta prędko się wyprzeda. Touroperatorzy zaczną szukać możliwości dorezerwowania hoteli i samolotów, ale to nie będzie takie proste. Wszyscy boją się Egiptu i Tunezji (najbardziej, co ciekawe, Rosjanie, a to olbrzymi rynek!). Wszyscy w tym roku chcą Europę i Turcję. A te kierunki nie są z gumy, nie rozciągną się! W efekcie, latem do pobrania może być już tylko północna Afryka. Kto zwlekał, kto nie kupił w porę (duży wybór i tanio) lub kto nie załapał się na krótki i szalony czas najlepszych cen (niech będzie, że to początek czerwca), ten będzie miał wybór: albo Grecja w abstrakcyjnie wysokich cenach, albo Egipt.

 

Nie wiem dlaczego Dziennik pisze, że wyprzedaże na początku czerwca to „wcześniej niż w latach poprzednich”. W zeszłym roku najlepsze ceny na pierwsza połowę ścisłego sezonu (koniec czerwca – lipiec) pojawiły się już w maju! Wyprzedaże na początku czerwca to naprawdę nic nowego. Ani nadzwyczajnego.

 

Jeszcze do jednego fragmentu mam istotne zastrzeżenia. Autor artykułu informuje nas, że po to by „uratować sezon” biura przygotują przeceny w wysokości aż 30 – 35 proc. No cóż. Wszystko zależy co jest ceną wyjściową. Jeśli touroperatorzy mieliby od poziomu, który jest dziś, odjąć jeszcze 35 proc., to dołożą do tego interesu! Ceny już są niskie! Tu już niejednokrotnie nie ma co przeceniać. Autor wydaje się żyć w świecie ekonomicznej fikcji. Touroperator ma dopłacać do każdego turysty? Po co? Z czego?

 

Ten biznes wygląda tak. Touroperator na wylot 10 lipca ma 200 miejsc. 20 sprzeda w cenie 1,5 tys. zł za osobę (rewelacyjna okazja! 40 proc. taniej!) – straci na tym, ale to ma zrobić reklamę i nakręcić popyt. Kolejne 150 miejsc już po 2 tys. – tu wyjdzie na swoje, a końcówkę (last minute, 30 miejsc) w cenie 2,3 tys. zł. Dlaczego tak? Bo te ostatnie 30 miejsc i tak się sprzeda. W szczycie sezonu pójdą jak świeże bułeczki. Więc po co sprzedawać tanio?

 

Moje wnioski? Na dziś mam trzy:

  • Na początku, przez chwilę może być tanio. Później ceny pójdą w górę, a oferta ulegnie ograniczeniu.
  • Jest realne niebezpieczeństwo dla klientów. Te biura, które pierwsze zaczną największe obniżki mogą być w najgorszej sytuacji. Mogą mieć nóż na gardle. Hotele i samoloty opłacone z góry (przynajmniej częściowo), bez możliwości redukcji oferty. Tak czy inaczej muszą to sprzedać. Jeśli w samolocie poleci pusty fotel biuro straci na tym 1,5 tys. Jeśli sprzeda to miejsce bardzo tanio (poniżej kosztów) straci tylko 500 zł. Wiadomo czym taka polityka może się skończyć.
  • Czy może być inaczej? Oczywiście tak! Turystyka zależy od wielu, często nieprzewidywalnych czynników. Wystarczy jakieś zamieszanie polityczne, wulkan, trzęsienie ziemi, zamach, itp., aby ucierpiała cała branża i wszystkie prognozy wzięły w łeb.

Dziennikowi Gazecie Prawnej przyznaję tytuł mistrza w kategorii: pisanie bzdur o turystyce. Jesienią zeszłego roku, w odstępie ośmiu dni, wydrukowali dwa całkowicie sprzeczne artykuły. Pierwszy prognozował, że w najbliższym sezonie wycieczki będą tańsze, a drugi, że droższe! Ten drugi ani słowem nie wspominał o pierwszym. Nie było żadnego wyjaśnienia typu: przepraszamy, tydzień temu się pomyliliśmy, dziś prostujemy. Nic z tych rzeczy! Po prostu. Wygląda na to, że piszą co im fantazja podpowiada. Problem w tym, że ludzie to jednak czytają. Problem w tym, że mogą brać pod uwagę takie mądrości. Problem w tym, że mogą na tym stracić. Analizę tego przypadku znajdziecie tu >>>. Proszę przeczytajcie. Jest tam też moja prognoza sprzed siedmiu miesięcy. Oceńcie kto miał rację.

Zmartwychwstanie ciał

Przepraszam tych, którzy nie spodziewali się takiego wpisu w tym miejscu, ale zaintrygowany kilkoma wydarzeniami ostatnich dni zdecydowałem się zapytać (a poza tym pod koniec tekstu, spróbuję uczynić z tego artykuł choć trochę o turystyce).

 

Pytanie brzmi:

Naprawdę wierzycie w zmartwychwstanie ciał?! Jak to sobie wyobrażacie?

 

Jedna rzecz zastanawia mnie najbardziej. PO CO nam zmartwychwstałe ciała?! Do czego nam one? Przecież tak naprawdę chodzi o duszę! O ducha, nie o ciało. To dusza jest nieśmiertelna!

 

Jakby się tak zastanowić… Po śmierci ciało ginie, rozkłada się i stapia z materią, staje się częścią Ziemi. Oddzielić je, odseparować ponownie, wydaje się zgoła niemożliwe – to po pierwsze, ale i  niepotrzebne – to po drugie. No chyba, że założymy iż dusza nie ma bytu bez ciała, że ciało jest potrzebne duszy do istnienia, albo, że ciało w ogóle duszy jest do czegoś POTRZEBNE. Do czego? (po śmierci, w życiu wiecznym?). Tego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Niech będzie, że to może być niedostępna nam tajemnica. Niech będzie, że jesteśmy tak mali i ograniczeni. Niech będzie. Ale jeśli przyjmiemy to założenie, to w nieunikniony sposób pojawia nam się wymierna trudność. Jak to możliwe żeby dusza czegokolwiek potrzebowała? Jeszcze taka niedoskonała (zwana grzeszną) to rozumiem. Ale ta idealna, boska i zrealizowana (czytaj: idąca do nieba)? Przecież potrzeba czegokolwiek zakłada pewien brak, a więc niedoskonałość!

 

Delikatnie mówiąc, idea ponownego połączenia duszy i ciała w celu życia wiecznego, wydaje mi się niespójna. No chyba, że jest to zupełnie inne ciało. „Ciało” jako konstrukt czy specjalna funkcja bycia w wieczności. Wtedy tak, dałoby się to logicznie obronić. Ale w takim wypadku nie można mówić o „zmartwychwstaniu ciała” tylko o powstaniu jakiejś nowej jakości, nowego bytu.

 

Kościół Katolicki uważa, że dzięki Chrystusowi człowiek otrzyma „przemienione” ciało. Jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach. Co to znaczy „przemienione”? Na pewno znaczy to inne (w sensie – zmienione). Ale czy będzie ono miało cokolwiek wspólnego z tym, w którym żyliśmy i umieraliśmy? Czy też będzie zupełnie inne (w sensie – nowe)?

 

Kościół stoi na stanowisku, że to „przemienione” ciało będzie pozbawione braków i niedoskonałości. Dlaczego tak? Nie wiem. Chyba ze względu na to, żeby tam było lepiej (idealnie). Jak inaczej można by kogoś kusić perspektywą raju.

 

Rozumiem, że chodzi raczej o jakieś nowe „duchowe” istnienie ciała. Aberracją byłoby oczekiwanie, że z grobu wstanie nasze ciało, tylko, na przykład, odmłodzone i upiększone (jak po serii operacji plastycznych i zabiegów SPA). Choć w dziejach Kościoła i takie poglądy się zdarzały. Głoszone były również przez papieży.

 

Jest jeszcze jedno intrygujące pytanie. Co się dzieje w okresie między śmiercią a zmartwychwstaniem? Przecież po śmierci kogoś tam, np. w 1234 roku, aż do końca świata i sądu ostatecznego, np. w roku 2234, ten ktoś jest jakby w zawieszeniu. Przez tysiąc lat czeka na zmartwychwstanie swego ciała. Co się z nim wtedy dzieje? Już jest osądzony (niebo, czyściec, piekło) czy czeka na powtórne przyjście Chrystusa i sąd ostateczny? Zdaniem Kościoła nie ma mowy o zmartwychwstaniu ciał przed końcem świata. Zatem co? Dusza istnieje sama, bez ciała? Czeka? Gdzie i w jakim stanie: uśpieniu czy w realnej samoświadomości?

 

Może są teolodzy, którzy byliby w stanie mi to wszystko wyjaśnić. Może są tacy, którzy się na mnie obruszą i powiedzą, że to takie podwórkowe dylematy, na które ktoś już dawno temu odpowiedział. Tak wiem. Z wykształcenia jestem historykiem wczesnego chrześcijaństwa, nadal zajmuję się gnostycyzmem, tłumaczę z koptyjskiego (wiem więc oczywiście jakie znaczenie dla powstania dogmatu zmartwychwstania ciał miał gnostycyzm).

 

Proszę mi więc wybaczyć pewną powierzchowność. Bowiem nie do specjalistów kieruję ten tekst. Jego adresatami są ludzie z mojego otoczenia. Bliscy mi. Myjący okna przed świętami. Kupujący wódkę na świąteczny obiad. Zaspani, śpieszący się na poranną mszę. Obchodzący kościół z procesją. Naprawdę wierzycie w zmartwychwstanie WASZYCH ciał?! Jak to sobie wyobrażacie? Myślicie o tym czy wolicie w to nie wnikać?

 

Można się nad tym zastanawiać czy jest to temat tabu?

 

Co tak naprawdę świętujemy? Króliczka, zajączka, śmigus dyngus, pisanki, nadejście wiosny?

 

Wysłuchałem ostatnio kilku kazań i pogadanek na temat Wielkanocy. Zastanawiałem się czy głoszący je duchowni sami do końca rozumieją to, co głoszą (a już na pewno mówili to w taki sposób, że nie tworzyli odczucia, że w to wierzą). Nie chcę ani szydzić, ani się naśmiewać. Taki stan rzeczy wcale mnie nie cieszy. Raczej smuci.

 

A co ten tekst ma wspólnego z podróżami? Długo pracowałem oprowadzając wycieczki po Jerozolimie. Wiem więc, że trochę ma.

 

  

Bazylika Grobu w Jerozolimie, Kamień Namaszczenia

 

Turystyka religijna to bardzo silna gałąź branży. Kolejne uczelnie uruchomiają nowe kierunki, kształcące kadry w obsłudze ruchu pielgrzymkowego. Brawo za oryginalne, ciekawe pomysły. Aha, i jeszcze rada. Wycieczka do Jerozolimy w święta, to nie jest najlepszy pomysł. Zdarzyć się może, że jedyne co zobaczymy to tłumy ludzi. Bywa, że bardzo trudno dotrzeć do najważniejszych miejsc. Czasami jest to wręcz niemożliwe. Kolejki są też na przejściach granicznych. No i najważniejsze. Bardziej tłoczne są święta prawosławne. Chrześcijan ortodoksyjnych jest tam znacznie więcej. W tym roku, podobnie jak w zeszłym, oba obrządki świętują w tym samym czasie. Po raz kolejny brawo! Tym razem kalendarzowi. Chciałoby się powiedzieć, że tu Bóg naprawia to, co człowiek popsuł.

 

Udanych Świąt (cokolwiek to znaczy)!

Zwiedzanie

Teraz, kiedy widziałem już mnóstwo różnych miejsc, niektóre wielokrotnie, nauczyłem się przywiązywać wagę do zasady pierwszego wrażenia. Zanim poznam miasto i zwiedzę je dokładnie, skupiam się na tym, co mogę zobaczyć i odczuć na samym początku. Zdarza się różnie. Pierwszy może być hotel, dworzec kolejowy, port, restauracja, lotnisko, śródmieście lub peryferia. Nieważne co.

 

Lubię widok nieznanego miasta. Wtedy, w naturalny sposób, jest jeszcze ciekawie. Później, za piątym czy dziesiątym razem, może pojawić się znudzenie, a nawet zmęczenie. Wiem to bardzo dobrze, więc tym bardziej staram się cieszyć pierwszym razem. Nie chodzi o to żeby jakoś intensywniej się wpatrywać, uważniej słuchać czy mocniej wąchać. Rzecz w tym by mieć świadomość, że dzieje się coś wyjątkowego. Sztuka polega na tym by się cieszyć. Delektować się tą jedną, jedyną chwilą. Smakować ją. Tylko tyle. Oczy można mieć zamknięte. Nie o to chodzi by widzieć, ale o to by rozumieć i czuć.

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

 

Jeśli podróżuję sam, bez grupy turystów, zwiedzam w nieco odmienny sposób. Najchętniej siadam w kawiarni, w miejscu o ładnym widoku, zamawiam kawę i rozglądam się za gazetą. Gazeta obowiązkowo. Nawet jeśli jest w języku, którego nie rozumiem. Przeglądam, zdarza się, że próbuję rozszyfrować tytuły i podpisy pod zdjęciami. Czasem nie robię nic. Zwyczajnie cieszę się kawą, ładnym widokiem, otaczającym mnie lokalnym gwarem i towarzystwem gazety. Wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat i o to właśnie chodzi.

 

Bywa, że nie posuwam się dalej. Tyle mi wystarczy. Nie lubię bieganiny i zaliczania kolejnych obowiązkowych turystycznych atrakcji. Bywa, że nie wchodzą do ważnych zabytków. Zamiast tego przyglądam im się z zewnątrz. Jak dużo można wtedy zobaczyć! Interesują mnie wzajemne relacje obiektu i turystów. Ludzie przepychają się, walczą o wejście i spieszą się (bo przecież w planie mają jeszcze kolejne atrakcje).

 

Nie wchodzę też jeśli nie jestem na to przygotowany. Co mi da oglądanie czegoś, czego nie rozumiem? Lata temu, w Barcelonie, nie wszedłem do Sagrada Familia. Nie chciałem być profanem. Dziś o Gaudim wiem dużo więcej i z ogromną przyjemnością zwiedzę jego dzieło. Naruszę coś, co jest jeszcze nienaruszone. Przekroczę próg. Świadomie i z rozkoszą. I to będzie piękne. I warto na to czekać.

 

Tak, lubię zostawić sobie coś na kolejny raz. Nie jestem zdobywcą. Nie dokonuję podboju. Nie chodzi o to żeby coś ujarzmić, okiełznać, stłamsić i spętać. Przepraszam, ale szybkie odhaczanie kolejnych punktów miasta, wklejanie zdjęć i biletów wstępu do albumu, trochę mi na to wygląda.

 

Lubię czytać. W kawiarniach, w parkach. Pojechać gdzieś daleko po to by siedzieć nad książką? Przecież to wygląda na marnowanie czasu! W pewnym sensie tak. Tracę szansę zobaczenia „czegoś tam ważnego”. Omija mnie przyjemność pospiesznego przeciskania się w zatłoczonych miejscach. Trudno, jakoś to przeżyję. Zamiast tego przeczytam coś inspirującego. Podnosząc wzrok z nad książki, popatrzę na ludzi, na ptaki, na miejscowego kota (taki jak u nas czy inny?). Napiję się kawy. Będzie pięknie.

 

Wydaje mi się, że są to najprzyjemniejsze chwile. W miastach, które odwiedzam wielokrotnie, mam ulubione miejsca. Są to moje oazy. Uciekam tam w wolnym czasie. Pracuję jako pilot i przewodnik. Oprowadzam wycieczkę, później daję trochę wolnego czasu. Zaszywam się gdzieś w urokliwej kawiarni czy restauracji. Może być nawet samotna ławka. Nieważne. Byle był ładny widok i klimat umożliwiający lekturę, oglądanie ludzi i kontemplację. Po to warto pracować, po to warto jeździć.

 

Wycieczki do Indii i Nepalu

Najlepsze uczelnie turystyczne

Był czas, że masowo powstawały szkoły o profilu turystycznym. Najpierw policealne (to był bardzo komercyjny produkt, skierowany do maturzystów szukających sposobu na zdobycie zaświadczenia odraczającego odbycie służby wojskowej). Później powstały szkoły wyższe, a w końcu klasy o profilu turystycznym w liceach. Wiadomo, turystyka to rozwojowa gałąź gospodarki. Tak mówiono już na początku lat 90. ubiegłego wieku. Pamiętam to ponieważ zastanawiałem się wtedy nad wyborem zawodu. Turystykę odrzucałem a priori. Wydawała mi się mało atrakcyjna. Dziś brzmi to zabawnie. Prowadzę biuro podróży, szkolę pilotów i rezydentów, oprowadzam wycieczki… No cóż, tak to w życiu bywa. Do zawodu trafiłem przez przypadek i dobrze się w nim ulokowałem. Ale co ma zrobić ktoś, kto kończy szkołę średnią i wie, że chce pracować w turystyce? Co i gdzie studiować? I, czy w ogóle studiować?

 

Kilka razy prowadziłem rekrutacje. Szukaliśmy pracowników do biura podróży. Wiem, że nie jest to łatwa sprawa. Zgłaszają się głównie osoby, które nie tylko nie mają żadnego doświadczenia, ale też nie posiadają żadnych konkretnych i niezbędnych w pracy umiejętności. Głównie to młodzi absolwenci. Pierwsza rozmowa kwalifikacyjna jest dla nich bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Okazuje się bowiem, że przez lata studiów nie nauczyli się niczego, co przydałoby się w pracy!

 

Przejrzałem teraz kilka ogłoszeń z działu dam pracę na jednym z branżowych portali. Biura podróży chcą zatrudniać osoby mogące wykazać się doświadczeniem. Taką rolę, w pewnym sensie, mogłyby spełniać zajęcia praktyczne, gdyby tylko były odbywane tak jak trzeba. O fikcyjnych praktykach już pisałem, zobacz
 

Wziąłem do ręki „Wiadomości Turystyczne”. Wydanie specjalne z marca-kwietnia tego roku. Temat z okładki: Profesjonalne kadry potrzebują nowoczesnego kształcenia. Znajduję tu m.in. ranking 10 najlepszych szkół wyższych o profilu turystycznym. Wiadomo, wszystko zależy od przyjętych kryteriów. Ważne jest co tak naprawdę oceniamy. Ranking stworzony przez „Wiadomości Turystyczne” dużo, bo aż 50 ze 100 punktów, przyznaje za „przygotowanie zawodowe” – w tym m.in.: za praktyki (krajowe i zagraniczne) i dodatkowe kursy. Znalazło się tu też miejsce dla bardzo ważnego kryterium, jakim są zajęcia prowadzone przez praktyków (kto lepiej przygotuje do zawodu, jeśli nie oni?). W sumie, wygląda to na rzeczową i merytoryczną ocenę. Szkoda tylko, że nie ma tu najważniejszego wskaźnika – mierzącego sukcesy zawodowe absolwentów. Brak takich danych to problem całego polskiego szkolnictwa. Nie zbiera się ich i nie publikuje. Gdyby się to robiło, wiele pseudoszkół czy bardzo słabych kierunków straciłoby rację bytu.

 

Oto najlepsza dziesiątka zdaniem „Wiadomości Turystycznych”:

  1. Wyższa Szkoła Turystyki i Hotelarstwa w Gdańsku
  2. Wyższa Szkoła Gospodarki w Bydgoszczy
  3. Wyższa Szkoła Turystyki i Ekologii w Suchej Beskidzkiej
  4. Wyższa Szkoła Handlowa we Wrocławiu
  5. Wyższa Szkoła Bankowa we Wrocławiu
  6. AWF im. B. Czecha w Krakowie
  7. Wyższa Szkoła Bankowa w Gdańsku
  8. Górnośląska Wyższa Szkoła Handlowa im. W. Korfantego w Katowicach
  9. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu
  10. Wyższa Szkoła Ekonomiczno-Turystyczna w Szczecinie

Co zastanawia mnie w tym rankingu? Ilość zdobytych punktów. Pierwsza na liście uczelnia ma ich 79,5. Ostatnia z najlepszej dziesiątki tylko 56,5. Na 100 możliwych! W takim razie jaki poziom kształcenia i przygotowania zawodowego mają te uczelnie, które znalazły się poza pierwszą dziesiątką? Otóż są takie, które uzyskały 8, a nawet 7 punktów! I funkcjonują. Niesamowite.

 

Różnice między absolwentami różnych turystycznych uczelni są olbrzymie. Wiem to, ponieważ spotykam się z nimi na prowadzonych przeze mnie kursach. Dobrze, że powstają rankingi. Będą pomocne. Niech maturzyści korzystają z nich przy wyborze uczelni. Często słyszę od studentów, że czują się oszukani. Że kusząca nazwa szkoły czy kierunku wprowadziła ich w błąd. Że studiują niby turystykę, a uczą się rzeczy słabo z nią związanych i wyłącznie teoretycznie. Cóż mogę wtedy powiedzieć? Trzeba świadomie i z rozmysłem wybierać uczelnię. Warto czytać rankingi

Szkolenie: Specjalista ds. turystyki. Pracownik biura podróży

Tu był Adam Małysz

Gwiazdy przyciągają i branża turystyczna ma tego świadomość. Właśnie uczestniczyłem w spotkaniu, na którym jedno z dużych polskich biur, zachwalało swoje wakacyjne oferty. Przy poszczególnych hotelach padały różne nazwiska. Tu była ta pani, a tu ten pan z rodziną. Ale jedną osobę eksploatowano szczególnie. Wygląda na to, że to może być hit sezonu. Który hotel najłatwiej sprzedać? Ten, w którym wypoczywał Adam Małysz!

 

Fakt, że w tym konkretnym obiekcie, mieszkał znany wszystkim narodowy bohater, to argument koronny. Może zadecydować, że klient się skusi. Bo niby jak wybrać hotel? Jeden spośród wielu, często o bardzo podobnym czy wręcz identycznym standardzie. Czym się kierować? Kolorem glazury? Można. Ale jeśli do tego gratis możemy dostać kogoś, kogo znamy, cenimy i lubimy, to grzechem byłoby nie skorzystać. Tak okazja może się więcej nie powtórzyć. Pochwalimy się, że jedziemy do hotelu, w którym wakacje spędził Małysz z rodziną? Jasne!

 

Najlepiej gdyby to była postać powszechnie akceptowana i przez wszystkich lubiana. Nasz skoczek spełnia te kryteria. W zasadzie to biuro powinno mu jeszcze dopłacić, byle tylko chciał skorzystać z ich usług. Nie wiem jak było w tym przypadku, ale przecież jeden z organizatorów miał taką koncepcję reklamową. Gwiazda dostaje wakacje gratis, a w zamian biuro może wykorzystać jej nazwisko w swoich materiałach promocyjnych.

 

Każda osoba dłużej pracująca w turystyce, prędzej czy później trafi na kogoś z kategorii VIP. Dziś to już trudne do uniknięcia, tyle się tych gwiazd narobiło (niech żyją telewizyjne seriale!). Z mojego doświadczenia wynika, że to normalni, bardzo mili i sympatyczni ludzie. Bez żadnych much w nosie. Tak jak należy traktujący rezydentów (w odróżnieniu od sporej części pozostałych turystów). Ja i moi koledzy z pracy, mieliśmy do czynienia z politykami, aktorami, muzykami…

 

Właściwie to kojarzę jedną osobę, która jakoś wyłamała się z tego przyjemnego standardu. To Jan (a wtedy jeszcze Maria) Rokita. Absolutnie, nie miałem do człowieka żadnych politycznych uprzedzeń. Wręcz odwrotnie! Ale kiedy zobaczyłem jak reaguje na towarzystwo ludzi w samolocie, nabrałem daleko idącego dystansu. Izolował się jak tylko mógł. Usiadł przy oknie, a przed gawiedzią, własnym ciałem zasłoniła go żona (wtedy jeszcze nie tak znana, jak dziś). A przecież, samolot to taka doskonała okazja by nawiązać bliższe relacje z elektoratem. Znanemu politykowi się nie chciało. Bo przecież twarzą w twarz to i trudniejsze i bardziej ryzykowne. Wygodniej poopowiadać coś do kamery.

 

Tak to bywa, że właśnie w takich kameralnych sytuacjach, przy bezpośrednich kontaktach, weryfikujemy nasze telewizyjne wyobrażenia. Pamiętam jak jeden z moich kolegów został przydzielony do indywidualnej opieki nad super VIP-em. Tą bardzo ważną personą był dwukrotny premier, Waldemar Pawlak. Z czym nam się ten pan kojarzy? Wiadomo. A na wakacjach okazał się towarzyską, miłą i mądrą osobą. Znudzony jakimś szczególnym, wyjątkowym traktowaniem, z radością przystał na propozycję rezydenta by zrezygnować z blichtru i przyjął jego ciekawe, odchodzące od schematu propozycje.

 

A gdyby ktoś chciał pojechać do hotelu, w którym wypoczywał Adma Małysz, to proszę o kontakt. Da się zrobić. W grę wchodzą takie kierunki jak Rodos, Maroko…. Przecież trzeba jakoś upamiętnić ten szczególny rok, rok zakończenia kariery pana Adama 🙂

 

Zobacz także: „Boski Egipt Napieralskiego”

Śmierć turystów w Egipcie

Zostałem poproszony o udział w programie poruszającym ważny problem. Chodzi o bezpieczeństwo turystów w trakcie wycieczek fakultatywnych. W tym przypadku rzecz dotyczy Egiptu, ale podobne historie mogą przecież zdarzyć się chyba w każdym innym miejscu. Dobrze, że TVN podjął temat. Nie ma co ukrywać, nasze, tzn. turystów, pragnienie ciekawego spędzania czasu jest tak duże, że zdarza nam się lekceważyć kwestie bezpieczeństwa. Standardowo pytamy o atrakcje wycieczki, rzadko o zabezpieczenia. Poza tym zdarza się, że funkcjonuje coś w rodzaju niepisanej umowy: Wiemy i rozumiemy, że gdyby miały być dochowane wszelkie reguły bezpieczeństwa, cena wycieczki musiałaby radykalnie wzrosnąć. Chcemy taniej, więc akceptujemy to, co jest.

 

Film można obejrzeć tu: Superwizjer TVN

Polecam uważne wysłuchanie wszystkich wypowiedzi. Również tych telefonicznych, konsula i pracowników MSZ.

W tym konkretnym przypadku, turystom płynącym z plaży na rafę powinna towarzyszyć łódź, z której obserwować wszystko winien wykwalifikowany ratownik. Na takiej łodzi musi znajdować się odpowiedni sprzęt (od świadków zdarzenia słyszymy, że turystka prosiła o kapok, ale jej prośba została zignorowana, po prostu nie mieli nawet tak podstawowego wyposażenia). Cała organizacja tej imprezy sprawia wrażenie czystej partyzantki. Bo to przecież takie proste. Ile w Egipcie kosztuje wynajęcie busa, który zawiezie klientów na plażę? Grosze. Ot i całe koszty. Piękny biznes. Tyle, że, jak widać, bardzo niebezpieczny.

 

Polska turystyka wyjazdowa z partyzantki powstała. Z przypadku i z improwizacji. Kilkanaście lat temu, kiedy nasi rodacy zaczęli masowo wyjeżdżać do Egiptu, Tunezji i Turcji, zarówno oni, jak i organizujący to pracownicy byli rzucani na głęboką wodę. Nikt logistycznie nie był do tego przygotowany. Brakowało sprawdzonych mechanizmów, wiedzy i doświadczenia, reguł i wzorców. Co się wtedy działo!  Zdarzało mi się robić rejsy po Nilu bez statku i oglądać turystów masowo oszukiwanych przez biura. Chęć podróżowania była jednak tak duża, że jakoś godziliśmy się na to. Znowu trochę na zasadzie niepisanego porozumienia. Ile płacę, tyle wymagam. Wiem jak jest i albo godzę się na to, albo zostaję w domu. Zobacz też: Czy biura podróży oszukują?!

 

Dziś już jest o wiele lepiej. Organizatorzy funkcjonują w innej rzeczywistości. Zmieniła się świadomość konsumentów. Ale ciągle daleko nam do ideału. W zeszłym roku znowelizowano ustawę o usługach turystycznych. Trzeba było to zrobić ponieważ poprzednia nie nadążała za stanem faktycznym. Rynek tak się rozwinął, że stworzył nową jakość. Prawo zostało w tyle. Ale co zmieniono w ustawie? Nic istotnego! Narobiono bałaganu, ale nie naprawiono tych obszarów, które tego wymagały! To temat na inną dyskusję, ale jak można winić biura podróży, jeśli odpowiedzialne za turystykę ministerstwo nie wie co robi!

 

W programie TVN poruszonych zostało kilka ważnych kwestii. Pierwsza dotyczy samej organizacji wycieczki, poziomu bezpieczeństwa i odpowiedzialności biura. Druga, bardzo ważna, pracy polskich służb konsularnych. Przecież te telefoniczne wypowiedzi pracowników MSZ są skandaliczne. Wielcy Politycy-Urzędnicy zajmują się wielkimi sprawami, polityką międzynarodową (jak wiadomo Polska jest mocarstwem). Dlatego nie chcą abyśmy zawracali im głowę prozaicznymi działaniami, takimi jak dbałość o bezpieczeństwo polskich turystów. Konsul nic nie wie, nikt go o niczym nie informował. Pewnie, że tak najwygodniej. Jaki z tego wniosek dla Egipcjan? Taki, że Polakami można tak robić zupełnie bezkarnie! I jeszcze sugestie konsula, że może zmarli byli pod wpływem alkoholu. Bez komentarza…. Na tym blogu zwracałem już uwagę na odpowiedzialność MSZ w kwestii bezpieczeństwa polskich turystów (zobacz). Dlaczego ministerstwa słabo pracują? Ponieważ im na to pozwalamy. Dobrze się stało, że dziennikarze zaczęli pytać i dociekać. Polska turystyka wymaga zmian. Potrzebny jest wysiłek i branży i odpowiednich struktur państwa żeby było tak, jak być powinno.
………………

Poradnik: Jak założyć biuro podróży.

Z życia pilota i przewodnika wycieczek

Sytuacje trudne i awaryjne, to chleb powszedni przewodnika i pilota wycieczek. Jestem świeżo po spotkaniu z początkującymi adeptami tego zawodu. Trochę się obawiają. Wiadomo, jak sobie wyobrazić to, co może się zdarzyć, łatwo się wystraszyć. Ale nie ma co się bać! Należy potraktować pracę z całym dobrodziejstwem. Chcesz być pilotem, to od tego nie uciekniesz! Sytuacje problemowe na pewno będą. Taka jest specyfika tego zawodu i trzeba być na nią przygotowanym. Przynajmniej mentalnie, bo technicznie wszystkich możliwości nie da się przerobić na żadnym kursie! Kreatywność turystów jest nieograniczona, a i warunki lokalne w różnych rejonach świata potrafią zaskoczyć. Nigdy nie wiesz, co na ciebie czeka.

Dla przykładu, wymienię kilka zdarzeń, które miały miejsce w ostatnim okresie. Gdybym miał sięgnąć dalej i przywołać wszystkie sytuacje, uzbierałoby się materiału na całą książkę. Zobacz też: Jak się pisze przewodniki.

 

Granica między Syrią i Jordanią

Przy kontroli bagażu okazuje się, że jeden z turystów ma broń. Rewolwer! Sympatyczny pan kupił go kilka dni wcześniej gdzieś na syryjskiej ulicy. Gdzie, jak, dlaczego, co go do tego skłoniło? Nie wiem. Wtedy wiedziałem jedno – mamy problem! Awantura na całego. Oficer mówił mi, że czegoś takiego jeszcze nie przerabiał. Sam nie bardzo wiedział jak się zachować.

Część turystów oczekiwała ode mnie, że zostawię posiadacza rewolweru miejscowym służbom i pojedziemy sobie spokojnie dalej. Właściwie, zgodnie z regułami uczestnictwa w imprezie turystycznej, mógłbym to zrobić. Klient narusza prawo i przepisy graniczne wyłącznie na własne ryzyko. W takiej sytuacji pilot może go zostawić swojemu losowi, powiadamiając tylko polską ambasadę. Ale, jeśli zdarzy się już coś podobnego, piloci raczej starają się pomóc. Nie chciałem go zostawić. Ale też nie mogłem, ponieważ zatrzymano nas wszystkich, całą grupę! Sytuacja patowa. Środek dnia, ucieka nam czas na realizowanie programu, a na to popołudnie w planie mieliśmy antyczne Dżarasz. Z każdą kolejną godziną spędzoną na granicy, mamy mniejsze szanse na zwiedzenie tego, za co turyści zapłacili.

Brama prowadząca do Dżarasz, czyli starożytnej Gerazy. Jest to jeden z obowiązkowych punktów na turystycznej mapie Jordanii

Jak może skończyć się taka historia? Różnie. Tym razem szczęśliwie. Trzeba było trochę porozmawiać, trochę się pouśmiechać. Nie naciskając na oficera kierującego posterunkiem granicznym, spróbować się z nim zaprzyjaźnić. I jakoś poszło. Puścili nas. Pojechaliśmy dalej, wszyscy. Rewolwer został na granicy.

Wycieczka do Jordanii

Etiopia

Pierwszy dzień wycieczki. Jesteśmy w stolicy. Zjeżdżamy niewielkim autokarem z góry Entoto. Szybko przejeżdżamy szeroką aleją w centrum Addis Abeby. Po naszej lewej stronie zaraz pojawi się ambasada amerykańska. Uprzedzam turystów, że nie wolno robić zdjęć. Na nic to jednak. Ktoś pstryknął. W dodatku tak, że błysnął flesz. Dwieście metrów dalej zatrzymuje nas wojsko. Mundurowy wchodzi do autokaru, prosi o aparat i paszport osoby, która fotografowała. No to ładnie. Żegnaj paszporcie. Dobrze to nie wygląda.

Autor z mnichem w Lalibeli

Wiecie co w takiej sytuacji jest dla pilota największym problemem? To, że sypie się cały program. Jeśli zatrzymają nas choćby na kilka godzin, to już możemy mieć trudności ze zrealizowaniem wszystkich punktów wycieczki. W największym strachu jest oczywiście osoba, która coś przeskrobała. Co robić?!

Takie sytuacje nauczyły mnie, że najważniejsze to nie stracić głowy, a często najlepszym sposobem jest daleko posunięta bezczelność. Mówię oficerowi, że nie może zabrać paszportu ponieważ zabrania tego prawo Unii Europejskiej. Żołnierz broni się tłumacząc, że jego prawo nakazuje mu coś zupełnie przeciwnego. To ja dalej twardo swoje. On swoje. Sprzeczamy się, ale paszport turysty dalej jest w moich rękach, a to już coś! W końcu stawiam pytanie, co jest ważniejsze, prawo UE czy prawo Etiopii? Bzdura, ale skutkuje. Oficer ma kłopot z odpowiedzią. No to przechodzę do ofensywy. Mówię, że sami tego nie rozstrzygniemy, więc musimy pójść do kogoś wyższego rangą.
To jest dobra metoda. Mogę polecić ją wszystkim, którzy znajdą się w podobnych tarapatach. Sprawdziłem w różnych krajach. To, co w oczach urzędnika, policjanta czy żołnierza jest potężnym przestępstwem, dla jego przełożonego (im wyższego, tym lepiej) może nie stanowić żadnego problemu. Jest prawdopodobne, że od ręki nas puści.

Wycieczka w czasie pikniku w górach Siemen

Tak stało się i tym razem. Udałem się z oficerem i paszportem turysty do budynku obok ambasady. Cały kompleks wygląda jak twierdza. USA prowadzi w Etiopii swoją charakterystyczną dla tego regionu świata politykę. Tu zwożą na przesłuchania podejrzanych o wspieranie Al-Kaidy. Rękoma etiopskich żołnierzy, krwawo pacyfikują Ogaden i Somalię, powstrzymując tym samym rozwój islamu. Stąd takie rygory. Wiedzą na co się narażają. Pan w dobrze skrojonym garniturze jest bardzo miły. Gawędzimy sobie chwilę o turystycznych atrakcjach Etiopii. Ani słowa o robieniu zdjęć. Na zakończenie pytam czy możemy jechać. Możemy. Czy powiadomi żołnierzy stojących przy autokarze by nas puścili? Oczywiście, już to robi. Straciliśmy jakieś 40 minut. Mogliśmy dużo więcej.


Więcej artykułów na temat pilota wycieczek.

Na zdjęciu u góry nasz autokar w Armenii.

Szkoła w Indiach

Od niedawna jest obowiązkowa. Państwowa i bezpłatna. Rządowi centralnemu i władzom lokalnym zależy na krzewieniu edukacji; stosuje się różnego rodzaju zachęty. Są regiony Indii, gdzie uczniowie za pojawienie się w szkole dostają pieniądze! Oczywiście bardzo niewielkie, ale to zawsze coś. Szczególnie dla biednych, wiejskich społeczeństw, gdzie ludzie żyją konsumując to, co im wyrośnie na niewielkich skrawkach ziemi. Nie obracają pieniędzmi, po prostu ich nie mają. Więc nawet grosik, który otrzyma dziecko, może być czymś cennym i wyjątkowym. W stanie Bihar za każdy dzień w szkole, uczeń otrzymuje 1 rupię (1 zł to około 15 rupii). Dzieci przyznają, że od kiedy wprowadzono te nagrody, nie opuszczają lekcji. Takie zachęty uruchamia się jeszcze z jednego powodu. W Indiach, bardzo często, dzieci pracują. Robią to bo muszą. Bez ich pomocy rodzina się nie wyżywi. Jeśli pójdą do szkoły, trzeba zrekompensować rodzicom utracone pieniądze. Problem jest bardzo poważny. Około 100 mln Indusów poniżej 14 roku życia pracuje. Zatrudniane są już pięciolatki! Oczywiście, nielegalnie. Bywa, że pracują jako niewolnicy; za niespłacone długi rodziców.

 

W drodze do szkoły

 

Jak to sugestywnie ujęła Arundhati Roy, „łatwiej jest wyprodukować bombę atomową niż wykształcić 400 mln ludzi”. Tylu Indusów nie potrafi czytać i pisać! Zmiana tego stanu nie jest łatwym zadaniem. Najgorzej jest na terenach wiejskich i w obrębie niższych warstw społecznych. Nie wystarczy zbudować szkoły i zatrudnić nauczycieli. Trzeba jeszcze przekonać miejscowych, że warto tam posłać dzieci.

 

Dużym problemem jest poziom analfabetyzmu wśród kobiet (połowa nie umie czytać). Dziewczynki rzadziej niż chłopcy uczęszczają do szkoły. Dlatego system zachęt skierowany jest w pierwszej kolejności do nich. Będąc ostatnio w Indiach słyszałem, o oryginalnym pomyśle. Te z nich, które mieszkają daleko od szkoły mają otrzymywać rowery.

 

Odwiedzamy szkołę podstawową w Kadźuraho (Khajuraho). Miejscowość słynie z niesamowitych erotycznych rzeźb zdobiących tysiącletnie świątynie. Miasto jest niewielkie (w kategoriach indyjskich to wręcz wieś). Jest popołudnie, jedziemy do szkoły. Dzieci uczą się na dwie zmiany, więc nie ma obawy, że nikogo nie zastaniemy. Budynek szkolny położony jest na uboczu. Wchodzimy. Od razu otacza nas mrowie dzieci. Maluchy. Do klasy pierwszej chodzą pięciolatki.

 

  

  Szkoła w Khajuraho

 

Dla nas, wszystko jest tu ciekawe. Na zewnętrznej ścianie budynku wymalowanych jest kilka tabelek. Na pierwszej tygodniowy jadłospis. Uczniowie bezpłatnie dostają obiady. Na drugiej rozpisana jest ilość dzieci w każdej klasie. Na trzeciej, rada pedagogiczna.

 

W szkole indyjskiej, zgodnie z tutejszą, wiekową tradycją, nauczyciel darzony jest ogromnym szacunkiem. Indusi mówią wprost, że przysługuje mu boska cześć. Podobnie sama szkoła. Przed drzwiami do każdej z sal stoją buty. Wewnątrz dzieci chodzą boso, tak jak w hinduskiej świątyni. Nie ma ławek i krzeseł. Uczniowie siedzą na podłodze. Piszą na małych tabliczkach.

 

W środku sali, na ścianie hymn Indii oraz modlitwa (recytuje się ją każdego dnia przed rozpoczęciem nauki). Nauczyciel pyta czy chcemy aby dzieci zaśpiewały. Oczywiści chcemy. Śpiewają z ogromną werwą i energią. Jakby to było coś najważniejszego w ich życiu. Niektóre zamykają oczy. Po to by się lepiej skupić i nie pomylić tekstu. Jak to wyglądało? Jakby żołnierze śpiewali hymn na paradzie wojskowej. Tyle, że ci mieli po pięć lat.

 

Przy pierwszym, pobieżnym spotkaniu, mam wrażenie, że jest to szkoła na poziomie naszej wiejskiej  podstawówki sprzed 50-60 lat. Takiej powojennej. Gdzie trzeba było powalczyć i z biedą, i z analfabetyzmem, i z brakiem przekonania do samej edukacji. Gdy szkoła niosła powiew nowoczesności i musiała zmieniać i kształtować społeczeństwo.

 

Nie ma jednej prawdy o Indiach. Nie sposób więc też jednoznacznie podsumować tamtejszej edukacji. Oczywiście, państwowa, bezpłatna i obowiązkowa szkoła podstawowa bywa różna. Często ma mizerny poziom i służy ledwie nauce czytania i pisania. Statystyki podają, że tylko 15 proc. absolwentów kontynuuje naukę w szkole średniej i tylko 7 proc. na studiach wyższych. Nauczyciele są słabo opłacani i często po prostu nie przykładają się do pracy (bywa, że w ogóle się w niej nie pojawiają). Dobrze natomiast rozwinięty jest tu system szkolnictwa prywatnego. W każdym mieście widać małe busy, a nawet wieloosobowe riksze, wożące dzieci do takich szkół. To one dają największe szanse na kontynuowanie nauki na najlepszych uczelniach. Wszystkie przedmioty, już od pierwszych klas, wykładane są po angielsku. To jeden z ogromnych atutów dzisiejszych Indii. Więcej Indusów mówi po angielsku niż Brytyjczyków i Amerykanów razem wziętych!

 

 Sala zajęciowa. Dzieci wybiegły na przerwę

Choć Indie nadal mają problemy z zapewnieniem dobrej, powszechnej edukacji na podstawowym poziomie, to przez ostatnie kilkadziesiąt lat i tak zrobiono tu ogromny postęp. W 1980 roku pisać umiało tylko 30 proc. społeczeństwa! Dziś około 70.

 

Na zakończenie, warto wspomnieć o szkolnictwie wyższym. Jakiś czas temu podjęto tu strategiczne decyzje. Postawiono na studia na najwyższym poziomie. Prym wiodą kierunki techniczne i najnowsze technologie. To tu na masową skalę kształcą się m.in. najlepsi informatycy, specjaliści od biotechnologii i lekarze. Efekt? Każdego roku z USA do Indii ucieka 300 tys. miejsc pracy. Ale w przeciwieństwie do Chin, są to stanowiska dla pracowników dobrze wykształconych! W Bangalur zatrudnionych jest więcej informatyków (150 tys.!) niż w słynnej Dolinie Krzemowej! Przyszłość należy do Indii! Choć czasem trudno w to uwierzyć, szczególnie odwiedzając małą, wiejską szkołę podstawową.

Wycieczki do Indii

 

Zima, zimno, gorąco!

Zimno, u nas w Białymstoku, niezmiennie każdego ranka – 20 stopni! To ja może coś o… upale.

 

  

 

Z ciepłymi krajami mam wiele skojarzeń, ale pierwsze jakie przychodzą mi do głowy są takie.

 

Jest końcówka września. Ląduję w Kairze. Pierwszy raz znalazłem się tak daleko na południe. Niby jeszcze lato, ale już schyłkowe, a poza tym jest noc. Upałów być już nie powinno. A jednak… Pierwsze wrażenie po wyjściu z klimatyzowanej hali lotniska, pierwsze kroki… Jakbym wszedł do pieca! Temperatura, która zwala z nóg. Zamieszkałem w pokoju bez klimatyzacji. Przez pierwsze dni głównie spałem, na nic więcej nie miałem sił. Taka metoda przystosowania się do lokalnych warunków. Dziś aż trudno mi w to uwierzyć. Po paru latach w Egipcie temperaturę odbieram zupełnie inaczej. W drugiej połowie września robi się tam już za chłodno, wciągam bluzę z długim rękawem i zaczynam tęsknić za sierpniowym ciepełkiem. (Więcej o moim pierwszym dniu w Egipcie >>>).

 

Skojarzenie drugie. Jest połowa lipca. Po 10 miesiącach spędzonych w Kairze, wracam do Polski. W deszczowy poranek ląduję w Pradze. Cały dzień zarezerwowany na czeską stolicę. Miało być dobre piwo i bramboraki. Nic z tego. Za zimno! Zmarzłem jak diabli. Tak szybko jak to możliwe wróciłem na lotnisko. Jakoś doczekałem samolotu do Warszawy. A w moim rodzinnym Białymstoku wyciągnąłem z szafy zimowe, bardzo ciepłe, skarpety. Był lipiec!

 

Moi polscy przyjaciele, którzy pomieszkali trochę dłużej w Egipcie lub innych bardzo ciepłych krajach, dzielą się na dwie kategorie. Znam takich, którzy bez problemów potrafią wrócić do kraju, i z całkowitym spokojem znoszą warunki naszej zimy oraz takich, dla których wydaje się to zupełnie niemożliwe. Mróz i brak słońca jest ponad ich siły. Przygnębienie, groźba depresji i absolutna niechęć robienia czegokolwiek wypychają ich z powrotem. Ratują się uciekając do słońca. Ciepłe kraje są groźne, mogą uzależnić.

 

Lubię jak jest naprawdę gorąco. Fantastyczne było ostatnie lato. Ludzie narzekali, a dla mnie była to idealna temperatura. Co ciekawe, znam takie osoby, które marudziły jak był upał i marudzą teraz. I jak tu Polakowi dogodzić?

 

Na taki duży mróz mam jeden sposób. Sauna. Uwielbiam Druskienniki i Troki! Na Litwie tradycja dobrej sauny przetrwała. Pije się tu specjalną, napotną i oczyszczającą herbatę (brzoza, lipa, pokrzywa). W okolicach Trok znam kilka rewelacyjnych miejsc. Ale o tym napisze może innym razem… Gdybym miał wybrać, teraz, tydzień w Druskiennikach czy w Egipcie, to zdecydowanie wybieram litewskie sauny! W Egipcie za zimno! Dwadzieścia kilka stopni, co to było! Człowiek się nie nagrzeje.

 

A zanim tam dojadę, to na rozgrzewkę definicja z Wikipedii:

 

Upał – pojęcie meteorologiczne opisujące stan pogody, gdy temperatura powietrza przy powierzchni ziemi przekracza + 30°C. W języku potocznym używane jest również pojęcie „skwar”. Polski rekord temperatury to + 40,2°C w cieniu, zanotowany 29 lipca 1921 w Prószkowie koło Opola.

„Trójka” i „Wprost”

Jutro (w poniedziałek, 21 lutego) pojawię się w audycji Kuby Strzyczkowskiego „Za a nawet przeciw”. Będziemy rozmawiać o tym, czy Polacy są złymi turystami. Może być gorąca dyskusjaSerdecznie zapraszam.

Więcej informacji >>>

 

Audycja powstaje we współpracy z tygodnikiem „Wprost”. W najnowszym numerze artykuł Anny Bojar, pt.: „Egipska plaga”. Tekst zaczyna się takim stwierdzeniem:

 

Po kairskiej rewolucji pewnie rzadziej będziemy jeździć na wakacje do Egiptu. Ale wygląda na to, że akurat za nami Egipcjanie tęsknić nie będą. Bo turystami jesteśmy fatalnymi: skąpymi, zakompleksionymi, w dodatku z upodobaniem do alkoholu i przypadkowego seksu.

 

Dalej jest jeszcze ciekawiej. Polecam.
Znajdziecie tam też kilka moich wypowiedzi. Zobacz >>>

Strona 22 z 32

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén