Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Autor: Krzysztof Matys (Strona 15 z 38)

nowy rok fajerwerki

Sylwester 13 stycznia

W czasie gdy cała Polska odpoczywa po sylwestrowych imprezach spora część mieszkańców Podlasia dopiero myśli o nadchodzącej zabawie. Tu żegnają stary rok i witają nowy z opóźnieniem, zgodnie z kalendarzem juliańskim. Jak to wygląda w praktyce?

Niektórzy obchodzą Sylwestra dwa razy. Pierwszy raz 31 grudnia, a drugi 13 stycznia, A są i tacy, którzy na pierwszego Sylwestra w ogóle nie zwracają uwagi. Dla nich to żadna okazja do świętowania.

W Białymstoku i w takich miastach jak Bielsk Podlaski czy Hajnówka normalną rzeczą są sylwestrowe bale w nocy z 13 na 14 stycznia. Regionalne rozgłośnie radiowe grają do tańca, a władze zawieszają zakaż używania petard i ogni sztucznych. Zabawa idzie na całego.

nowy rok fajerwerki

Na Podlasiu fajerwerki odpalane są również 13 stycznia

Drugi Sylwester popularny jest wśród prawosławnych mieszkańców Podlasia. Ale biorą w nim udział również katolicy. Znajomi, rodzina…

W sumie należałoby to potraktować jak turystyczną atrakcję. Zrobić z tego produkt regionalny. Ściągnąć turystów. Pokazać w telewizji. Szkoda, że nie myślą o tym ani władze regionu, ani urzędnicy odpowiedzialni za promocję województwa podlaskiego.

Popularnie nazywany jest juliańskim lub prawosławnym Sylwestrem. Ale to nazwa sztuczna, utworzona na podstawie kalendarza gregoriańskiego. W Kościele katolickim św. Sylwester wspominany jest 31 grudnia. Patronem ostatniego dnia roku w kalendarzu juliańskim jest św. Melania, stąd też noworoczne zabawy nazywane są „małanką” lub „mełanką”.

Wśród prawosławnych mieszkańców Podlasia funkcjonuje też jako „szczodry wieczór” – od obfitości potraw na stole. W tradycji ten aspekt ostatniego dnia roku był bardzo istotny. W niezbyt zamożnych domach, na ten jeden moment szerzej otwierano spiżarnie. Na stołach pojawiały się sycące i tłuste potrawy. Bywało nawet bardziej bogato niż w czasie świąt Bożego Narodzenia.

Co poza jedzeniem wyróżniało ten wieczór? Jako, że był szczególny, pomiędzy jednym, a drugim rokiem, to miał specjalne reguły. Dozwolone, a nawet wskazane były psikusy, na które w innych okolicznościach nie można było sobie pozwolić. Na wsiach, pod osłoną nocy zdejmowano i ukrywano sąsiadom furtki, na kryty strzechą dach wciągano drabiniasty wóz, a w oborach podmieniano zwierzęta.

Panny oddawały się wróżbom. Oczywiście przewidywano zamążpójście. Dziewczyny kładły na podłodze garstkę ziaren, a następnie do izby wpuszczano kurę. Ta z panien, której zboże ptak wybrał, miała największe szanse na małżeństwo.

kolędowanie z gwiazdą

Kolędowanie z gwiazdą to jeden z obyczajów, które przetrwały. Kolędnicy odwiedzają też sylwestrowe zabawy. Obraz M. Germaszewa z 1916 r.

Wysypywano ścieżki popiołem lub słomą. Tak w noc sylwestrową łączono pary, często ułatwiając im podjęcie życiowej decyzji. Jeśli było wiadomo, że dwoje ma się ku sobie, to po cichu, usypywano dróżkę od domu chłopaka do domu dziewczyny. Rano było trochę wstydu i sporo żartów, ale mogło zadziałać, bo jak to celnie ujął Edward Redliński w „Konopielce” pogadajo sobie ludzi, pogadajo, już się młode nie wybronio przed wiosko. Ślub był przesądzony.

Dziś większości tych obyczajów już nie ma. Ale pozostał zwyczaj chowania furtek. Na Podlasiu funkcjonuje on również wśród katolików. Pamiętam go dokładnie z mojego dzieciństwa. Są za to sylwestrowe bale. Przy regionalnej muzyce (również białoruskiej i ukraińskiej). Z regionalną kuchnią. Warto wtedy wybrać się na Podlasie. Zapraszamy! To dobra okazja żeby dotknąć wschodniej egzotyki.

Sylwester juliański na Podlasiu.

………………………………………….

13 stycznia to ostatni dzień roku według kalendarza juliańskiego, stosowanego przez Kościoły wschodnie przy ustalaniu dat świąt religijnych. Zgodnie z tym kalendarzem Boże Narodzenie, a więc i Nowy Rok, wypadają później niż w kalendarzu gregoriańskim. Tam, gdzie mieszkają prawosławni, np. w województwie podlaskim, ten wieczór, to okazja do świętowania sylwestra po raz drugi.

Kalendarz juliański – opracowany na życzenie Juliusza Cezara (wprowadzony w życie w I w. p.n.e.). Powszechnie stosowany w Europie: w Polsce do 1582, w Rosji do 1918, w Grecji aż do 1923 r. Zastąpiony przez kalendarz gregoriański, jednak niektóre Kościoły wciąż jeszcze posługują się kalendarzem juliańskim.

Zobacz też: Sylwester po raz drugi.

………………………………………….

Czytelnikom bloga składam jak najlepsze życzenia!

SAMYCH RADOŚCI W NOWYM ROKU!

I dużo pięknych podróży!

Święta Rodzina w Egipcie

Dzięki miłej pani z radia przypomniałem sobie, że kiedyś w centrum moich zainteresowań znajdował się Egipt. Studiowałem tam, później pracowałem. Zajmowałem się wczesnym chrześcijaństwem, a z czasem pojawiła się też turystyka. O przygodach z tamtych czasów pisałem już nieraz na blogu, np. tu: Oswajanie Egiptu. Teraz, z okazji Świąt, poproszony zostałem o wypowiedź na temat ucieczki św. Rodziny. I tak wróciłem wspomnieniami nad Nil.

Egipt sw Rodzina

Częsty motyw na papirusach sprzedawanych turystom

Dla chrześcijan egipskich temat ten jest niezmiernie ważny. Tutejszy Kościół uczynił z niego element identyfikacji. Przekonanie o szczególnym znaczeniu Egiptu w życiu Jezusa jest podstawą narodowo-religijnej dumy. Poczucie to rekompensuje trwające od setek lat historyczne niedogodności, takie jak oddzielenie od reszty chrześcijańskiego świata i islamskie represje. (Więcej o Kościele koptyjskim).

W tradycji chrześcijan egipskich motyw podróży św. Rodziny został mocno rozbudowany. Maryja, Józef i Dzieciątko mieli spędzić tu ponad dwa lata i odbyć podróż wzdłuż Nilu aż do dzisiejszego miasta Asjut. Na trasie tej wędrówki znajduje się wiele miejsc uświęconych ich obecnością. Drzewo pod którym Maryja karmiła Dzieciątko i schodki, po których zeszli do stojącej na Nilu łodzi. Taki punktów jest więcej. W kilku z nich malutki Jezus miał dokonać swoich pierwszych cudów.

Turystyka lubi takie tematy. Z rozkoszą adoptuje ja do biznesowych potrzeb. Wycieczki i pielgrzymki śladem św. Rodziny mogłyby stać się popularne. Pewnie tak by było, gdyby nie szczególna sytuacja polityczna w Egipcie. Obcokrajowcy nie wszędzie mogą dotrzeć, a w niektórych miejscach bywa po prostu niebezpiecznie. Od lat tak jest w środkowej części kraju, właśnie w okolicach miasta Asjut, gdzie dochodzi do utarczek między muzułmanami i chrześcijanami. Zdarzają się pogromy i regularne uliczne bitwy. W czasach Mubaraka próbowano to ograniczać, takich miejsc strzegła policja i bardzo niechętnie wpuszczała tam obcych.

Egipt sw Rodzina

Święta Rodzina w Egipcie

Jeśli chcemy odwiedzić któreś z ważnych miejsc leżących na trasie podróży św. Rodziny, to najłatwiej będzie dotrzeć do kościoła św. Sergiusza (Abu Sarga) w Starym Kairze. Budynek wznosi się nad grotą, w której przez jakiś czas mieli chronić się rodzice z małym Jezusem.

Motyw ucieczki św. Rodziny do Egiptu inspirował ludową religijność w różnych krajach, także na ziemiach polskich. Jedna z opowieści nawiązuje do świata przyrody. W trakcie ucieczki Święta Rodzina chciała schronić się pod osiką, ta zaczęła trząść się ze strachu przed gniewem Heroda i nie przyjęła ich. Wygnańcom pomogła leszczyna i za ten czyn uzyskała szczególne błogosławieństwo. Wierzono, że w nagrodę omijają ją pioruny i dlatego stanowi bezpieczne schronienie w czasie burzy. A liście osiki za karę trzęsą się cały czas, nawet wtedy gdy nie ma wiatru. Schowanych w gałązkach leszczyny próbowała zdradzić kukułka. Za karę nie buduje gniazda i musi podrzucać jaja innym ptakom.

Podróż Jezusa do Egiptu skłania nas do szerszego rozumienia obszaru Ziemi Świętej. W tym ujęciu rozciąga się ona daleko poza teren Palestyny. Tak też przedstawiona jest na słynnej posadzce w Madabie (Jordania). Mozaika pochodzi z VI wieku i jest najstarszą zachowaną mapą Ziemi Świętej. Uwagę przyciąga wizerunek Jerozolimy z murami obronnymi, główną ulicą i Bazyliką Grobu. Bez trudu rozpoznajemy też rzekę Jordan, Morze Martwe i oczywiście Nil.

Audycja Śladami Świętej Rodziny.

Wesołych Świąt !

Wesołych Świąt i wielu PIĘKNYCH PODRÓŻY w 2014 roku!

Jak najlepsze życzenia z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia! Aby były pogodne, rodzinne i dały choć odrobinę wytchnienia od codziennego trudu. A nowy, 2014 rok, niech przyniesie same dobre rzeczy! Wśród nich oczywiście udane, piękne i egzotyczne podróże!

Wesołych Świąt !
Śladem poprzednich lat zapraszamy zimą na Podlasie. W tym roku z okazji Sylwestra Juliańskiego urządzamy kulig z lokalnymi atrakcjami: 10-12 stycznia. Zapraszamy!

Kutaisi. Nowe centrum gruzińskiej turystyki

Do niedawna było to prowincjonalne i niezbyt atrakcyjnym miasto. Brakowało też odpowiedniej bazy turystycznej. Ustępowało innym, nawet znacznie mniejszym ośrodkom. I zapewne gdyby nie położenie na trasie z Tbilisi do Batumi mało kto by tu w ogóle zaglądał.

Kutaisi

W centrum miasta

Ale w tym roku sytuacja się zmieniła. Miasto zyskało na popularności. Stało się tak dzięki bezpośrednim połączeniom lotniczym z Warszawą i Katowicami. Kilka miesięcy temu Wizzair uruchomił loty do Kutaisi. W ten sposób pojawiła się zupełnie nowa możliwość niedrogiego przelotu do Gruzji. Wielu amatorów niskobudżetowych podróży nagle zaczęło szukać na mapie gdzie też leży to Kutaisi.

Gruzja jest niewielkim krajem, ale rozciągniętym na osi wschód – zachód. Kutaisi położone jest niemal w połowie tej drogi. Do Tbilisi i do Batumi jest stąd kilka godzin jazdy samochodem. Stanowi też dobrą bazę wypadową w kierunku Swanetii. Zatrzymywaliśmy się tu tylko na jedną noc. Kutaisi nigdy nie było celem samym w sobie. Pojawiało się w programach wycieczek przy okazji. Oglądaliśmy klasztor Gelati i katedrę Bagrati. No może jeszcze jaskinie Sataplia i jechaliśmy dalej. A teraz? Teraz wiele wycieczek tu się rozpoczyna i tu kończy. Kutaisi stało się ważne.

Kutaisi, Bagrati

Katedra Bagrati

Zobacz przykładowe trasy wycieczek z Kutaisi.

Proces przyciągania turystów ledwie się rozpoczął. Na razie lądują tu samoloty z Polski, Ukrainy, Białorusi i Rosji. Do zrobienia jest jeszcze sporo, ale sukces jaki miasto odniosło na rynku polskim pokazuje duży potencjał.

Jakie jest Kutaisi? Na pierwszy rzut oka nieciekawe. Nie ma tu wielu atrakcji turystycznych. Baza hotelowa dopiero zaczyna się tworzyć. I to nie tyle w samym Kutaisi, co w położonym tuż obok Tsalktubo – kurorcie z czasów radzieckich. W najlepszej jego części, zarezerwowanej kiedyś dla wyższych rangą oficerów Armii Czerwonej powstał czterogwiazdkowy hotel. W robiącym wrażenie parku i wnętrzach przypominających sowieckie pałace z lat 50. XX wieku czujemy zmianę klimatu. W Kutaisi są natomiast hostele i pensjonaty. Nastawione raczej na niskobudżetowego turystę z plecakiem.

Pamiętam swoje pierwsze wizyty w Kutaisi ładnych kilka lat temu. Centrum miasta to był opłakany widok. Chodniki i ulice straszyły dziurami. Nie było też przyciągającej dziś uwagę turystów fontanny na głównym rondzie miasta. W ogóle było jakoś szaro i smutno. Dumnie wznosząca się nad miastem katedra Bagrati straszyła wtedy ruiną. Ktoś, kto pamięta tamte czasy, wie jak wiele się tu zmieniło. Kutaisi wypiękniało.

To rodzinne miasto Katie Melua. Wzmianki o tym, że urodziła się tu znana piosenkarka pojawiają się nawet w przewodnikach. Ale jest to też miejsce, gdzie przyszedł na świat Władysław Raczkiewicz, znany polityk okresu II Rzeczpospolitej i prezydent RP na uchodźstwie. Na Południowym Kaukazie mieszkało wielu Polaków. Robili tu kariery, służyli w armii rosyjskiej, prowadzili duże biznesy, trafiali jako jeńcy z powstań. Na początku XX wieku naszych rodaków było tu około 100 tys. Część z nich mieszkała w Kutaisi. Wtedy było to ważne miasto, stolica jednej z dwóch gruzińskich guberni.

Kutaisi, fontanna

Fontanna w centrum miasta. Nawiązuje do złota Kolchidy

Lotnisko znajduje się kilkanaście kilometrów za miastem. Jego remont, a właściwie całkowita przebudowa, był jednym ze sztandarowych działań ekipy prezydenta Saakaszwilego. Symboliczna jest nazwa lotniska. Nosi ono imię Dawida Budowniczego (David the Builder Kutaisi International Airport), co sugestywnie oddaje ideę tego procesu. Dawid był jednym z największych władców, od jego rządów zaczęły się złote lata Gruzji.

Jak dostać się do miasta?

Lotnisko położone jest przy głównej drodze Batumi – Tbilisi. Stojąc przy tej trasie tyłem do lotniska w lewo mamy drogę do Batumi, w prawo do Kutaisi i dalej do Tbilisi. W całej Gruzji komunikacja publiczna oparta jest o marszrutki, czyli minibusy kursujące na określonych trasach. Możemy wsiąść do marszrutki, która zaczyna bieg przy lotnisku (cena będzie trochę wyższa, i tak: Kutaisi ok. 7 lari, Tbilisi minimum 20 lari, Batumi 20 lari) lub próbować złapać marszrutkę przejeżdżającą trasą obok  – będzie taniej, ale nie zawsze są wolne miejsca, czasami trzeba długo czekać. Oczywiście można tez skorzystać z propozycji taksówkarzy, którzy pojawiają się przed lotniskiem w godzinach lądowania samolotów.

Cena taksówki z lotniska do Kutaisi, to ok. 20-25 GEL (lari). Na lotnisku jest punkt wymiany pieniędzy, czynny w porze przylotów. Kurs uczciwy, niemal identyczny jak w kantorach w mieście. Więcej na ten temat w artykule: Lotnisko w Kutaisi, informacje praktyczne.

Lotnisko jest niewielkie, ale nowoczesne, czyste i ładne. Działa jednak na pół gwizdka, lotów jest mało, więc całymi godzinami nic tu się nie dzieje. Zapewne dlatego nie ma na nim ani strefy wolnocłowej, ani żadnego sklepiku czy kawiarni. Nawet automatu z napojami. Wylatując więc z Gruzji nie ma szans na wydanie miejscowej waluty (lari). To stan na jesień 2013 r. Może w najbliższym sezonie coś się zmieni…

Kutaisi, parlament

Parlament w Kutaisi

Co warto zobaczyć?

Tuż za Kutaisi znajduje się wspaniały zabytek architektury sakralnej, czyli klasztor Gelati. Wzniesiono go na początku XII wieku, a przy budowie miał pracować sam Dawid Budowniczy. W bramie do monasteru znajduje się jego grobowiec. A w samym mieście, na wzgórzu pięknie prezentuje się katedra Bagrati. Wyświęcono ją w 1003 roku. W XVII wieku została w sporej części zniszczona. Wysadziła ją w powietrze turecka armia.  Przetrwały tylko fragmenty zewnętrznych ścian. Trwała w takiej postaci, uważana przez Gruzinów za narodowy i religijny symbol. Kilka lat temu postanowiono ją odbudować. I zrobiono to. Wbrew wytycznym UNESCO! Sposób w jaki to uczyniono wzbudza kontrowersje. Ja jestem zachwycony. To piękny przykład połączenia wiekowego zabytku z nowoczesnością. Część rekonstrukcji wykonano ze szkła i metalu. Wygląda rewelacyjnie, zwraca uwagę, wzbudza komentarze. Czyli jest wszystko to, czego potrzebuje promocja turystycznych miast.

Kutaisi ma za sobą długą i piękną historię. To tu znajdowała się starożytna Kolchida. Do tego miejsca, skuszeni bogactwem Kaukazu wybrali się dowodzeni przez Jazona Argonauci. W średniowieczu było królewskim miastem i pełniło rolę stolicy. Na początku XIX wieku, po zajęciu Gruzji przez Rosję, miasto stało się jednym z dwóch najważniejszych administracyjnych ośrodków okupowanego kraju. W czasach radzieckich ulokowano tu ośrodki przemysłowe. Dziś zostały po nich opustoszałe fabryki i dzielnice blokowisk. W latach 90. poprzedniego stulecia Kutaisi pogrążyło się w upadku. W całej Gruzji były tu problemy z zapewnieniem podstawowych potrzeb, takich jak ogrzewanie, woda i prąd. Niesamowitą historię z tamtych czasów opisuje żona Saakaszwilego, Sandra Elisabeth Roelofs. Miejscowy obyczaj stanowił, że elektryczność włączano w tych domach, w których ktoś zmarł. Tak więc pomysłowi mieszkańcy kilku bloków w Kutaisi zainwestowali w trumnę. Udając, że ktoś zmarł wystawiali wieko przed drzwi mieszkania. Stało tam przez trzy dni, bo tyle trwały przygotowania do pogrzebu. A w tym czasie mieszkańcy mieli prąd. Działało dopóki urzędnicy nie rozszyfrowali tego procederu. Tamte czasy na szczęście już minęły. Po rewolucji róż (2003 r.) wiele się zmieniło. Gruzja jest stabilnym i bezpiecznym krajem. Dziś już mało kto pamięta, że kilkanaście lat temu były takie kłopoty. Kutaisi też wygląda zupełnie inaczej. I przyciąga coraz więcej turystów.

Tu znajdują się propozycje wycieczek z przelotem do Kutaisi.

Zobacz blog: turystyka w Gruzji

Inne artykuły:

„Batumi, legenda i rzeczywistość”

„Tbilisi w obiektywie”.

Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza

Etiopia jest krajem wyjątkowym. Bardzo atrakcyjnym. Ale raczej dla podróżników niż masowego turysty. Wyprawę do Etiopii można potraktować jak podróż życia.

Etiopia, mnich

Etiopski mnich

Wszystko jest tu oryginalne, ciekawe i wprawiające w zdumienie. Nawet tak podstawowe rzeczy jak kalendarz. Kiedy na całym świecie jest rok 2013, w Etiopii mamy dopiero rok 2006. Tamtejszy kalendarz młodszy jest o 7 lub 8 lat – to zależy od tego, który miesiąc bierzemy pod uwagę. Nowy rok zaczyna się we wrześniu, a nie w styczniu jak u nas. Co więcej, rok w Etiopii ma 13 miesięcy! Ludność tego kraju do niedawna niemal zupełnie odizolowana od reszty świata pozostała przy swoich tradycyjnych wierzeniach, zwyczajach i sposobach definiowania rzeczywistości. W ten sposób kalendarz rodem ze starożytnego Egiptu przetrwał do dnia dzisiejszego. Kolejne reformy i innowacje wprowadzane w Europie, do Etiopii już nie docierały. Było zbyt daleko i nie bardzo po drodze. Dotyczy to zresztą wielu innych rzeczy. Na przykład niewolnictwo zlikwidowano tu ostatecznie dopiero w latach 60. XX wieku.

Historia państwa rozpoczęła się około III w. p.n.e. w mieście Aksum. Szczyt potęgi osiągnęło w pierwszych wiekach naszej ery. Pozostałością tego okresu są robiące ogromne wrażenie kamienne obeliski. Jeden z nich wznosi się majestatycznie w centrum miasta. Wycięty z kawałka granitu sięga na wysokość 23 metrów. Drugi, dotrwał do naszych czasów w kilku kawałkach. Gdyby zachował się w całości, byłby najwyższym, mierzącym 33 metry, kamiennym monumentem na świecie; przewyższającym słynne egipskie obeliski! Jego waga oceniana jest na 500 ton. W jaki sposób, prawie 2 tysiące lat temu, mieszkańcy Aksum byli w stanie wyciąć taki blok, przetransportować go z kamieniołomów oraz ustawić pionowo na kamiennym fundamencie? Dla Etiopczyków odpowiedź jest prosta. Pomogła w tym Arka Przymierza!

Opis Arki znajdujemy w Starym Testamencie. Miała to być skrzynia z drewna akacjowego pokryta złotem. W niej Mojżesz umieścił kamienne tablice z dziesięciorgiem przykazań. Była nośnikiem mocy Boga. Dzięki niej Izraelici podbili Ziemię Obiecaną. Jej potęga pomagała im wygrywać bitwy i burzyć mury opornych miast. Dla niej król Salomon wybudował Świątynię Jerozolimską. Przechowywana była tam w jej najbardziej sekretnej i najmniej dostępnej części. Spełniała rolę łącznika z Bogiem. Była też gwarancją potęgi państwa izraelskiego. Do czasu kiedy w tajemniczych okolicznościach nie zniknęła. Starożytna Jerozolima była dwukrotnie burzona, zdobywcy wywieźli obfite łupy, ale źródła nie mówią nic o Arce. Stary Testament po prostu przestaje o niej wspominać. Izrael stracił największą relikwię. W jaki sposób, kiedy i gdzie?

Etiopia, Lalibela

Lalibela, miasto skalnych kościołów

Wie to każdy Etiopczyk. Co więcej, wiadomo gdzie dziś znajduje się Arka. Przechowywana jest na terenie katedry św. Marii z Syjonu w Aksum. To niewielkie, ospałe miasteczko, położone wśród gór na północno-wschodnim krańcu Etiopii. Najważniejsze zabytki, będące świadectwem dawnej potęgi znajdują się w samym centrum, leżą tuż obok siebie. Po jednej stronie ulicy wspomniane już obeliski, po drugiej kościół św. Marii i stojący tuż obok niego niepozorny, mały budynek, miejsce przechowywania Arki.

Około 330 r. król Ezana, władca Aksum, przyjął chrześcijaństwo. W ten sposób Etiopia stała się jednym z pierwszych na świecie chrześcijańskich krajów (wyprzedziła ją tylko Armenia i Gruzja). Wtedy wybudowano w stolicy kościół pod wezwaniem św. Marii. W nim, a dokładniej, w najświętszym miejscu kościoła, odpowiadającym w przybliżeniu ołtarzowi w kościele katolickim, umieszczono Arkę. Miała znajdować się tam przez kolejne stulecia. W XVI w. Etiopia przeżyła niszczycielski najazd wojsk islamskich. Aksum wpadło w ręce muzułmanów, a kościół zburzono. Na szczęście Arkę przeniesiono wcześniej w bardziej bezpieczne regiony kraju. Przez jakiś czas domem Arki była Lalibela, miasto słynnych wykutych w skale kościołów. W XVII w. po odbudowaniu kościoła św. Marii w Aksum, cesarz Fasilidas, sprowadził i ponownie umieścił tu największą etiopską relikwię. Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu, ostatni z cesarzy, Hajle Sellasje, ufundował niewielki budynek obok kościoła. Od tej pory w nim znajduje się Arka.

Strzeże jej jeden człowiek. Jest to mnich wskazywany przez swojego poprzednika. Od chwili gdy zostaje strażnikiem, aż do swojej śmierci, przebywa razem z Arką. Mieszka w tym budynku i nie wolno mu wyjść poza otaczające go ogrodzenie. Któryś z mnichów przynosi mu jedzenie i wodę; podaje je przez płot bo nikomu poza strażnikiem nie wolno wejść do środka. Nawet choroba nie zwalnia go z tego obowiązku. Miejscowi opowiadają historię, jak jeden z poprzednich strażników, dowiedziawszy się, że został wybrany, uciekł w góry. Schwytano go i siłą przyprowadzono. Przykuto łańcuchem aby ponownie nie uciekał. Dopiero wtedy zrozumiał, że nie ma wyboru, i że już do śmierci zostanie w budynku skrywającym Arkę.

Aksum, Arka Przymierza

W tym budynku przechowywana jest Arka Przymierza

Poza strażnikiem nikt nie może zobaczyć Arki. Powodem takiego stanu rzeczy jest jej potężna moc, niebezpieczna dla zwykłych śmiertelników. Raz w roku Arka w uroczystej procesji wynoszona jest na zewnątrz. Ma to miejsce 19 stycznia, w święto upamiętniające chrzest Jezusa w rzece Jordan, zwane tu Timkat. Arka obnoszona jest w towarzystwie najwyższych kościelnych dostojników. Procesja zmierza do zbiornika wodnego, zwanego basenem Królowej Saby. Niestety, cały czas Arka jest szczelnie osłonięta zdobnymi tkaninami. Część kapłanów z Aksum nieoficjalnie przyznaje, że i tak wynoszona jest kopia, gdyż nikt dziś nie naraziłby tak cennego oryginału.

Królowa Saby i Salomon

Motyw często spotykany w Etiopii. Królowa Saby i Salomon

Ale w jaki sposób Arka Przymierza znalazła się w Etiopii? Odpowiedź na to pytanie znajdujemy w największym dziele literatury etiopskiej. „Kebra nagast” czyli „Chwała królów” została napisana na przełomie XIII i XIV wieku. Jej treść stanowi popularna na całym Bliskim Wschodzie legenda o podróży królowej Saby do Salomona. Królowa Etiopii, zainteresowana słynną mądrością władcy, udała się do Jerozolimy. Owocem tego spotkania był ich syn Dawid, w Etiopii znany jako Menelik. Chłopiec przyszedł na świat już w Etiopii i jako dorosły mężczyzna odwiedził swego ojca. Żegnając się z synem Salomon przydzielił mu do towarzystwa synów najwyższych dostojników. Ci, opuszczając na zawsze Jerozolimę, nie chcieli rozstać się z największym skarbem, czyli Arką. Potajemnie wykradli ją i zabrali ze sobą. W ten sposób kamienne tablice i chroniąca je Arka Przymierza trafiły do ówczesnej stolicy, czyli Aksum.

Tyle legenda. W Etiopii ma ona wartość prawdy historycznej, nikt nie poddaje jej w wątpliwość. A jak było naprawdę? Trudno powiedzieć. Brakuje nam źródeł. Wydaje się, nie mogło dojść do spotkania Salomona i królowej Saby. Salomon jest postacią historyczną, rządził Izraelem w X w p.n.e. Natomiast władczyni Etiopii to postać na poły baśniowa, ale nawet jeśli rzeczywiście istniała, to rządzić mogła najwcześniej dopiero około IV-III w. p.n.e., ponieważ dopiero od tego momentu możemy mówić o państwie etiopskim. Zatem do połączenia obu postaci brakuje nam lekką ręką jakieś 600-700 lat. A jeśli tak, to i Menelik, syn Salomona nie jest postacią autentyczną. Zatem nie mógł sprowadzić do Aksum Arki Przymierza. Ale może przywiózł ją tu ktoś inny? Kiedy? I kto?

Etiopia, mnich

Etiopski krzyż

W Etiopii jest ponad 30 tysięcy kościołów i klasztorów. W każdym z nich znajduje się przynajmniej jedna replika Arki, po etiopsku zwana tabot. Kopie te maja formę prostokątnych tabliczek, wykonane są z drewna bądź kamienia. Wyświęcenie nowego kościoła polega na wniesieniu do niego poświęconego wcześniej przez biskupa tabotu. Zatem bez kopii Arki nie ma kościoła. Świątynia nie ma mocy, nie działa dopóki nie znajdzie się w niej tabot. Świadczy to między innymi o tym, jak bardzo Kościół etiopski oparty jest na wierze w Arkę Przymierza. Co by się stało, gdyby miało się okazać, że Arkę i Etiopię łączy tylko piękna legenda?

Wycieczka do Etiopii.

Więcej artykułów na temat Etiopii.

Ukraina i Mołdawia

Właśnie wróciliśmy z wycieczki. W programie Odessa, Mołdawia i Naddniestrze. Interesujące zestawienie. Jest to obszar położony blisko Polski, ale jeszcze niezbyt popularny wśród naszych turystów.

Akerman

Białogród Dniestrowski (Akerman)

Na Ukrainę jeździ się raczej do Lwowa, Kijowa, na Krym i szlakiem polskich twierdz nadgranicznych. Znacznie mniej popularna jest Odessa. Niesłusznie. Samo miasto jest ciekawe, warto je odwiedzić (zobacz artykuł Odessa). A chyba jeszcze bardziej interesujące są jej okolice. W pierwszej kolejności leżący nad deltą Dniestru Białogród Dniestrowski. To tu znajdowały się opiewane przez Mickiewicza stepy Akermanu. W Białogrodzie zwiedzić należy twierdzę, a w drodze powrotnej zajrzeć do winnicy Szabo (oferuje całkiem dobre wina). Kupiona i unowocześniona przez Gruzina produkuje m.in. białe wina wytwarzane w glinianych kwewri. Turystyka winiarska jest coraz bardziej atrakcyjnym tematem. Szkoda, że w Polsce ciągle zapatrzeni w inne strony świata nie doceniamy win ze wschodu. Gruzja i Mołdawia mają do zaoferowania wyjątkowe, bardzo dobrej klasy trunki. Oczywiście trzeba wiedzieć, co wybrać. Specyfiki, które znajdujemy na półkach popularnych polskich sklepów niekoniecznie oddają bogactwo tych krajów. Również Ukraina coraz śmielej staje w szranki. Do zaoferowania ma wina z Szabo i bardziej znane masandryjskie z Krymu. Zobacz artykuł: Enoturystyka – podróże z winem.

Wilkowo

Niewielka miejscowość skrywa się gdzieś na końcu świata. Położona 250 km od Odessy (słabe drogi) tuż przy granicy z Rumunią przyciąga tylko specjalnych gości. Tych, którzy chcą zobaczyć deltę Dunaju i mieszkających tu lipowan – wyznających prawosławie staroobrzędowców o bogatej historii i ciekawym folklorze. Długa droga między Odessą a Wilkowem daje możliwość ujrzenia prawdziwej ukraińskiej prowincji. Mijamy wsie, w których ludzie utrzymują się z dorywczej pracy i przydomowej hodowli drobiu. Dawno nie widziałem tylu gęsi. Dorodne, odkarmione, całymi stadami zalegają ogrody i przydrożne pasy. Sprzedawane są następnie na bazarze w Odessie. Wielu mieszkańców miast nie stać na żywność ze sklepów. Ratunkiem są znacznie tańsze targowiska. Część rodzin pomaga sobie jeszcze inaczej. Idą do pracy na wsi (w ramach urlopu na przykład). I za kilka dni pomocy przy wykopkach otrzymują zapas ziemniaków.

wilkowo_gospodyni_krzysztofmatys

Gospodyni w Wilkowie

Nazwa Wilkowa pochodzi od widelca (ros. „wiłka”). Dunaj przed ujściem do morza rozgałęzia się, tworząc formę, która miejscowym kojarzyła się właśnie z widelcem. Jest to druga pod względem wielkości europejska delta i największy transgraniczny obszar chroniony. Uczestniczą w nim aż cztery państwa: Ukraina, Rumunia, Mołdawia oraz Bułgaria. Co tu oglądamy? Atrakcją jest rejs łodzią po kanałach delty. Turyści z naszej wycieczki nazwali to miejsce Mekongiem, bo klimat rzeczywiście podobny. Właściwie wszystko jest tu na tyle oryginalne, że stanowi turystyczny rarytas. Obiad ze świeżo złowionych olbrzymich karpi, domowe wino, gospodyni w dowcipny sposób zmuszająca każdego żeby zjadł i wypił oraz muzyka i tańce ludowe, którymi powitano nas w przystani i odprowadzono do autokaru.

Mołdawia

Przejście graniczne między Ukrainą a Mołdawią znajduje się o godzinę jazdy z Odessy. Miasto i jego port lotniczy (bezpośrednie połączenia z Warszawy) są dobrą bazą wypadową w kierunku Mołdawii – kraju, który śmiało można nazwać ostatnim nieznanym europejskim lądem. A od granicy do Kiszyniowa jest już tylko 140 km. Drogę między Odessą, a stolicą Mołdawii można więc pokonać  w cztery godziny. W połowie trasy warto zatrzymać się w Purcari. Znajduje się tu jedna z lepszych mołdawskich winnic. Niewielka, nowoczesna wysyła w świat interesujące trunki. Przez lata Negru de Purcari trafiało do Wielkiej Brytanii na stół Elżbiety II! Dlatego zwą tu je królewskim winem.

O Mołdawii można by napisać sporo. Zainteresowanych tym krajem zapraszam tu: moldawia.krzysztofmatys.pl. O największych turystycznych atrakcjach można przeczytać też w artykule Mołdawia.

Mołdawia. Fot. Krzysztof Matys

Mołdawski krajobraz

Wkrótce Kiszyniów mocniej przyciągnie naszą uwagę. Tym razem chodzi o politykę. Pod koniec listopada w Wilnie odbędzie się szczyt Partnerstwa Wschodniego. Spotkanie to przygotowywane jest od dawna. Cel to kolejny krok na drodze integracji europejskiej. Planowano, że w Wilnie Ukraina podpisze umową stowarzyszeniową z Unią Europejską, a Armenia, Gruzja i Mołdawia taką umowę parafują. Zaskoczeniem dla unijnych polityków  było nagłe wycofanie się Armenii. Pozostałe kraje od kilku miesięcy są poddawane intensywnym rosyjskim naciskom. Mołdawia jest w trudnej sytuacji. Rząd w Kiszyniowie chce parafować umowę, ale uzależniony jest od rosyjskiego gazu. Wicepremier Rosji straszył niedawno nadchodzącą zimą. W trakcie tej wycieczki rozmawiałem z miejscowymi. Obawiają się, że będą marzli, i że w odwecie za prozachodni kierunek Moskwa zamknie granice dla Mołdawian pracujących w Rosji oraz wstrzyma import wina. Szczyt w Wilnie będzie bardzo interesującym wydarzeniem. Mołdawii życzę jak najlepiej. Dobrze by było gdyby ten piękny kraj doczekał się w końcu lepszych czasów.

Zobacz film o turystycznych atrakcjach Mołdawii.

Tyraspol. Lenin. Fot. Krzysztof Matys

Pomnik Lenina przed siedzibą rządu w Tyraspolu

Na drodze do Unii Europejskiej Mołdawia napotyka jeszcze jedną przeszkodę. Chodzi oczywiście o Naddniestrze, quasi-państwo formalnie podlegające rządowi w Kiszyniowie. W rzeczywistości jest to niezależna republika. Posiada swój rząd, prezydenta, walutę, armię i granice. Korzysta z rosyjskiego wsparcia. I nie wybiera się do UE.  Dla nas Naddniestrze stanowi jedną z  turystycznych atrakcji regionu. Odwiedzić trzeba je koniecznie. Jest bezpiecznie, granice z Mołdawią przekracza się bez żadnych trudności. Nad stołecznym Tyraspolem opiekę sprawuje Lenin, a miejscowy Kvint słynie z przednich koniaków. Ale to już temat na inną opowieść. Więcej w artykule: Naddniestrze. Lenin w Tyraspolu.

Wycieczka do Mołdawii i Naddniestrza

pocztowka_gruzja_krzysztofmatystravel

Pocztówka z Gruzji

Jutro wracamy do Polski. To była kolejna, bardzo przyjemna wycieczka. Który to raz już w tym roku jestem w Gruzji? Bodaj piąty. I jeszcze dwie wyprawy przede mną. I tak od kilku lat. Właściwie to Gruzja mnie pochłonęła. Na miły sposób zniewoliła. Tak, jak kiedyś uzależniony byłem od Egiptu, tak dziś od Gruzji.

pocztowka_gruzja_krzysztofmatystravel

Zastanawiam się dlaczego tak się stało. Co w Gruzji jest aż tak niesamowitego? I szczerze mówiąc nic oryginalnego nie przychodzi mi do głowy. Chyba już za bardzo przyzwyczaiłem się do tych miejsc, zabytków, ludzi, kuchni, wina… Nie mam dystansu i świeżego oglądu właściwego komuś, kto przyjechał tu pierwszy raz. Tbilisi stało się tak oczywiste, jak mój rodzinny Białystok. Oswojone, prawie własne…

Kończymy wycieczkę. Przed nami już tylko uroczysta kolacja. Mnóstwo dobrego jedzenia, sporo wyjątkowego wina, pokaz tańców gruzińskich, ciekawa muzyka. My też pewnie potańczymy. I do Polski. Co by było gdybym miał szybko nie wrócić do Gruzji? Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji! Następna wycieczka już za kilkanaście dni.

A tu znajduje się mój nowy blog:  turystyka w Gruzji

Jak zostać pilotem wycieczek?

Co się zmieni po wejściu w życie ustawy deregulacyjnej? Jakie będą konsekwencje zniesienia obowiązkowych szkoleń i egzaminów dla pilotów wycieczek? Od 1 stycznia 2014 r. każdy będzie mógł pracować na tym stanowisku! Nie będą wymagane już żadne licencje i legitymacje! Kto na tym zyska, a kto straci?

pilot_wycieczek_krzysztofmatysOd lat zajmuję się pilotażem wycieczek. Prowadzę również szkołę pilotów. A jako właściciel biura podróży zatrudniam ich. Dlatego w mojej opinii połączyć mogę doświadczenia płynące z kilku źródeł. Mam nadzieję, że w ten sposób uda mi się uchwycić szersze spektrum tematu. Proszę zwrócić uwagę, że takich opinii brak w dyskursie medialnym. Najczęściej przebijają się jednostronne opinie, krytyczne wobec deregulacji. Wygłaszają je oczywiście piloci oraz osoby czerpiące korzyści ze szkolenia i egzaminów.

Jak będzie wyglądała turystyka zorganizowana w 2014 r.? Jeśli chodzi o funkcję pilota wycieczek, to nie nastąpią żadne radykalne zmiany. Sytuacja ewoluować będzie powoli. W pierwszym okresie zlecenia nadal otrzymywać będą te same osoby. To znaczy te, które dały się już poznać pracodawcom. A wiec nadal, w przeważającej mierze, pracować będą piloci, którzy kiedyś zdali egzamin. Dlaczego właśnie ci? On mają doświadczenie, kontakty w branży i wyrobioną opinię wśród pracodawców. A właśnie opinia jest najważniejsza. Biuro podróży, zatrudniając pilota, chce mieć jak największą gwarancję, że ta osoba swoją pracę wykona we właściwy, satysfakcjonujący sposób.

Nowi kandydaci, bez licencji, zdobywać rynek będą stopniowo. W takim tempie, w jakim uda im się przekonać potencjalnych pracodawców do swoich kompetencji. Od 1 stycznia 2014 r. to właśnie kompetencje najbardziej zyskają na wartości. Po zniesieniu sztucznych, urzędniczych regulacji będziemy mieli do czynienia z prawdziwie wolną konkurencją. A biura podróży, we własnym interesie, powinny przeszukiwać rynek w celu wyłowienia najlepszych pilotów. Te firmy, które chcą walczyć o klienta jakością, zapewne tak zrobią.

Kto skorzysta na zniesieniu licencji pilota?

Turyści, ponieważ będą mieli większe szanse na to, że ich wycieczkę poprowadzi pilot z pasją, wiedzą i umiejętnościami, a nie tylko pilot z licencją!

Biura podróży organizujące wycieczki. Będą miały większą swobodę w doborze kadry. Pisałem o tym wielokrotnie, chociażby tu Deregulacja. Pilot wycieczek . Dzięki temu touroperator może zatrudnić w charakterze pilota np. absolwentów specjalistycznych studiów, historyków sztuki, arabistów, egiptologów, archeologów, orientalistów, sinologów, etc. Bywałych w świecie, studiujących za granicą. Niejeden z nich poprowadzi wycieczkę o wiele lepiej niż pilot z urzędu, który tylko co ukończył teoretyczny kurs i zdał pełen absurdów egzamin.

I wreszcie osoby, które chcą zacząć pracę w charakterze pilota wycieczek. W pierwszej kolejności te, które mogą pochwalić się cenioną w branży wiedzą. Sądzę, że mocniej niż dotychczas będą rozwijały się specjalizacje. Sinolog zajmie się tylko daleką Azją, a miłośnik i znawca turystyki rowerowej takimi właśnie wycieczkami. Ktoś na swój obszar działania (i ustawicznego kształcenia) wybierze wyłącznie Polskę i kraje ościenne, a ktoś dalekie, egzotyczne destynacje. Przez to rynek zdominowany zostanie przez specjalistów od konkretnych kierunków i rodzajów turystyki. I dobrze, ponieważ nie ma jednej funkcji pilota wycieczek! (Jak zatem może być jeden kurs i jeden egzamin?! Jest to ważny argument za zniesieniem egzaminu i licencji. Szkolenia niech będą, ale specjalistyczne. Inne dla pilotów pracujących na wycieczkach autokarowych w Polsce i Europie, inne dla osób zainteresowanych samolotowymi wycieczkami egzotycznymi).

Co najważniejsze, wszystko to powinno się dziać z korzyścią dla klienta.

Oczywiście wiele zależeć będzie od biur podróży. To ich zachowanie zadecyduje o tym, w którym kierunku pójdą zmiany. Tour operatorzy konkurujący ceną, sprzedający wycieczki na granicy kosztów, mogą stać się jeszcze bardziej niebezpieczni. Takie biura mogą ulec pokusie zatrudnienia w charakterze pilota byle kogo. Wezmą osobę bez wiedzy i umiejętności, ale za to tanią. Zresztą i dziś mnóstwo jest tego typu praktyk. Organizatorzy tanich, autokarowych wyjazdów specjalizują się w wysyłaniu na swoje wycieczki ledwo co upieczonych pilotów. Niby na staż, za darmo, bez żadnej pensji.  Natomiast biura dobre, rzeczywiście dbające o jakość, z całą pewnością nie pójdą w tę stronę. Zbyt duże ryzyko i dla takich firm nieopłacalne. Te podmioty zareagują odwrotnie. Otwarty rynek pozwoli im zatrudniać specjalistów od konkretnych kierunków dysponujących wyjątkową wiedzą. Ci będą drożsi od standardowych pilotów, ale o wiele atrakcyjniejsi dla turystów.

Kto na tym straci?

Piloci z licencją? Tak, ale tylko ci najsłabsi, najmniej profesjonalni. Ci, którzy poza legitymacją pilota nie mają nic więcej do zaoferowania. Pozostali nie powinni się obawiać. A we własnym interesie, zamiast narzekać i roztaczać czarne wizje, niech się rozejrzą za możliwością podnoszenia swoich kwalifikacji. Rynek to doceni.

Najwięcej stracą ośrodki prowadzące szkolenia, autorzy podręczników do tych szkoleń i członkowie komisji egzaminacyjnych. Dlatego właśnie te środowiska najgłośniej protestowały i uprawiały bardzo silny lobbing w Sejmie w trakcie prac nad ustawą, a teraz straszą najgorszymi konsekwencjami.

Szkolenia

Nie znikną. Z dwóch powodów. Po pierwsze, wspomniane wyżej środowiska nie zrezygnują tak łatwo z korzyści, które przez lata były ich udziałem. Jakoś będą próbowały dostosować się do nowej sytuacji, więc pojawią się organizowane przez nich kursy (obawiam się, że niestety, w większości tak samo teoretyczne jak poprzednio) oraz pomysły na certyfikowanie pilotów. Może jakieś egzaminy organizowane przez federacje, stowarzyszenia czy izby branżowe. Tu trzeba będzie odpowiedzieć na jedno, ale najważniejsze pytanie. Komu będą potrzebne te szkolenia i egzaminy?! Branży turystycznej, a więc biurom podróży (pracodawcom) i kandydatom na pilotów? A może kadrom szkoleniowym, czyli chcącym dorobić wykładowcom różnych uczelni i kierunków typu „turystyka i rekreacja”?! Podejrzewam, że raczej to drugie. Jeśli tak, to byłoby fatalnie. Turystyczne kierunki na uniwersytetach i politechnikach produkują największą ilość bezrobotnych wśród absolwentów szkół wyższych! Cały system uczelnianego szkolenia w tej branży jest jedną wielką katastrofą. No i gdyby teraz te same osoby zaczęły szkolić nam pilotów, przewodników i rezydentów, to będziemy mieli specjalistów tej samej klasy, co absolwenci z tytułem „magister zarządzania turystyką”. W Polsce mamy już tysiące bezrobotnych z takim tytułem. Źle przygotowanych do pracy.

Po drugie, co ważniejsze, potrzebujemy dobrych (podkreślam: dobrych!) szkoleń dla pilotów. Również dla pilotów już praktykujących, ponieważ spora część z nich, nie rozwija się, nie zdobywa nowych kompetencji. Co więcej, łatwo spotkać pilota popełniającego podstawowe błędy, źle wykonującego swoją pracę. Przydałoby się to skorygować. Dotyczy to zresztą i przewodników. Odrębnym tematem jest potrzeba szkoleń dla pilotów, którzy skończyli kiedyś przewidzianym prawem kurs, zdali egzamin i, mimo wielkich chęci, nie podjęli pracy. Dlaczego? Ponieważ biura podróży nie uwierzyły w ich kompetencje, uznając, że sama legitymacja pilota to zbyt mało. Wielkość tej grupy oceniam na ok. 90 proc. spośród tych, którzy zdali egzamin! Jak im pomóc? Czego nauczyć żeby odnieśli sukces? Wydaje się, że potrzebują wsparcia również z zakresu planowania kariery, marketingu i komunikacji z pracodawcami.

Mam nadzieję, że wynikiem deregulacji będzie dostosowanie szkoleń pilotów wycieczek do warunków rynkowych. Że w wyniku otwarcia zawodu pojawią się nowi, lepiej przygotowani do pracy piloci. I niech to będzie początkiem radykalnych zmian w całym systemie szkolenia kadr turystycznych.

Fragmenty tego tekstu ukazały się wcześniej na portalu branżowym tur-info.pl w artykule „Czy deregulacja coś zmieni?”.

Z tego działu zobacz też na blogu:
Kompendium pilota wycieczek   oraz  Pilot, rezydent i pracownik biura podróży.

Kurs pilota wycieczek.

Duch puszczy, samogon z Podlasia

Jest jedną z wizytówek regionu. Rzecz tu bardzo popularna i w Polsce rozsławiona. Pojawia się na niejednej imprezie. Króluje na ogniskach i kuligach. To „duch puszczy”, czyli leśny trunek. Alkohol pędzony w ukryciu, nocą, gdzieś głęboko w puszczy. Mocny (dobry powinien mieć powyżej 55 procent). Szlachetny – pod warunkiem, że wiemy od kogo kupić. Choć formalnie zakazany, to po cichu staje się turystycznym hitem.

Duch puszczy, etykieta

Etykieta

Dostałem od kogoś trzylitrowy pojemnik. Trunek przedni. Skąd wiem? Bo jeżdżę po świecie, zajmuję się turystyką i z zawodowego obowiązku próbuję. W wielu krajach robione domowym sposobem alkohole są lokalną atrakcją, Wspierają turystykę, promują region i dają zarobić miejscowym. Działa to bardzo prosto. Każdy ma prawo destylować i sprzedawać alkohol. Musi tylko zgłosić to w urzędzie i ryczałtem zapłacić akcyzę. W zależności od kraju są różne ograniczenia. Na przykład mogą robić to tylko rolnicy z własnych produktów rolnych. Albo można sprzedawać taki alkohol wyłącznie na terenie gospodarstwa, gdzie został wytworzony, w należącej do niego restauracji lub pensjonacie. Może być też limit ilościowy, np. w ciągu roku na takich zasadach można sprzedać maksymalnie tysiąc litrów.

Trudno wyobrazić sobie wycieczki do Gruzji bez degustacji domowego wina i czaczy – mocnego alkoholu (powyżej 50 proc.) wytwarzanego z wytłoczyn winogronowych. (Dobrej jakości czacza przebija wszelkie sklepowe trunki). Jedno i drugie jest łatwo dostępne i stanowi element kultury oraz stylu życia. W Tbilisi korzystamy z restauracji, w której turyści obserwują proces destylacji, a następnie próbują świeżutkiej, jeszcze ciepłej czaczy. Podobnie w Armenii – tutowka, czyli samogon z owoców morwy. Trunek o wyjątkowym smaku, cieszący się uznaniem turystów, choć niektórzy wolą łagodniejszy bimber z moreli i brzoskwiń. (Więcej o ormiańskich trunkach).

Oczywiście nie ma mowy o wielkim piciu. Chodzi o degustację, o spróbowania. Traktujemy to jako element miejscowej kultury. Chcemy jej dotknąć, poznać, posmakować. Turyści fotografują i filmują. Więcej z tego żartów i zabawy niż picia.

W Nepalu do specjalnie zamówionej kolacji z lokalnymi potrawami podają nam domowej roboty mocny alkohol z ryżu. Smakuje tak sobie, ale każdy turysta spróbuje, a po powrocie do domu pochwali się, że pił coś takiego, Tak działa turystyka! Polska nie zezwalając na taki biznes  strzela sobie w kolano.

Długo można by wymieniać mniej lub bardziej egzotyczne kraje i popularne tam domowe alkohole. Nie w tym rzecz jednak. Wróćmy do podlaskiego „ducha puszczy”. Zwiemy go też „księżycówką” ponieważ wytwarzany jest nocą i w ukryciu. Mam przed sobą etykietę. Tak, tak, profesjonalną, wydrukowaną w pełnym kolorze. Dołączona była do wspomnianego wyżej trzylitrowego pojemnika. Czytamy na niej, że szczególny sposób przygotowania, chroniony przez wieki tajemniczą recepturą, a także dobór najwykwintniejszych składników czyni jego smak szlachetnym i wyjątkowym.

Na etykiecie nie znajdziemy danych producenta. To oczywiste. Przecież wytwarzanie takiego alkoholu oraz jego dystrybucja jest prawnie zakazana. Bimbrownie tropione są przez policję i niszczone. Ale jak mówią miejscowi, łupem organów ścigania padają tylko te wytwórnie, które robią trunki słabej jakości. Mistrzowie, którzy do swoich wyrobów przyzwyczaili całe wsie i miasteczka, lokalnych notabli oraz ich ważnych gości z Warszawy, czują się bezpiecznie. Ich umiejętność doceniana jest również przez lokalne władze. U nas mówi się, że niby wszystko jest zakazane, ale jak ktoś z gminy jedzie załatwić coś ważnego w stolicy to wiezie bagażnik bimbru i kiełbasy z dzika.

W wielu krajach domowe trunki są istotnym uzupełnieniem oferty turystycznej. Szczególnie dotyczy to mniejszych podmiotów, działających np. w obszarze agroturystyki. Spełniają kilka ważnych ról. Doskonale nadają się do promocji regionów. Są bardzo często kupowane na wynos, jako prezent. Wspomagają budżety niewielkich gospodarstw agroturystycznych i restauracji. Wreszcie, podatki z tego płynące zasilają skarb państwa. Szkoda, że nie w Polsce. Kiedyś mieliśmy w tym zakresie wspaniałe tradycje. Podniszczyła je okupacja, dobił PRL. Wolna Polska przez dwadzieścia kilka lat nie wpadła na pomysł żeby do nich wrócić. Na szczęście, w konspiracji przetrwały tu i tam. W okolicach Białegostoku (Supraśl, Waliły, Czarna Białostocka…) uratował je gęsty las Puszczy Knyszyńskiej. Zapraszamy więc do nas!

Więcej o atrakcjach regionu: Turystyczna Polska Wschodnia.

PS
Bimbru o najbardziej okrutnym smaku próbowałem w Etiopii. Był pieruńsko mocny i zrobiony z… czosnku! Wypić się nie da. Ale umoczyć usta, spróbować, zrobić zdjęcie i pochwalić się po powrocie do domu – jak najbardziej!

I jeszcze jedno. Nie namawiam ani do używania, ani do kupowania nielegalnego alkoholu. Zwracam tylko uwagę na jedną z turystycznych atrakcji regionu i tkwiący w niej potencjał.

……..
More info about Podlasie in English: Poland Podlachia.

Droższe last minute

Od jednego z internetowych biur podróży dostałem maila z reklamą „najlepszych ofert na rodzinne wakacje”. Cóż tam mamy? Grecja od 1899 zł za osobę, Turcja 1901, Bułgaria 2073… Tanio nie jest. Mam wrażenie, że tanio już było. W poprzednich latach.

Jeśli chodzi o masowy wypoczynek, to każdego roku najwyższe ceny zaczynają się od przełom lipca i sierpnia. Kto może i chciałby zaoszczędzić, powinien wybierać wakacje poza ścisłym sezonem, w maju, czerwcu lub wrześniu. Mniejszy tłok i ceny przyjemniejsze.

Ale w tym roku sierpień wygląda na szczególnie drogi. Zresztą i lipiec nie był lepszy (z wyjątkiem samego początku wakacji). Zwłaszcza w ofertach kupowanych w ostatniej chwili. Taki paradoks, last minute jest droższe niż zwykłe oferty. Klienci są zaskoczeni. Wielu czekało do końca w nadziei, że znajdzie się coś taniego. Wielu się nie doczekało. Rezygnują więc z wakacyjnego wyjazdu.

wakacje_lastminute2013_krzysztofmatys

Turystom życzę, żeby nie było tak jak na tym rysunku!

Dla klientów taka sytuacja nie jest niczym przyjemnym. Przeciwnego zdania są organizatorzy wakacyjnych wyjazdów. Wygląda na to, że wreszcie po latach niemądrej konkurencji cenowej, która niejedno biuro doprowadziła do upadku, wreszcie sprzedają swoje produkty w satysfakcjonujących cenach. To znaczy takich, które przynajmniej nie są poniżej kosztów. Skąd ta zmiana? Z ostrożności. Po słabej sprzedaży w poprzednim okresie biura zarezerwowały mniej miejsc. Nie sprzedają już na siłę i za wszelką cenę. To dobra tendencja. W takiej sytuacji rynek się stabilizuje, a turyści mniej ryzykują, że ich biuro zbankrutuje.

Przez lata naszym rynkiem rządziła cena. Część turystów przyzwyczaiła się do ofert lat minute. Zaczęto traktować je jak coś standardowego. Po co płacić 2 tys. za osobę, jeśli można 1199 zł?! Niektóre biura wymyślały „cuda” by sprostać tym wymaganiom. Nie płaciły kontrahentom, robiły różne przekręty, szukały zewnętrznego finansowania lub bankrutowały. Teraz jest szansa, że sytuacja oprze się o rzeczywistą ekonomię.

Oczywiście trzeba poczekać na podsumowanie sezonu. Zobaczymy jak rzecz wygląda, kiedy będziemy mieć wyniki sprzedażowe za sierpień i wrzesień. A ostatecznie dopiero w następnym roku, kiedy biura ogłoszą całoroczne raporty. Ale już teraz wygląda na to, że przynajmniej u części organizatorów może to być dobry sezon. Wbrew wszystkim gazetowym publikacjom straszącym falą bankructw. Przez całą wiosnę i wczesne lat mieliśmy istny medialny front skierowany przeciwko branży turystycznej. Dziennikarze mieli używanie. Ciekawe co napiszą jesienią.

Zobacz też: Wakacje all inclusive.

Strona 15 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén