Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Kategoria: Bez kategorii (Strona 21 z 32)

Wakacje z bakterią

Sezon w trakcie, a przed turystami kolejne wyzwanie. Jechać czy nie jechać? I dokąd jechać żeby było bezpiecznie?

 

Za kilka dni lecę do Hiszpanii. Już się zastanawiałem co będę jadł jeśli z jadłospisu wykluczę świeże warzywa, kiedy okazało się, że oskarżenie było bezpodstawne. To nie hiszpańskie ogórki, ale kiełki fasoli miały być winne epidemii E.coli. Teraz natomiast wiemy, że źródłem zakażeń nie były ani ogórki, ani fasola!

 

Co zatem? Zobaczymy co przyniosą najbliższe dni. Może zainteresowanie specjalistów i mediów przeniesie się ze świata roślin na świat zwierząt. Jakby nie było, okazało się, że nieprawdopodobnie rozbudowany unijny system kontroli żywności, poniósł fiasko. Coraz głośniej mówi się o tym, że nie uda się wykryć źródła zakażeń.

 

Pomijając fakt bezpodstawnego rzucania oskarżeń przez niemieckie służby sanitarne i niemieckich polityków, zastanawiam się nad konsekwencjami dla turystyki. Wszystko zależy jak to się w najbliższym czasie rozwinie, jakie newsy będą docierały do masowego odbiorcy. Ale już dziś można zaryzykować twierdzenie, że biurom podróży to nie pomoże.

 

Podejrzewam, że i tak hiszpańskie hotele odczują skutki zamieszania. Nie są winni, a konsekwencje poniosą. Również oni, nie tylko rolnicy.

 

Gdyby to nie Niemcy, a któryś z popularnych wakacyjnych krajów był źródłem zakażeń już byśmy mieli spore zamieszanie. Wyobraźmy sobie na przykład, że to Grecja czy Turcja. W biurach już byłyby pielgrzymki klientów chcących odwoływać zarezerwowane wcześniej wczasy.

 

Może to również mieć i inne konsekwencje. Jeśli epidemia nie zacznie wygasać, to tylko czekać jak kolejne kraje zaczną urządzać kwarantanny dla niemieckich turystów. Bo wyobraźcie sobie, że lecicie teraz na wakacje, na przykład, na Wyspy Kanaryjskie. Kwaterujecie się w hotelu, a tam w większości Niemcy. O czym myślicie?

 

Pojawią się medyczne kontrole na lotniskach, w samolotach trzeba będzie wypełniać formularze o stanie zdrowia, itd. Przerabialiśmy to już wcześniej przy okazji ptasiej i świńskiej grypy.

 

Pozostaje mieć nadzieję, że groźna bakteria szybko zaniecha ekspansji i wszystko wróci do zdrowej normy.

 

Malaria

Właściwie post ten mógłby nosić tytuł: Malaria, czyli jak się robi biznes na wystraszonych turystach.

 

Przeczytałem na portalu Polskiego Radia artykuł: „Eksperci: malaria to realne zagrożenie dla turystów”. Gdybym nie wiedział czego mogę się spodziewać, na pewno moje zdumienie rosłoby z każdym kolejnym przeczytanym akapitem.

 

Sam tytuł jest już pewnym nadużyciem. Malaria niestety nadal jest realnym niebezpieczeństwem, ale akurat najmniejszym dla turystów. Dla podróżników zapuszczających się w mało uczęszczane rejony, tak. Dla masowego turysty – nie!

 

Umieszczenie na liście krajów, gdzie można zarazić się malarią Egiptu i Turcji, to mocna przesada! Czemu służy? Łatwo się domyślić. Proszę pójść do pierwszej lepszej apteki i spytać ile kosztuje profilaktyka antymalaryczna. Właściwie ma na nią monopol jeden potężny koncern farmaceutyczny. Jest producentem leku nowej generacji, który nie powoduje widocznych skutków ubocznych, takich jak złe samopoczucie, zawroty głowy, halucynacje, itd. (starsze farmaceutyki u wielu osób wywoływały takie odczucia). Można go zażywać pijąc alkohol (co jest istotne, ponieważ w trakcie podróży egzotycznych alkohol często spełnia rolę środka zabezpieczającego przed perturbacjami żołądkowymi).

Południowa Etiopia, plemię Mursi

 

Opakowanie z dawką na 12 dni kosztuje około 160 zł. A profilaktykę trzeba rozpocząć kilka dni przed wyjazdem i zakończyć kilka dni po powrocie (jadę na 22 dni, muszę kupić 3 opakowania). Co istotne, środek ten nie daje wcale gwarancji. W przypadku zainfekowania malarią złagodzi przebieg choroby.

 

Trzeba być rozsądnym. Bez profilaktyki na pewno nie wybrałbym się w porze deszczowej do południowej Etiopii. Wtedy tam niebezpieczeństwo malarii jest bardzo realne. Miejscowi nadal masowo na nią zapadają. Widziałem statystyki w wiejskich ośrodkach zdrowia. Ale już ta sama południowa Etiopia w porze suchej jest dużo bardziej bezpieczna. Komarów prawie nie ma. Żeby ich zupełnie uniknąć wystarczy moskitiera nad łóżkiem i dobry preparat odstraszający (polecam Muggę, żaden komar tego nie wytrzyma!).

 

Poludniowa Etiopia, mały wiejski ośrodek zdrowia, na ścianie przyklejone roczne stystyki. Malaria zajmuje drugie miejsce pod względem zachorowań (167 przypadków).

 

Ekspert (dr medycyny) rzuca hasło: „Indie”. Ale to cały subkontynent, wielkości Europy! Na północy kraju byłem wielokrotnie, o malarii nie słyszałem. Być może w niedostępnych, typowo wiejskich regionach tego olbrzymiego państwa, gdzieś w dżungli, malaria występuje. Ale na pewno nie na powszechnie wybieranych przez turystów trasach. Od dziesięcioleci nie ma jej już nawet na nizinnym i podmokłym pograniczu indyjsko-nepalskim.

 

Niemal całe Indie jako strefę wysokiego zagrożenia malarią definiuje też strona internetowa malaria.com.pl, stronę prowadzi wspominany wyżej koncern farmaceutyczny. (Co ciekawe, zalicza subkontynent indyjski do Bliskiego Wschodu). Wysokie ryzyko ma być też np. w Iranie i Syrii.

 

Wydawca tego serwisu grzmi na alarm, że znaczący odsetek spośród 250 tys. Polaków wyjeżdżających każdego roku „do stref występowania malarii” nie przyjmuje właściwej profilaktyki farmaceutycznej. Winą za to obarcza m.in. biura podróży, które jakoby nie informują o zagrożeniach.

 

Daleki jest od lekceważenia niebezpieczeństw. Wręcz odwrotnie, uważam, że szczególnie początkującym i niedoświadczonym adeptom egzotycznych podróży,  często wydaje się, iż wyprawa w głąb Afryki to, to samo, co wycieczka do Paryża. Wiele osób nie bierze pod uwagę możliwych zagrożeń, w tym związanych z chorobami tropikalnymi. Dalekie wyprawy nigdy nie są do końca bezpieczne. Ale świadomość ryzyka i dążenie do jego minimalizowania, to zupełnie coś innego niż nakręcanie spirali strachu.

 

Świat dużo bardziej potrzebuje bardzo tanich lekarstw i szczepionek od malarii, których odbiorcami byłyby ubogie społeczeństwa z terenów, gdzie choroba ta endemicznie występuje, niż drogich medykamentów, na wszelki wypadek aplikowanych bogatym obywatelom Zachodu.

 

Co roku na malarię umiera ok. 1,5 mln ludzi, głównie afrykańskich dzieci. Niektóre szacunki mówią nawet o 3 mln. Ile w naszym kraju? Brak danych, w wypowiedziach specjalistów pojawia się sformułowanie, że „każdego roku ktoś w Polsce umiera na malarię”. Choruje 30-50 osób rocznie.

Dzieci

Podróż bliska czy daleka, pod tym względem zachowujemy się podobnie – zwracamy uwagę na dzieci. Na dalekich, egzotycznych wyprawach oczywiście trochę mocniej, bo i obrazki potrafią być ciekawsze; bardziej przyciągają uwagę, a czasami nawet szokują.

   

W krajach rozwijających się spotykamy się z ubóstwem. Zazwyczaj turyści okazują współczucie. Standardem są zwrotytypu: jakie te dzieci biedne! Żałujemy, porównujemy do swoich. To zresztą jest bardzo ciekawy temat, uważamy, że dobre jest to, co jest u nas. Ale czy potrafimy zmierzyć szczęście? Jakie dzieci są bardziej szczęśliwe? Te, które maja więcej zabawek i ubrań? Te, które spędzają czas przed telewizorem? A może te, które są z rodzicami przez cały dzień i wychowują się w domu, a nie w przedszkolu.

 

Czasami nasza chęć pomocy przybiera nie do końca przemyślane formy. Mam na myśli przede wszystkim rozdawanie słodyczy. W afrykańskiej czy azjatyckiej głuszy, tam, gdzie jeszcze przez lata nie będzie żadnego dentysty, nie jest to dobry pomysł. Bywa, że dzieci nie znają ich smaku, żyją zdrowo i szczęśliwie. Po czym pojawiają się biali i rozdają cukierki. Nowy, atrakcyjny smak uzależnia. Tubylcy, starsi czy młodsi, zamiast chodzić do szkoły wolą tkwić w oczekiwaniu na turystów i na słodycze. Znam takie miejsca, gdzie za cukierki można wiele załatwić. To działa jak narkotyk.

  

 

Zresztą, jakiekolwiek rozdawnictwo wymaga przemyślenia. Ileż to razy widziałem takie obrazki: turysta, a wokół niego tłum dzieci walczący o kilka długopisów. Miejscowi bardzo nie lubią takich scen. W wielu miejscach świata, za coś takiego, dorośli potrafią zbesztać i dzieci i turystów. Nie im się co dziwić. Pamiętam z dzieciństwa opowieści jak to Niemcy przyjeżdżali do Polski żeby robić zdjęcia dzieciom w piaskownicach walczących o cukierki.

 

Dlatego od jakiegoś czasu robię to w zorganizowany sposób. Zbieram od wszystkich, ewentualnie jeszcze coś dokupujemy (zeszyty, kredki, długopisy) i zostawiamy w jakiejś wiejskiej, ubogiej szkole.

 

To, co na pewno jest godne uwagi, to radość tych dzieci. One nie marudzą, nie narzekają. W Afryce nie widziałem maluchów, które chciałyby płaczem coś wymusić. Potrafią cieszyć się tym, co mają. A czym się cieszą?

 

Pewnego razu w Lalibeli przechodziłem obok skromnej, skleconej z patyków zagrody. Po środku okrągła chata, otoczona niewielkim płotkiem. Do domu wracał mężczyzna, najwidoczniej z pracy. Na spotkanie wybiegła mu dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, tak około 7-10 lat. Jak oni się witali! Jak oni się cieszyli! I ojciec i maluchy. Całowali się i przytulali. Na twarzach fantastyczne uśmiechy. Tak sobie pomyślałem, kto u nas wita się w ten sposób?

 

Bardzo rzadko widzę zabawki. Jeśli już to jakieś bardzo proste, przez same dzieci, jeszcze słabą i niewprawną rączką, zrobione z kawałków drewna czy znalezionych gdzieś starych, niepotrzebnych rzeczy. W takiej sytuacji maluchy potrafią bawić się wszystkim. Często zresztą nie mają na to czasu. W wielu miejscach świata dzieci, już od najmłodszych lat, pracują. Albo w zakładach, gdzie o prawach dziecka nikt jeszcze nie słyszał, albo pomagając rodzicom.

 

Rolę zabawki, przytulanki i chyba nawet przyjaciela, często pełnią zwierzęta. U koczowników to normalna rzecz, że małe dziecko dostaje do opieki małą kózkę. Nosi ją i tuli jak misia. Jak znam dzieci, to żywe zwierzatko jest czymś dużo bardziej atrakcyjnym niż najpiekniejsza nawet zabawka.

 

Podróżując, dostrzegam ten problem. Stykamy się z innym światem. W niektórych miejscach pojawiamy się jak UFO i znikamy. Czy mamy prawo zarażać tamtejsze dzieci naszymi wzorami? Pokazywać im słodycze, zabawki, wszelkie tak naprawdę niepotrzebne, a pobudzające tylko chęć posiadania, dobra naszej cywilizacji? Wreszcie, czy możemy powiedzieć, że nasze dzieci są szczęśliwsze?

 

Początek sezonu

W biurach podróży widać ożywienie. Zaczął się ruch. Po słabych zimowych i wczesnowiosennych miesiącach nastał czas koniunktury. Coraz więcej klientów. A ci są coraz bardziej zaskakiwani. Pod wpływem doniesień prasowych liczyli na bardzo atrakcyjne ceny, tymczasem oferty na czerwiec często są droższe niż w roku ubiegłym!

 

Pisałem już o tym wcześniej, przy okazji publikacji jednej z gazet. Przewidywała super obniżki. Pisała, że zainteresowanie turystów jest małe i biura podróży będą musiały radykalnie obniżyć cenę. Prognozowała, że w czerwcu będzie można spodziewać się bardzo atrakcyjnych lastów, nawet 30 proc. taniej.

 

Nic takiego nie nastąpiło. Biura na niski popyt zareagowały redukcją oferty. Do tego doszło większe zainteresowanie Europą (mniejsze Tunezją i Egiptem). I nagle okazało się, że nie tylko ceny są wysokie, ale i propozycji nie ma zbyt wiele. Hotele mocno przebrane, te najlepsze już są wykupione. Zostało to, co zostało.

 

I tak, w tym momencie jest jeszcze w miarę dobrze. Aż boje się myśleć o tym, co będzie pod koniec czerwca (wtedy turyści masowo ruszają w poszukiwaniu wakacji). W biurze tłumy klientów, a sprzedawać nie ma co! Lipiec i sierpień będą trudne. To szczyt sezonu, zawsze mocno obłożony. W tym roku niewielu turystów zdecydowało się na rezerwację typu first minute (w styczniu – marcu), za to wielu odłożyło to na ostatnią chwilę. Oj będzie gorąco!

 

Na razie, na pierwsza połowę czerwca, w dobrych cenach jest Bułgaria (bo jeszcze niezbyt ciepło, dopiero początek sezonu) oraz oczywiście Tunezja i Egipt, dwa kraje, które od zimowych wydarzeń nie odzyskały jeszcze zaufania turystów. Myślę, że warto wziąć je pod uwagę. W tym przypadku ceny są naprawdę atrakcyjne!

 

W ogóle to będzie ciekawy sezon. Po trudnym poprzednim roku i po nieudanej zimie wiele biur może być w słabej kondycji finansowej. Ma to znaczenie o tyle, że we wrześniu przyjdzie czas na dopłacanie do obowiązkowych gwarancji ubezpieczeniowych. Nowa ustawa o usługach turystycznych zwiększyła tu wymogi dla biur. Wiąże się to z dużo wyższymi kosztami. Może być tak, że niektóre biura nie będą w stanie tego udźwignąć.

 

Więcej na ten temat w poście z 26 kwietnia, pt. „Czerwcowe wyprzedaże”. Jak na razie wszystko się sprawdza 🙂

 

Cyganie

Ostatnio zrobiło się o nich głośno. W Polsce już od jakiegoś czasu systematycznie powraca temat Romów. Najpierw w Poznaniu, z powodu zakazu wstępu do jednej z restauracji, ostatnio w Limanowej, przy okazji bójki o dziewczynę.

Indie, Radżastan, tańce i stroje, które bardzo przypominają Cyganów

 

Wydarzenia te zdają się pokazywać istniejący problem. Właściwie to można by powiedzieć, że w kraju zmieniło się wiele, niemal wszystko, z wyjątkiem stosunku do Cyganów. Pamiętam z dzieciństwa (wczesne lata 80. ubiegłego wieku), że rodzice straszyli nas Cyganami. Że zabiorą nas jak nie będziemy grzeczni, że jak nie pójdziemy spać to przyjdzie po nas Cygan, itd. I rzeczywiście, baliśmy się strasznie! Dla dzieci Rom był kimś z tej samej kategorii co Baba Jaga i smok, tyle, że żywy, prawdziwy i realny, a więc podwójnie groźny. Pamiętam też, że dorośli we wsi również się ich bali. Wystarczyła informacja, że jeżdżą po wsi, żeby ludzie zostawiali prace polowe i pośpiesznie wracali do domów pilnować dobytku. Było w tym wszystkim sporo obaw, a mało szacunku dla drugiego człowieka.

 

Oczywiście, w żadnym wypadku nie jest to tylko polska specyfika. Rząd francuski odważył się na radykalny proces deportacji. Rumuni jak tylko mogą podkreślają, że bieda i przestępczość to nie oni, to „Gipsy”, a ostatnio Węgrzy na szczeblu rządowym musieli reagować na wzrost rasistowskich nastrojów. Temat asymilacji społeczności romskich miał być jednym z głównych obszarów aktywności Budapesztu w czasie kończącej się właśnie węgierskiej prezydencji. Ocenia się, że w Unii Europejskiej mieszka od 10 do 12 mln Romów. Jest to najliczniejsza unijna mniejszość etniczna! Silnie narażona na wykluczenia i dyskryminację. Według danych Komisji Europejskiej to właśnie ich najbardziej dotyka bieda i bezrobocie.

Baron Artur – król mołdawskich Cyganów

 

Kim są Romowie i skąd się wzięli?

 

Zaskoczyła mnie duża liczba Cyganów w Syrii. Jeżdżąc po kraju, w wielu miejscach natykałem się na ich obozowiska. Nadal żyją jak koczownicy, wędrują przez pustynne tereny, przemieszczając się na dużym obszarze pomiędzy Iranem, Turcją, Syrią i Jordanią. Wspaniale jest zobaczyć coś takiego. To tak jakby dotknąć wielu wieków historii. Wydaje się, że od starożytności nic się tu nie zmieniło. No może z wyjątkiem materiałów z których robione są namioty i środków lokomocji.

 

Romowie na Bliskim i Środkowym Wschodzie są świadectwem ich wędrówki w kierunku Europy z terenu dzisiejszych Indii. To właśnie Indie uznaje się za ich ojczyznę. Znalazło to nawet formalny wyraz, kiedy to w 1981 r. premier Indira Gandhi, zadeklarowała honorowy mecenat nad całą światową społecznością Romów. Opuścili Indie między V a XII wiekiem. Uciekali przed muzułmanami najeżdżającymi ziemie nad Indusem lub byli wywożeni jako niewolnicy. Możliwe też, że musieli emigrować ponieważ nie chcieli dostosować się do zrytualizowanych form życia ówczesnych plemion. Zawsze, kiedy jestem w północno-zachodnich Indiach przypominam sobie o Cyganach. Po setkach lat, nadal wiele łączy europejskich Romów z mieszkańcami Radżasthanu.

Słynna cygańska dzielnica w Sorokach

 

W połowie IX wieku mamy ich już w Konstantynopolu, gdzie nazywani byli Egipcjanami  – stąd angielskie gypsies. W XIII wieku jako jeńcy tatarscy zostali osadzeni w Rumunii i stali się chłopami pańszczyźnianymi (niewolnikami będą aż do 1864 r.!).

 

Pierwsze wzmianki o Cyganach w Polsce pochodzą z początku XV wieku. Nazwa wywodzi się z terenu Bizancjum: Atsinganos to ten, który „jest nietykalny”. Wyraźnie widać tu nawiązanie do hinduskich niedotykalnych (pierwotnych mieszkańców Indii, podbitych przez Ariów). Sami Cyganie mówią o sobie, że są Romami. Rom w ich języku znaczy „człowiek”.

 

Na większa skalę prześladowania Cyganów w Europie zaczęły się pod koniec XV wieku (pogromy w Hiszpanii). Następnie przyszły wydarzenia we Francji i Szkocji, pod przymusem byli przesiedlani do kolonii (Jamajka, Barbados, Luizjana).

 

W Polsce rzadko pamiętamy, że holokaust dotyczył również Romów. Hitlerowcy eksterminowali ich z równym okrucieństwem i bezwzględnością co Żydów. Przeprowadzano na nich badania biologiczne i sterylizowano. Na rozkaż Reichsfürera SS wszyscy mieli być skierowani do obozu koncentracyjnego Auschwitz.

 

Nie znam badań socjologicznych dotyczących stosunku Polaków do osób pochodzenia romskiego. Ale ciekawe jakie byłyby odpowiedzi na pytania typu: Czy zaprosiłbyś Cygana do domu? Czy pozwoliłbyś córce wyjść za mąż za Cygana?

………………..
Zdjęcie u góry: fragment okładki książki Heinz G. Schmidt, Jadą Cyganie!, Cyklady 2011.

 

Puerta del Sol

W miniony weekend szczególną promocję miał Madryt i jeden z jego najbardziej rozpoznawalnych miejsc, plac Puerta del Sol. (Ta trochę dziwna jak na plac nazwa – „Brama Słońca” wzięła się stąd, że przed wiekami właśnie w tym miejscu przebiegała wschodnia część murów miejskich).

Tradycyjnie jest to miejsce największych publicznych zabaw, parad i demonstracji. Tak było i tym razem. Tu protestowało kilkadziesiąt tysięcy indignatos, czyli oburzonych. Społeczny ruch zaczął się 15 maja, a w sobotę i niedzielę, mimo zakazu związanego z ciszą przedwyborczą (wybory lokalne), miał swoją kulminację.

 

Przyglądając się tym wydarzeniom miałem wrażenie, że zbliża się czas, w którym Europie sytuacja wymknie się spod kontroli. Oznacza to same niedobre rzeczy dla nas, przyzwyczajonych do życia w komfortowych warunkach, obywateli lepszego świata. Bo gdzie indziej, w jakim innym miejscu świata, tak wielu ludziom żyje się tak dobrze?! Gdzie jest tak bezpiecznie? Gdzie zapewnione są aż tak duże prawa i wolności. Gdzie istnieje tak wielka możliwość realizacji własnych planów i ambicji? Gdzie jest tak dobra służba zdrowia, opieka nad dziećmi, ochrona słabszych i mniejszości? Retoryczne pytania można by mnożyć.

 

Młodzi Hiszpanie, Grecy i Włosi narzekają na brak perspektyw? Niech spytają o zdanie swoich rówieśników z Egiptu, Tunezji, Indii czy Nepalu! Tamci zadłużają się na lata i zbierają pieniądze całymi rodzinami tylko po to by nielegalnie dostać się do Europy. Bywa, że ryzykują życie. To, co trzydziestoletniego mieszkańca Madrytu mierzi i frustruje, jest szczytem pragnień milionów ludzi z tej gorszej części świata.

 

Prawda jest taka, że przez kilkaset lat Europa (przynajmniej jej zachodnia część) budowała swój dobrobyt dzięki militarnej dominacji nad sporą częścią reszty globu. Najbardziej znana oczywiście jest eksploatacja Afryki (niewolnictwo, eksterminacja całych społeczności stojących na drodze do zysku, rabunkowa gospodarka zasobami naturalnymi, itd.). Ale przecież trzeba też pamiętać o Azji. Brytyjczycy zniszczyli rewelacyjnie rozwinięte rzemiosło Indii (tekstylia, metalurgia), po to by kraj ten uczynić potężnym rynkiem zbytu dla swoich towarów. Indusi stali się odbiorcą ich towarów. Fundamenty londyńskiego City zbudowane są na cierpieniu milionów ludzi. Konsekwentna polityka Zachodu stawiała nas, jego mieszkańców, w uprzywilejowanej sytuacji.

 

Teraz, z każdym rokiem, coraz bardziej widać zmiany. Wygląda na to, że wracamy do normy sprzed 200 lat, kiedy większość światowego obrotu handlowego generowała Azja. Stłamszona militarnie i cywilizacyjnie przez Europę, dopiero dziś zaczyna odbijać się od dna. To nie jest jeszcze szczyt możliwości Azji, to dopiero początek, ale już bardzo dla Europy groźny. Pracę zyskują młodzi, wykształceni obywatele Indii, a tracą Hiszpanie, Włosi, Grecy…

 

Trudno, tak to już będzie, trzeba nauczyć się z tym żyć. W tych sektorach gospodarki, w których swobodny przepływa pracy jest możliwy, musimy nauczyć się konkurować z dobrze wykształconymi i ambitnymi Azjatami. Wygląda na to, że młodzi obywatele zachodniej Europy nie mają szans na tak cieplarniane warunki jakie wcześniej Zachód zafundował ich rodzicom. Będzie trudniej, ale ciekawiej. Teraz potrzebni są tylko świadomi tego, odważni politycy, którzy będą potrafili powiedzieć o tym swoim obywatelom.

Litewska Częstochowa

Góra Krzyży, jedno z najważniejszych miejsc na religijnej mapie Litwy. Ciągną do niej wierni z całego kraju. W 1993 roku, papież Jan Paweł II odprawił tu mszę. Tu w 1990 r. Litwini dziękowali za odzyskanie niepodległości.

 

 

Góra Krzyży leży w odległości 10 km od Szawli, na trasie między Kownem a Rygą. To historyczna Żmudź. Nazwa krainy pochodzi od słowa żemai, co znaczy „nisko”, gdyż okolica tu nizinna i płaska. W średniowieczu tereny te były polem walki między Litwą a Zakonem. Raz przypadały Litwie, raz Krzyżakom. W końcu, na prawach pewnej autonomii stały się częścią Rzeczpospolitej, a miasto Szawle, aż do rozbiorów, było ekonomią królewską, co znaczy, że dochód z niego przeznaczony był na utrzymanie dworu władcy. To tu powszechnie chwycono za broń w czasie powstań: kościuszkowskiego, listopadowego i styczniowego. W odwecie armia rosyjska krwawo pacyfikowała wsie i miasteczka.

 

Dziś Żmudzini uważają się za mniejszość narodową (około 0,5 mln ludzi), ale państwo litewskie konsekwentnie odmawia im jakichkolwiek praw z tym związanych.

 

 

Ktoś, kto przyjeżdża pierwszy raz może poczuć pewien niedosyt. Góra okazuje się być niewielkim pagórkiem, wznoszącym się najwyżej 10 metrów ponad okoliczne łąki. We wczesnym średniowieczu istniało tu grodzisko, broniące tych terenów przed Krzyżakami. Kilka lat po bitwie pod Grunwaldem, kiedy Jagiełło przymusem chrystianizował miejscowe plemiona, na wzgórzu tym wzniesiono krzyż.

 

Na większą skalę, krzyże zaczęły pojawiać się tu w czasie powstania styczniowego. Rosjanie zakazali stawiać krzyże na mogiłach powstańców, więc miejscowi wznosili je symbolicznie, na górze koło Szawli. Później przynoszono je tu w intencji zesłanych na Syberię lub w podzięce za tych, którzy stamtąd wrócili. Do rangi wielkiego symbolu religijnego i patriotycznego miejsce to urosło w czasach ZSRR. Władze zaniepokojone rozwojem sytuacji kilkukrotnie próbowały zniszczyć Górę Krzyży. Pierwsza duża akcja miała miejsce w 1961. Buldożery spychały krzyże, a żołnierze palili je na olbrzymich ogniskach. Były plany utworzenia w tym miejscu zalewu, a nawet oczyszczalni ścieków. Mimo szykan, nacisków i atmosfery strachu, zwyciężył opór miejscowej ludności. To zresztą dość ciekawy temat. Żmudź była ostatnim w Europie schrystianizowanym obszarem. Plemiona broniły się długo i jeszcze w XVI wieku dość powszechne były pogańskie rytuały. Ci, którzy tak twardo bronili wiary przodków i nie poddawali się chrystianizacji, kilka stuleci później, z równym uporem bronili katolicyzmu. Najpierw przed rusyfikacją (po powstaniu styczniowym) później przed laicyzacją (w czasach ZSRR).

 

  

Szawle

To trzecie co do wielkości miasto Litwy (w zależności od źródła, nieco ponad 100 tys. mieszkańców). Leży w połowie drogi między dwoma znanymi w Polsce miejscowościami: Kiejdanami i Możejkami. Pierwszą z nich rozsławił Sienkiewicz na kartach „Potopu”, drugą rząd polski, inwestując w rafinerię, która okazała się ekonomicznym niewypałem.

 

Pierwsze wzmianki pochodzą z początku XIII wieku. W 1236 r. Żmudzini pokonali tu rycerzy Zakonu Kawalerów Mieczowych. Do III rozbioru Polski było ekonomią królewską (6 tys. gospodarstw). Po 1795 roku, właścicielem miasta został Płaton Zubow, faworyt carycy Katarzyny II. Ogromne zniszczenia przyniosły obie wojny światowe. Chyba największym na Litwie kościołem jest renesansowa katedra św. Piotra i Pawła. Wzniesiona w pierwszej połowie XVII wieku, przebudowana w XIX, jest główną turystyczną atrakcją Szawli. Pewnie niewiele wycieczek by tu zaglądało, gdyby nie oddalona o 10 km Góra Krzyży.

Wycieczki na Litwę

Wakacje w Egipcie

W gazetach piszą, że turyści nie chcą jeździć do Egiptu. To prawda. A szkoda, ceny teraz rewelacyjne. Pięciogwiazdkowe, dobre hotele w all inclusive za 1,5 tys. zł, trzy gwiazdki z HB za 799 zł! Mimo to na plażach nad ciepłym Morzem Czerwonym, ciągle pustawo. Wypowiada się w tej sprawie prezes Polskiej Izby Turystyki, biura liczą straty, a Egipcjanie z żalem wspominają dobre czasy. Każdego roku wyjeżdżało tam około 600 tys. Polaków. Razem z Tunezją, Marokiem i Jordanią będzie coś prawie milion. Co się stanie z tymi turystami? Zostaną w domu, pojadą nad Bałtyk, do Włoch?

 

Trochę irytuje mnie ta sytuacja. Wszyscy tylko narzekają. Prezes PIT łaskawie oznajmia, że to duża strata dla touroperatorów. Biura milczą. Tak, jakby wszyscy dali za wygraną. Tak, jakby powszechnie zaakceptowano ten stan. Tymczasem egipskie kurorty nie mają nic wspólnego z polityką dziejącą się w Kairze. Zawsze były (i dalej są) zupełnymi enklawami, odizolowanymi od reszty kraju, dobrze strzeżonymi. Spokojnie można tam jeździć! Ale po to by to dotarło do masowego odbiorcy, potrzebna jest jakaś kampania informacyjna.

 

Póki co wszyscy liczą, że w naturalny sposób ludzie zapomną o niedawnych wydarzeniach i znowu życzliwym okiem spojrzą w stronę północnej Afryki.

 

Kiedy Egipt wróci do łask turystów?


Myślę, że w połowie czerwca zacznie się ruch, a największe oblężenie będzie w lipcu i sierpniu. Dlaczego wtedy? Przecież to nie jest najlepszy okres na Egipt! Latem jest największy upał. Idealny moment na wakacje nad Nilem to wiosna i jesień; osobiście najbardziej lubię maj i wrzesień.

 

Dlaczego zatem lipiec i sierpień? Z kilku powodów. Właściwie sprowadzają się one do jednego: to szczyt sezonu, te dwa miesiące zawsze oznaczają turystyczne oblężenie. W tym roku niemal wszyscy chcą kierunki europejskie. Problem jest jeden – Europa jest znacznie droższa! Poza tym ma ograniczoną ofertę. Nie dla każdego wystarczy. W drugiej połowie czerwca, kiedy turyści masowo ruszą w poszukiwaniu obiecywanych im przez gazety rewelacyjnych ofert last minute, zastaną przebrane i niezbyt tanie propozycje wypoczynku w Grecji i Hiszpanii oraz bardziej zachęcające oferty do Egiptu i Tunezji. Dla wielu wybór będzie prosty.

 

No chyba, że w międzyczasie znowu coś się popsuje. No chyba, że w Hurghadzie wybuchnie wulkan albo w Tabie zastrajkuje obsługa lotniska. Co prawda nie słyszałem żeby w Egipcie były wulkany, ani żeby kiedykolwiek tam strajkowało lotnisko, ale ostatnie dwa lata w turystyce nauczyły mnie jednego – wszystko może się zdarzyć.

 

Zatem, jeśli już wreszcie, polityka i przyroda dadzą turystyce normalnie funkcjonować, prognozuję, że najdalej na początku lipca plaże Egiptu zapełnią się turystami.

 

Na razie w Egipcie trwa porewolucyjne sprzątanie. W zeszłym tygodniu były minister spraw wewnętrznych dostał wyrok 12 lat więzienia, a teraz szef resortu turystyki z czasów Mubaraka 5 lat za korupcję. Szybkie procesy, słuszne kary.

Zobacz też: Egipt po raz pierwszy.

Koptowie

Moje zainteresowanie Egiptem zaczęło się od Koptów. Było to kilkanaście lat temu. Przyjechałem do Kairu po to, by zajmować się historią tutejszych chrześcijan. Studiowałem, uczyłem się języka koptyjskiego, wędrowałem po kraju i oglądałem pozostałości dawnej świetności egipskiego chrześcijaństwa. Po części z nich oprowadzałem później turystów pracując jako pilot wycieczek i przewodnik. Kościół koptyjski stał mi się na swój sposób bliski.

Mnich koptyjski

Koptowie tworzą jeden z kościołów wschodnich. Po polsku powiedzielibyśmy, że to prawosławni. I byłoby w tym dużo racji. To chrześcijanie ortodoksyjni.  Odłączyli się w połowie V wieku, tworząc własny, narodowy organizm. Przez lata oddzieleni od Europy, trwali przy swoich starożytnych obyczajach. Dziś spotkanie z Kościołem koptyjskim daje szansę na dotknięcie wczesnego chrześcijaństwa. Naprawdę wczesnego. Zresztą nie zawsze pamiętamy, jak wiele chrześcijaństwo zawdzięcza Egiptowi. To tu powstały pierwsze klasztory (do dziś istnieją!). I to tu powstał wizerunek Madonny z Dzieciątkiem (pierwowzorem była staroegipska Izyda ze swym synem Horusem). Zobacz też: Święta Rodzina w Egipcie.

Na zdjęciu koptyjski mnich w jednym z klasztorów

Są bardzo dumni. Mają świadomość wielowiekowej tradycji. Uważają, że to oni są prawdziwymi chrześcijanami, a to, co dziś funkcjonuje na Zachodzie, to raczej jakieś dziwne zmodernizowane twory. W 2000 roku, kiedy Jan Paweł II zawitał do Kairu, papież Koptów – Szenuda III, przyjął go z widocznym dystansem, tak jak się wita młodszego, błądzącego brata. Patriarcha stolicy św. Marka (taki tytuł nosi zwierzchnik Koptów) na lotnisko wysłał tylko swoich przedstawicieli. To Jan Paweł II złożył kurtuazyjną wizytę w rezydencji Szenudy III.

W sensie obyczaju, ortodoksja Koptów polega, na przykład na praktykowaniu długich postów. Te najważniejsze są przed Bożym Narodzeniem (43 dni) i Wielkanocą (55 dni). W trakcie postu nie je się nie tylko mięsa, ale też żadnych produktów odzwierzęcych, czyli ryb, nabiału, a nawet miodu! Nie wskazane są jakiekolwiek używki (nawet kawa i herbata) o seksie nie wspominając. W sumie, w ciągu roku, wychodzi coś około 200 dni ścisłego postu.

Koptowie są potomkami starożytnych Egipcjan, a język koptyjski jest ostatnią fazą rozwoju języka egipskiego, zapisanego alfabetem greckim. Champollion rozszyfrował hieroglify właśnie dzięki znajomości koptyjskiego.

Klasztor na pustyni

Z ogromnym smutkiem odebrałem wiadomość o ostatnich krwawych zajściach w Kairze. Nie, żeby ta informacja mnie szczególnie mocno zaskoczyła. Takie, kończące się śmiertelnymi ofiarami, starcia między wyznawcami obydwu religii zdarzały się już wcześniej. Pamiętam je chociażby z czasu mojego kilkuletniego pobytu w Egipcie. Można się było spodziewać, że w jakiś czas po upadku reżimu Mubaraka, po osłabieniu i uśpieniu władzy, religijne animozje mogą dojść do głosu. Potrzebny był tylko pretekst. I taki się znalazł.

Wcześniej, to prezydent Mubarak siłą zapewniał względny spokój. W niektórych rejonach kraju (głównie środkowy Egipt) koptyjskie klasztory strzeżone były niczym małe twierdze. Z tego też powodu obcokrajowcy nie mieli tam wstępu. Pamiętam, jak mimo to, kiedyś się tam wybrałem. Jakoś, kręcąc i klucząc, kupując bilet na pociąg przez podstawionego Egipcjanina, udało nam się (trzem studentom) tam dotrzeć. Ale bardzo szybko zjawił się oficer na czele dobrze uzbrojonego patrolu. Zabrał nas, wsadził do pociągu i odesłał do Kairu. Nie wolno nam było oglądać tego miejsca. Uznano też, że miasto, ze względu na zagrożenie fundamentalizmem, jest dla obcokrajowców zbyt niebezpieczne. Słowem gdzieś, w środku kraju, z daleka od oczu turystów, trudna sytuacja była czymś normalnym. Tak obok siebie żyli muzułmanie i chrześcijanie. Raz na jakiś czas wybuchały większe lub mniejsze zamieszki. Ginęli i chrześcijanie i muzułmanie. Chrześcijanie częściej.

Teraz, przed tymczasowymi władzami Egiptu trudne zadanie. (Zobacz na ten temat: Tahrirowa demokracja). Muszą udowodnić światu, że nie ma groźby ostrych konfliktów religijnych. Muszą pokazać, że panują nad sytuacją. Nie jest łatwo w islamskim kraju, ostro karać muzułmanów za prześladowanie wyznawców innej religii. To trochę jak balansowanie na ostrzu brzytwy. Będę kibicował egipskiemu rządowi, mam nadzieję, że uda mu się wprowadzić rozsądną politykę środka. Do tego dochodzą jeszcze silne oczekiwania Koptów. Od lat mają poczucie krzywdy. Kto może, emigruje. Skarżą się, że są dyskryminowani. W momencie rewolucyjnego festiwalu na placu Tahrir, wszyscy mieli duże nadzieje. Koptowie też. Wydawało się, że wystarczy obalić Mubaraka, by w kraju nastała sprawiedliwość.

……………………………………..

Pozostałe artykuły o Egipcie.

Ryga

Miasto ma już 800 lat! Założone na początku XIII wieku szybko stało się prężnym i bogatym ośrodkiem handlowym. Na przestrzeni wieków wspaniale rozwijała się tu architektura, nauka i samorządność. Ryga powstała i funkcjonowała kopiując wzorce niemieckich miast portowych. Wpływy germańskie widać do dziś, chociażby w języku łotewskim, w którym funkcjonuje mnóstwo wyrazów zapożyczonych z języka niemieckiego. Miasto bywa nazywane „przyczółkiem Zachodu na Wschodzie” (A. Dylewski). To trafne określenie.

 

Kamienice przy Placu Liwskim

Kamienice przy Placu Liwskim

Właśnie wróciłem z Łotwy. Byłem tam pierwszy raz. Tak to bywa. Czasem szewc bez butów chodzi. Podróżuje się do Afryki czy dalekiej Azji, a nie zna kraju położonego tuż obok.

 

Ryga zrobiła na mnie duże wrażenie. Mimo niezbyt ciekawej, zaskakująco chłodnej jak na tę porę roku pogody, zwiedzałem z przyjemnością. Stare miasto wspaniałe. Jakie bogactwo malowniczych kamienic! Pasjami fotografuję drzwi i okna. Te dawne, odchodzące już w zapomnienie. Tam miałem tego niekończące się bogactwo. Lubię zabytkowe domy, ale nie odnowione. Takie, które nie są na glanc wypucowane. W odmalowanych śliczniutko miastach po prostu się nudzę. Szukam kamienic podniszczonych, czekających na remont. Takie miejsca są bardziej prawdziwe, bliższe życia. Autentyczne i mające coś do powiedzenia. Tak, jak głęboko poorana zmarszczkami twarz człowieka. Jaką wybierze fotograf, naturalną czy sztuczną, po wielu liftingach i skrytą pod kilkoma warstwami pudru? Podobnie jest z domami. Łatwiej jest mi wejść w kontakt z murem na którym widać ząb czasu. Bo jak może przekonać mnie kamienica z XIV wieku, która wygląda tak, jakby dopiero co wyszła spod ręki murarza.

Reprezentacyjna starówka. Dom Czarnogłowych

Reprezentacyjna starówka. Dom Czarnogłowych

 

W Rydze, znalazłem kilka takich budynków. Jeden z nich to słynna, warta szczególnej uwagi, kamienica Dannensterna. Wzniesiona pod koniec XVII wieku, jest pięknym przykładem połączenia rezydencji zamożnego mieszczanina ze składem kupieckim. Od frontu elewacja niemal pałacowa, a od podwórza okna magazynu. Szyk i funkcjonalność. Mądre rozwiązania praktycznych, ryskich kupców.

Kamienica Dannensterna 

Nie będę opisywał najbardziej znanych, reprezentacyjnych obiektów Rygi. Są one dość dobrze przedstawione w dostępnych publikacjach. Do nich należą: Dom Czarnogłowych (tu podpisano ważny dla Polski traktat ryski), kościół św. Piotra (ze wspaniałą wieżą), katedra czy Zamek. Nie skupię się też na wątkach Polskich (kościół św. Jakuba, gdzie mszy słuchał król Batory, a kazania głosił Piotr Skarga). Zabytki te obejrzałem, sfotografowałem (może napiszę o nich innym razem) i poszedłem swoją drogą.

 

Co warto robić w Rydze?

Na pewno spacerować i jeszcze raz spacerować. Najpiękniejsze są uliczki starego miasta. Godzinami można kontemplować najwspanialsze budynki. Moim zdaniem, najbardziej malownicze są:

 

Muzeum Farmacji na ulicy Wagnera. To malutka kamienica o pięknej, nieco podniszczonej, fasadzie (takie lubię najbardziej). Więcej zdjęć i opisów znajduje się tu: Ryga

Brama Szwedzka, jedyna zachowana brama miejska

 A w międzyczasie, nie ma to jak wypoczynek przy wybornym trunku. A tu Łotwa ma do zaproponowania coś szczególnego. To wytwarzany od 1752 r. balzams. Pija się tu go dość powszechnie, ale w małych ilościach, traktując jako remedium na chłodną, wietrzną i wilgotną pogodę. Sekretna receptura zawiera podobno aż 24 zioła. Ma ciemnobrązowy kolor, smakuje lekko gorzkawo (wyczuwam nutę piołunu). Dodaje się go do kawy lub herbaty. Co ciekawe, smakuje wybornie dolany do ryskiego szampana!

 

Ryga? Zdecydowanie tak! Moim zdaniem, śmiało może konkurować chociażby z Pragą. Polecam! Dla niejednego turysty będzie miłą niespodzianką.

 

Wycieczki na Łotwę

Strona 21 z 32

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén