Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 24 z 38

Historia turystyki

Jak się przyjrzeć dzisiejszej turystyce, to trudno uwierzyć, że jej początki wzięły się z ruchu abstynentów. 170 lat temu Thomas Cook zorganizował pierwszą masową wycieczkę. W jego zamyśle miał to być sposób na odciągnięcie ludzi od alkoholu. Szukano pomysłów na naprawę rozpitego, brytyjskiego społeczeństwa. Cook był kaznodzieją i działaczem ruchu na rzecz trzeźwości.

 

Wbrew temu, co się dziś często powtarza, nie był przedsiębiorcą w pełnym tego słowa znaczeniu. Interesowała go socjalna strona turystyki. Nie zysk wyciągany z organizacji wycieczek, ale pozytywny wpływ na podupadłe moralnie społeczeństwo. Długo nie zarabiał większych pieniędzy, a kiedy w końcu zaczął, przeznaczał je na działalność charytatywną. Być może dziś, po traumie burd i rabunków, Wielka Brytania znowu potrzebuje podobnego pomysłu i podobnego działacza. Może w wyniku tego narodzi się jakaś nowa gałąź gospodarki, równie znacząca jak masowa turystyka.

 

Biznesmenem był natomiast jego syn, John Mason. To on dążył do intensyfikacji działań czysto zarobkowych. Kiedy, po śmierci ojca, przejął interes, firma nabrała rozpędu. Dziś Thomas Cook Group, to drugi pod względem wielkości, turystyczny koncern Europy. Każdego roku, z jego usług korzysta ponad 20 mln osób. W 2007 r. obrót grupy wyniósł równowartość 46 mld zł!

 

Co prawda, wszystkie podręczniki turystyki zaczynają się od opisu zjawiska grand tour (XVII-XVIII wiek), w którym upatruje się źródeł zjawiska, ale ten fenomen dotyczył tylko bogatych, arystokratycznych sfer. Miał charakter indywidualny. Najczęściej organizowany był samodzielne, a nie przez wykwalifikowane, specjalistyczne podmioty. W historii turystyki pamiętamy o nim jak o idei nauki poprzez podróże. Natomiast, początki turystyki masowej, bezsprzecznie wiążą się z działalnością Thomasa Cooka.

 

Zaczął latem 1841 roku, od jednodniowej wycieczki. Wynajął pociąg na trasie z Leicester do Loughborough. Udział wzięło około 500 osób, z czego większość złożyła przysięgę trzeźwości! Przejechali kilkadziesiąt kilometrów, dając początek branży, bez której ciężko wyobrazić sobie dzisiejszą gospodarkę.

 

Następnie zaczął organizować dalsze wyjazdy, do Liverpoolu, Szkocji i na Wystawę Światową w Londynie w 1851 r. – zabrał tam 150 tys. osób! Kluczem do sukcesu była cena. Dzięki umasowieniu, wycieczki były tanie i przez to dostępne tym grupom społecznym, które wcześniej o takim zbytku nie śmiały nawet pomarzyć. Wspólnie z synem rozszerzył ofertę o kraje Europy, Bliski Wschód (Palestyna, Egipt – rejsy po Nilu) i Amerykę. Pojawiła się nawet podróż dookoła świata (212 dni).

 

Obserwując branżę, mam wrażenie, że czekają nas zmiany. Rynek ewoluuje. Nie ma już tak prostej recepty na sukces, jak w czasach Thomasa Cooka. Zmienia się świadomość turystów. W krajach skandynawskich już stał się popularny ruch wypoczynku ekologicznego i prospołecznego. Wkrótce i do nas dotrze wiedza, że samoloty mają zły wpływ na środowisko, a olbrzymie kurorty z hotelami typu all inclusive, przynoszą gospodarzom tyleż dobrego, co i złego (trochę już o tym pisałem: Wakacje all inclusive). Z czasem nasycimy się „wypasionymi” resortami z „darmowym” piwem i frytkami i zaczniemy szukać innych form spędzania urlopu. A na plaże Egiptu przylecą Chińczycy.

 

Zawrotna kariera Thomasa Cooka zaczęła się od pociągu. Wyczarterował cały skład!

 

Kto dziś organizuje wycieczki koleją?! Jak procent zorganizowanego ruchu turystycznego stanowią? Może warto wrócić do tego pomysłu?

Autorskie biuro podróży

Bałtyk dla frajerów?

W ramach cyklu „Gorący temat” Onet zaproponował nam rozważania blogerów na temat wypoczynku nad polskim morzem. Na stronie głównej portalu rzecz była zaanonsowana: „Patriotyzm czy frajerstwo?” Zobacz >>>

 

Niektórzy wypoczywają nad Bałtykiem z przyzwyczajenia, inni bo lubią, a jeszcze inni z niewiedzy, że można inaczej; że za podobne pieniądze będzie gwarancja pogody, piękne słońce i ciepła woda; w Bułgarii, na Krecie czy w Tunezji.

 

Dlaczego jest tak drogo?

Branża tłumaczy to sezonowością.Turyści masowo przyjeżdżają nad Bałtyk tylko przez 2-3 miesiące w roku. I w tym okresie wszyscy chcą zarobić. To nie to, co Egipt, gdzie sezon trwa cały rok. Inaczej amortyzują się inwestycje.

 

Dlatego trzeba szukać pomysłów na pozostałe miesiące. Przykładem świeci Litwa. Nasi sąsiedzi wiedzą co robić. Wybudowany już jakiś czas temu aquapark w Druskiennikach spełnia pokładane nadzieje. Zapewnia przypływ turystów przez cały rok. Mało tego, właśnie wybudowano tam kryty stok narciarski. Podobnego nie ma w promieniu tysiąca km! Miałem okazję zwiedzić go jeszcze w trakcie budowy. Robi wrażenie. Na pewno będzie przebojem. Zapewni gości okolicznym hotelom, pensjonatom i kwaterom prywatnym. Będą miały obłożenie przez cały rok, a nie tylko w lipcu i sierpniu.Z pewnością wielu Polaków zostawi tam pieniądze. Na Litwie, a nie nad polskim Bałtykiem. I nie na Mazurach.

  

 Aquapark w Druskiennikach

Takie podejście umożliwia oferowanie konkurencyjnych cen. Robimy wiele wycieczek na Litwę. Szkoleń, konferencji, itd. Dlaczego tam? Odpowiedź jest prosta: gdzie w Polsce można zaproponować dobry hotel z aquaparkiem i centrum SPA w porównywalnej cenie?

 

Przez ostatnich kilka lat nadrabiamy zaległości dzięki dotacjom z UE. Ale warto spytać skąd wzięły się te braki w infrastrukturze? Dlaczego na małej i niby biednej Litwie mądrze inwestowano w turystykę, a u nas tylko o tym mówiono?!

 

Proszę popatrzeć na bardzo bliskie mi Podlasie. Nie mamy takich ośrodków, które mogłyby konkurować z Druskiennikami czy Trokami.

 

Nad Bałtykiem, turystyczne gminy powinny wspierać budowę dużych, krytych aquaparków. Takich, gdzie z dziećmi można spędzić kilka dni. Jesienią i zimą lub nawet latem, kiedy pogoda nie dopisuje.

W biurze mamy mnóstwo klientów, którzy wściekli wracają z naszego wybrzeża. Zmokli, zmarzli, wynudzili się siedząc na kwaterach za które słono zapłacili. Przychodzą do nas i kupują „cokolwiek byle było ciepło”. I lecą gdzieś na słoneczne południe. Uciekają bo polskie morze nie dało im alternatywy. Albo plaża (wiatr i deszcz) albo nic. To jest powód niepowodzeń. Dlatego pod koniec tego sezonu branża będzie narzekała.

 

Potrzebne są inwestycje. Duże, śmiałe, robiące wrażenie i przyciągające turystów. Co ważne, takie przedsięwzięcia przynoszą dochód. Sobie i wszystkim dookoła.

 

Ach jak pięknie by było, gdyby podobne środki, jak na Euro 2012, zostały skierowane w rozwój turystyki. Olbrzymie stadiony będą deficytowe i po zakończeniu Euro, gości hotelowych nie przyciągną. W przeciwieństwie do aquaparków, tropikalnych wysp i krytych torów narciarskich.

Polak w samolocie

Teraz Kręcina, wcześniej Rokita. Spełnili obowiązek działacza społecznego. Przyczynili się do nagłośnienia ważnego problemu. Wnieśli swój wkład w masową edukację. Pokazali jak nie należy zachowywać się na pokładzie samolotu.

Jeden z portali doniósł, że sekretarz PZPN, Zdzisław Kręcina, na prośbę współpasażerów został wyrzucony z pokładu samolotu lecącego z Wrocławia do Warszawy, bo był pijany i zachowywał się wulgarnie. Pan Zdzisio tłumaczył, że przecież nie był pilotem, więc mógł wypić sobie jedno piwko.

Jak zachowywać się w samolocie?! Polacy mają z tym kłopot.

Dlaczego? Moim zdaniem wynika to z faktu dość dużej tolerancji na niestandardowe poczynania pasażerów w polskich liniach lotniczych. Zakładamy coś w rodzaju dopuszczalnego marginesu. Skoro naród pije, to dlaczego ma nie pić w samolotach? Skoro, często pijani mężczyźni są wulgarni, to niby dlaczego wulgarni mają nie być na pokładzie samolotu? Pracujące w naszych liniach stewardesy są w stanie znieść znacznie więcej, niż ich koleżanki, np. w Lufthansie. Oczywiście, w Rosji czy na Ukrainie ta tolerancja może być jeszcze dalej posunięta. Jak podają branżowe anegdoty, tam i pilot czasem wypije.

Od kilkunastu lat pracuję w turystyce. Sporo latam. Zdarza mi się wstydzić za współobywateli. Nie tak dawno leciałem na długiej, międzykontynentalnej trasie. Potężny samolot KLM (holenderskie linie), kilkuset pasażerów. W trakcie wielogodzinnego lotu,załoga miała problemy tylko z Polakami. Pod wpływem alkoholu zachowywali się głośno i żadną miarą nie chcieli się uciszyć.

Pamiętam początki masowej turystyki czarterowej. Czasy kiedy nasze biura zaczęły wynajmować egipskie samoloty. Na początku, zanim turyści nie dowiedzieli się co może ich czekać, zdarzało się, że samolot do Hurghady startował w Warszawie, a w Katowicach już lądował. Przymusowo. Ponieważ na pokładzie były nadpobudliwe osoby pod wpływem alkoholu. Dla arabskiej załogi był to taki szok, że pilot, bez wahania zarządzał lądowanie.

Dla podróżujących jedno jest bardzo ważne. Kapitan samolotu zawsze ma rację! Nikt nie będzie go pytał czy słusznie lądował. Ma prawo, jeśli uzna, że tak trzeba. Cała procedura odbywa się oczywiście na koszt pasażera, który swoim zachowaniem doprowadził do podjęcia takiej decyzji. A koszty nie są małe! Samo paliwo, które trzeba zrzucić przed nieplanowanym lądowaniem, to z punktu widzenia prywatnej osoby, niemal fortuna.

Opowiadała mi jedna turystek, o przygodzie na trasie z Brazylii. W samolocie Lufthansy leciało kilku Polaków. Wracali do domu po zakończonym kontrakcie. Oczywiście postanowili to uczcić. Co ważne, nie zachowywali się jakoś karygodnie. Po prostu byli weseli i głośni. Stewardesa poprosiła o spokój. Nie posłuchali. Przyszła znowu i już bardziej stanowczo upomniała wesołków. Kiedy się odwróciła, jeden z nich zażartował,krzycząc za nią: Luftwaffe! To wystarczyło. Kapitan podjął decyzję o lądowaniu. Panów z samolotu wyprowadziła policja.

Jestem za twardymi regułami i ich konsekwentnym egzekwowaniem! W trosce o dobro pasażerów. Jak czują się podróżujący z dziećmi rodzice, jeśli dwa rzędy dalej siedzą pijani, wulgarni panowie. Co ma zrobić ojciec? Bić się z nimi,  czy zatykać dzieciom uszy? Nieraz widziałem w polskich liniach takie sytuacje. Bezradni rodzicie patrzyli wkoło szukając pomocy, a stewardesy udawały, że nic nie widzą. Dlaczego? Bo tak po prostu jest? Bo taki jest standard polskiego turysty? Reklamówka wódki ze strefy bezcłowej? Postuluję mniejszą tolerancję dla takich zachowań!

Dlatego wdzięczny jestem panu Kręcinie za nagłośnienie problemu.

Gra z Gruzją

Piłka nożna. Mecz Polska-Gruzja. Ciekawie wybrana data: 10 sierpnia. To dwa dni po rocznicy wybuchu wojny rosyjsko-gruzińskiej.

 

Trzy lata temu, w szczycie sezonu ogórkowego, wiadomość o walkach na Kaukazie zelektryzowała cały świat. Było to pierwsza od czasów zakończenia zimnej wojny, konfrontacja Moskwy z Zachodem! Rząd w Tbilisi wystąpił wtedy jako reprezentant naszej części świata. Jak twierdzą specjaliści (i tu się chyba nie mylą) bezpośrednią przyczyną wojny były deklaracja NATO o planach przyłączenia Gruzji do Paktu Północnoatlantyckiego. Rosja poczuła się zagrożona i upokorzona. Putin wykorzystał separatystyczne, będące w konflikcie z Tbilisi, republiki Osetii i Południowej Abchazji, by rozpocząć konflikt.

 

Dżwari. Wzgórze nad Mcchetą, dawną stolicą Gruzji

 

Cele były dwa. Po pierwsze, pokazać światu, że Gruzja jest krajem niestabilnym i nieobliczalnym, i że nie warto zapraszać jej ani do NATO, ani do Unii Europejskiej. Po drugie, w pokonanej i upokorzonej Gruzji, doprowadzić do upadku Saakaszwilego. Rzeczą powszechnie wiadomą jest jak bardzo Putin nie lubił prezydenta Gruzji. Rządy młodego, proamerykańskiego polityka, odsuwały kraj od Rosji, a kierowały w stronę Zachodu. Chodziło o wszystko. O ropę i gaz z Azerbejdżanu, która mogła popłynąć w stronę Europy. O niebezpieczny przykład, i to nie tylko na Kaukazie. Saakaszwili rządził mądrze, w ekspresowym tempie zmieniał kraj. Zlikwidował korupcję (w jakim innym postradzieckim kraju to się udało?), rozpoczął bardzo szybki wzrost gospodarczy. Nie bał się śmiałych posunięć, np. zwolnienia oficerów policji i zastąpienia ich zupełnie nowymi ludźmi – w efekcie tego, dziś drogówka w Gruzji nie bierze łapówek! Wybudował dobre drogi – jeździłem po nich miesiąc temu, robią wrażenie. Po latach destabilizacji i politycznej zawieruchy; wojen domowych i braku państwa (bandytyzm, rządy lokalnych watażków, brak prądu, wody i ogrzewania), kraj stanął na nogi. Można było normalnie i bezpiecznie żyć.

 

Z punktu widzenia Rosji, nie był to dobry przykład. Mógł zachęcić inne kraje do pójścia tą drogą.

 

  

Tbilisi, pałac prezydencki

Dzieje Gruzji przypominają naszą historię. Miejscami są zadziwiająco podobne. Oba kraje straciły niepodległość i wpadły w zależność od Moskwy w tym samym okresie, w końcówce XVIII wieku. Ostatni król Gruzji, podobnie jak nasz Staś, próbował romansów i inteligentnej gry z Kremlem. Przegrał tak samo, jak Poniatowski. Do niepodległości oba państwa wróciły na kanwie tych samych wydarzeń – po wojnie światowej i rosyjskiej rewolucji. I tu, znowu podobieństwo, niemal w tym sam momencie musiały o nią walczyć. Polska obroniła się w 1920, Gruzja, w 1921, niestety nie. Do upadku ZSRR pozostała jego częścią.

 

Kiedy przyjeżdżam do Gruzji, spotykam ludzi bardzo przyjaznych i gościnnych. Informacja, że jestem z Polski, otwiera drzwi i serca wielu osób. Z ogromnym szacunkiem odnoszą się do Lecha Kaczyńskiego. Pamiętają, że latem 2008 r., stanął po ich stronie. To był ważny gest. Być może zaważył o losie Gruzji. Warto o tym pamiętać.

Tu znajduje się dużo informacji o Gruzji.

Syria

Jaki to piękny kraj! Atrakcyjny turystycznie. Blisko, a już egzotycznie. Słabo znany; do tej pory nie był popularną destynacją. A nasza branża potrzebuje nowych kierunków. Syria jest jak znalazł. Najczęściej ujmowana w jedną wycieczkę z sąsiednim Libanem. Gdyby tylko nie trwająca od marca rewolucja…

 

Polityczna rewolta pochłonęła już około 2 tys. ofiar! Wyobrażacie to sobie?! Kilka godzin lotu z Warszawy! Damaszek nie leży na końcu świata. To Bliski Wschód. Zawsze tuż obok Europy. W części, to kolebka naszej cywilizacji (rozwój pisma) i chrześcijaństwa (św. Paweł). Miejsce gdzie Zachód uczył się od Wschodu (ostatnio na dużą skalę, w okresie wypraw krzyżowych – stąd Europejczycy przywieźli m.in. nowe odmiany roślin, kulturę agrarną i zwyczaj korzystania z kąpieli).

 

Dziedziczny prezydent Baszar al-Assad to nie Mubarak. Konsekwentnie broni władzy. Jest mu o tyle łatwiej, że murem stoi za nim cały klan. Ważniejsze funkcje w państwie rozdzielone są pomiędzy członków rodziny. Wszystko spaja sieć połączeń finansowych. Rządzący mają udziały w każdym większym biznesie i łatwo z tego nie zrezygnują. Czołgi otaczają protestujące miasta. Żołnierze strzelają do cywilów.

 

Uznanie i podziw należą się syryjskiemu społeczeństwu! Od marca trwają w tak trudnym położeniu. Trochę mnie zaskakuje, że bohaterowie Solidarności latają do Kairu by wspierać tamtejsze zmiany, ale nie wspominają ani słowem o tym, co dzieje się w Damaszku. Nie protestujemy, nie rwiemy szat. A przecież, nasz stan wojenny, przy tym co dziś ma miejsce w Syrii, to ledwie rozgrzewka. Zobacz: Egipska rewolucja.

 

Wygląda na to, że poświęcenie Syryjczyków może przynieść pewne zmiany. Na początku sierpnia Asad wydał dekret wprowadzający wielopartyjność. Zniósł tym samym rządzącej od pięćdziesięciu lat, partii Baas. (Formalnie niby jest dobrze, ale oczywiście decyduje praktyka. Póki co, niemal wszystkie argumenty ma rząd). Ostatnio drgnęło też coś w świecie. Eskalację przemocy potępiła Rada Bezpieczeństwa ONZ, a Unia Europejska wprowadziła sankcje, wymierzone w najważniejszych funkcjonariuszy syryjskich władz. Pojawiła się wypowiedź Hillary Clinton, że społeczność międzynarodowa powinna wywierać większą presję na rząd w Damaszku.

 

A jeszcze dzień wcześniej armia ostrzeliwała Hamę i Latakię. Pamiętam oba miasta .W Latakii siedzieliśmy w nadbrzeżnej kawiarni. Mimo ramadanu, w ciągu dnia, w lokalu było sporo młodych ludzi. Na ekranie dużego telewizora oglądaliśmy arabskie teledyski. Jak na tę część świata bardzo śmiałe, emanujące erotyką tancerki. To produkcje z Libanu, Bejrut jest europejski. Bogatszy, ładniejszy i weselszy niż Warszawa.

 

Do Hamy jedzie się żeby zobaczyć nurie – olbrzymie, drewniane, wiekowe i pracujące do dziś, koła wodne. Ładne miasto, wspaniała historia, piękne perspektywy. Gdyby tylko mogło normalnie się rozwijać… Według syryjskich obrońców praw człowieka, w ciągu ostatnich miesięcy, zginęło tu około 140 osób. Wojsko strzela do demonstrantów. Ciała grzebane są na miejskich skwerach.

 

Wycieczka do Libanu.

Wakacyjny terror

Jakoś nie mogę skupić się na pracy. Od rana zabieram się za różne rzeczy, ale słabo mi to wychodzi. Wiercę się za biurkiem i bez przekonania szukam czegoś w komputerze. Tak już od ładnych kilku dni. Znak to chyba, że potrzebny jest urlop. Może więc źle, że się upieram, siedząc w pustawym biurze. Rzucić to wszystko i wyjechać?!

 

Wyszedłem na obiad. W centrum miasta sennie i niemrawo. Znajomi marzną nad Bałtykiem lub mokną na Mazurach, więc i spotkać się nie bardzo jest z kim. Nawet internet jest jakoś mniej żwawy (tak na marginesie to irytuje mnie jak Word poprawia mi pisownię internet na Internet. Dlaczego z dużej litery? Czy to nazwa własna? Kiedyś nią była, ale dziś?! Chyba tak samo jak prąd, telefon czy telekomunikacja. Oczywiście wiem, że są znamienici zwolennicy pisania z dużej litery, np. prof. Bień, ale ja zdecydowanie wolę małą – tak mi lepiej wygląda).

 

Politycy na wakacjach, publicyści też. Z gazet wieje nudą. Ciekawe ile osób ten stan wpędzi w depresję. Nie ma ulubionych filmów i programów w TV. Nawet w radiu jakaś dziwna, letnia ramówka. Człowiek sobie normalnie żył, przyzwyczajony do konkretnych ram organizacyjnych, a tu nagle, z początkiem wakacji, wszystko się zawaliło. Sytuacja mocno stresogenna. Niezdrowa i niebezpieczna. Żeby jakoś sobie z tym poradzić, trzeba uciec. Zmienić otoczenie, zająć się czymś innym. W odmienny sposób zorganizować sobie czas. Nie ma wyboru. Chcesz czy nie, musisz jechać na wakacje.

 

Niby są jeszcze inne możliwości, ale tak mało ciekawe, że szkoda nawet o nich mówić. Najczęściej spotykana to remont mieszkania. Wszystko stawia na głowie, burzy dotychczasowe struktury, więc jakoś pomaga przetrwać okres wakacyjnej nudy, niepewności, pustki i strachu przed nicnierobieniem.

 

Ale dokąd jechać, ile wydać, itd.? Widziałem już mnóstwo par, które pokłóciły się o to. Mąż chce tu, a żona tam i, w efekcie, problem gotowy. Osoby pracujące w biurach podróży mogą opowiedzieć niejedną historię, kiedy przy wyborze wakacyjnej oferty dochodziło do kłótni między znajomymi. Przyjaciele przestawali nimi być, rozpadały się wieloletnie znajomości. Cóż, wakacje, to rozrywka dużego ryzyka.

 

Ale jak wiemy, jechać trzeba, taki mus.

 

PS

A gdzie na wakacje jeżdżą podróżnicy? Jeśli ich pracą jest podróżowanie, to co robią w ramach urlopu? Też jeżdżą?

Konduktor poliglota

Szczyt wakacyjnego sezonu. Pociąg Tour de Pologne z Katowic do Gdyni. Wsiadam w Białymstoku. Podróż miło płynie. Nigdzie mi się nie spieszy. Jedziemy powoli, kreśląc zygzaki po ślicznych Mazurach i pięknej Warmii. Żadnego stresu, po 5 godzinach docieramy do Olsztyna (samochodem byłoby to 240 km!).

 

Na jednej ze stacji wsiada grupa harcerzy. Młodzież w wieku około 17-20 lat. Francuskojęzyczni, są z Belgii. Kilku siada w moim przedziale. Rozmawiamy po angielsku. Mili, uśmiechnięci, sympatyczni. Nie piją, nie klną. Podróż idealna. Straż Ochrony Kolei nie miałaby tu nic do roboty.

 

Przychodzi pora na sprawdzenie biletów. Konduktor chce wiedzieć ilu ich jest. Pyta więc wyrzucając z siebie: How much? Pytaniu towarzyszy szeroki ruch ramion. Ręce wyraźnie wskazują na to, że chodzi o wielkość grupy. Belg idealnie zrozumiał specyfikę sytuacji, bo nawet nie próbował tłumaczyć w jakimkolwiek języku. Po prostu na palcach pokazał, że jest ich piętnastu.

 

Dumny pracownik kolei oznajmia koledze, który właśnie podszedł: Dogadałem się. Jest ich piętnastu.

 

W moim przedziale jeden zasnął. Nogi ma na fotelu naprzeciwko. Miły konduktor pochyla się i zdecydowanym ruchem ręki, zrzuca je na podłogę. Zdezorientowanemu, wyrwanemu ze snu młodzieńcowi oznajmia: No szue! [pisownia fonetyczna]. A następnie, już w zrozumiałym i pięknym języku polskim dodaje: Nie wolno! I pokazuje palcem na belgijskie buty.

 

Skauci byli już pod koniec dwutygodniowej wycieczki po Polsce. W planach mieli jeszcze Malbork i Gdańsk. Podróżowali sami, bez polskiego pilota. Zdani byli na siebie. Z dużą ciekawością pytałem o ich wrażenia, o to jak poradzili sobie kupując bilety, pytając o drogę czy zamawiając jedzenie. Zaskoczeni byli słabą znajomością języków obcych oraz czasem, jaki tracili na transport. Podróżowali pociągami lub autobusami. Doświadczyli więc dwóch szczególnie „mocnych” stron naszej infrastruktury. Z przejęciem pytali, czy my naprawdę chcemy zrobić Euro 2012. Z ich punktu widzenia, to trudne do wyobrażenia. Brak dróg i szybkiej, sprawnej kolei. A do tego problemy językowe. Wyobraźmy sobie tłumy kibiców z całego świata i konduktorów machających rękoma.

 

Rozumiem, że budowa nowych torów wymaga olbrzymich nakładów. Wymiana taboru też. Ale zmiana jakości pracy, już chyba nie jest tak kosmicznym wydatkiem.

 

Coś mi się obiło o uszy, że związki zawodowe myślą o strajku na kolei. Było nawet referendum w tej sprawie. Chcą zarabiać więcej. Proszę bardzo, niech zarabiają. A w zamian niech chociaż nauczą się angielskiego!

 

Przecież to środek wakacji. Trasa przez turystyczne Mazury nad wybitnie turystyczne Wybrzeże. Pociągiem może jechać każdy. Nawet Belg! I co? Siedzący obok pasażerowie mają robić za tłumacza? Jak to świadczy o polskiej kolei, o całym kraju, o decydentach, którzy powinni widzieć sytuację na lata do przodu i odważnie dokonywać zmian na lepsze?! Co miałem tłumaczyć zagranicznej młodzieży. Że to przez komunizm, przez Moskwę?!

 

Dyrekcjom kolejowych spółek podpowiadam strategię negocjacyjną ze związkami. Albo konduktorzy nauczą się przynajmniej podstaw angielskiego, albo stracą pracę. Do wzięcia są młodzi, znający po kilka języków, wykształceni i gotowi uczyć się dalej – chociażby właściwego stosunku do klienta.

Drogie last minute

Tego lata, last minute nie jest tanie! Jest drożej niż w normalnej, standardowej ofercie! Wiele osób jest tym mocno zaskoczonych. Niektórzy mają do nas pretensje, a są i tacy klienci, którzy w niewybrednych słowach komentują taką sytuację. Wzięli już urlopy i, w ciemno, do ostatniej chwili, czekali na lasty. Tymczasem taniej by było, gdyby zarezerwowali coś z przynajmniej tygodniowym wyprzedzeniem. A jeszcze lepiej miesiąc temu.

 

 

Dziś rano, do naszego biura, mailem przyszła oferta od jednego z organizatorów. Turcja, hotel kategorii 4*, all inclusive, wylot za 10 dni, cena: 1599 zł! To hit! Od wielu dni nie ma tak dobrych cen. Wywieszamy na witrynie. Za dwie godziny już nieaktualne. Organizator podniósł cenę o 200 zł. Dlaczego tak? Ponieważ ofert jest mało, i tak się sprzeda. Biuro, na bieżąco, z godziny na godzinę analizuje rynek. Widzi jak jest sytuacja i reaguje. Podnosi cenę. 1799 zł to i tak tanio!  Na najbliższe 5 dni, tydzień w Turcji z all inclusive, to koszt rzędu 2200-2500 zł za hotele 3*.

 

Każdego dnia, wielokrotnie porównujemy oferty niemal wszystkich polskich, dużych touroperatorów. Z racji położenia naszego biura, chodzi o wyloty z Warszawy. W nieco lepszej sytuacji są klienci ze Śląska, z Wybrzeża; wycieczki z tamtych lotnisk zazwyczaj są nieco tańsze i nie znikają tak szybko. Bo, np. turysta z Wrocławia może skorzystać również z wylotów z Katowic i Krakowa, a nawet Poznania. Dla klientów z Białegostoku w grę wchodzi tylko Warszawa, a tu propozycje są najbardziej przebrane.

 

Chętnych jest sporo. Przychodzą do biura, pytają. Wiadomo, jak to w sezonie. Hasło wywoławcze: „last minute”. Już w drzwiach informują, że chcą taką ofertę. Tak, jakby biura dzieliły wakacje na jakieś kategorie, albo jakby na samo hasło robiło się taniej. Sprzedawcy porównują to, co jest i polecają klientom najkorzystniejsze oferty. Czy się to nazywa tak, czy inaczej, to nie ma znaczenia.

 

Sukcesy dzisiejszego dnia, czyli to, co udało nam się sprzedać w naprawdę atrakcyjnych cenach:

– Turcja, all inclusive, hotel 3*+ , 7 dni, wylot za tydzień = 1827 zł,

– Bułgaria, śniadania, hotel 4*, 7 dni, wylot za 11 dni = 1450 zł.

Nie mamy tak dobrych ofert na wyloty jutro czy pojutrze. Nikt nie ma!

 

Wchodzi para. Szukają czegoś na podróż poślubną. Nie chcieli rezerwować wcześniej, liczyli na fajne lasty. Pytają o wyloty w ciągu najbliższych dwóch dni. Proszę bardzo: najtańsza Bułgaria, hotel 3*, cena: 2299 zł za osobę (śniadania i obiadokolacje). A ze wszystkich kierunków, najtańsza oferta, to Grecja 2* ze śniadaniami: 1299 zł! Gdyby mogli wylecieć za tydzień lub dwa, znaleźlibyśmy coś bardziej atrakcyjnego!

 

Przykłady. Ceny z dzisiejszego dnia. Kreta, 7 dni, all inclusive:

– przyzwoity hotel 4*, wylot 24 lipca = 2700 zł; wylot 7 sierpnia = 2400 zł;

– dobry hotel 5*, wylot 24 lipca = 4300 zł; wylot 7 sierpnia = 3700 zł.

 

Średnio, tegoroczne wakacje, kupowane na kilka dni przed wyjazdem, są o 200-300 zł droższe.

 

Nijak ma się to do prasowych publikacji sprzed kilku miesięcy, które polecały turystom czekanie na last minute. Miało być taniej… Tymczasem w branży wiedzieliśmy, że będzie drożej. (O czym zresztą pisałem, uprzedzałem, chciałem dobrze >>>) Dlaczego drożej? Ponieważ biura zredukowały ilość ofert. Po słabej zimowej i wiosennej sprzedaży first minute, w obawie, że zostaną z wieloma niesprzedanymi miejscami, touroperatorzy anulowali wcześniej zarezerwowane hotele i przeloty. Wyszli ze słusznego założenia, że lepiej sprzedać mniej, ale bez ryzyka i za wyższą cenę.

 

Rady na ten sezon (do końca sierpnia):

  • Jeśli to możliwe, to dostosować urlop do sytuacji na rynku, tzn. najpierw znaleźć ciekawą ofertę, a dopiero później, w oparciu o ten termin, rezerwować wolne w pracy.
  • Nie zwlekać. Im wcześniej rezerwujesz, tym mniej płacisz (i masz większy wybór!).
  • Nie zwlekać (po raz drugi). Jak już znajdziecie coś ciekawego, bierzcie. Nie liczcie, że będzie taniej. Nie będzie!

    Udanych wakacji!

PS. Wrzesień będzie tańszy.

Najwięcej wakacyjnych ofert: Wakacje-Hity.pl

Plagiat czy nie?

Pojechałem do Gruzji. Pierwszy dzień poświęciłem na bezplanowe piesze wędrówki po Tbilisi. Bez przewodnika i bez mapy. Bazując tylko na tym, co wcześniej przeczytałem. Tak lubię. Uważam, że tylko w ten sposób da się coś naprawdę poznać, doświadczyć, poczuć… Takie moje zawodowe skrzywienie. Trzeba trochę pobłądzić, zawędrować tam, gdzie w żaden inny sposób by się nie trafiło. Jakieś dziwne dzielnice, zapomniane uliczki, podwórza starych kamienic. Piękne…

 

Mimo, że hotel miałem blisko głównej, reprezentacyjnej Alei Szoty Rustawelego, wszedłem gdzieś w bok, pół dnia mi zeszło na fotografowaniu starych, podniszczonych budynków oraz typowych dla architektury Tbilisi, balkonów i werand. Zawędrowałem w okolice zamku, do katedry Sioni, cerkwi Metechi i pod pomnik króla Wachtanga Gorgasała. Uroczy, intensywny dzień. Usiadłem, zjadłem, wypiłem i ruszyłem w drogę powrotną. Oczywiście pieszo, mimo, że to ładnych kilka kilometrów. Tym razem już prosto, Aleją Rustawelego. Późne popołudnie, kolorowo tu, reprezentacyjne sklepy, restauracje, najlepsze hotele. Skrzą się światła reklam.

 

Zmęczony przysiadłem na ławce. Patrzę i oczom nie wierzę! W pierwszym momencie wydawało mi się, że polskie biuro podróży, otworzyło w Gruzji swój oddział. Identyczne kolory, identyczna idea logo! No to by było coś! Do tej pory to zagranica uruchamiała swoje biura u nas. A teraz my! Gruzja, nowy rynek. Ładnie.

 

   

 

Na zdjęciu pani na plaży. Kostium kąpielowy w kolorach firmowych. Ciekawy pomysł! Aż dziw, że w Polsce biuro nie robi takich reklam.

 

Ekscytacja szybko znika. Chwilowe zamroczenie (pomroczność jasna?) będące chyba wynikiem zmęczenia i upału mija. Pani rozmawia przez telefon. Zdjęcie jest reklamą operatora sieci komórkowej. To nie polskie biuro podróży, ale duża firma z innej branży, obecna m.in. w Rosji, Gruzji i na Ukrainie. Co ciekawe, nazwę też ma podobną do nazwy polskiego biura podróży. Piękna zbieżność.

 

Pytanie na koniec: o jakie biuro podróży chodzi?

Stalin już nie straszy

Bardzo chciałem pojechać do Gori. Celem było Muzeum Stalina.

 

W cenie biletu jest przewodnik. W innych muzeach niekoniecznie korzystam z ich usług, ale tu zrobiłem wyjątek. Ciekaw byłem czy tutejsi oprowadzacze nadal z sympatią odnoszą się do Stalina. (W literaturze przedmiotu znalazłem kilka relacji zaskoczonych tym zjawiskiem dziennikarzy i podróżników). Do wyboru miałem dwa języki, angielski lub rosyjski. Mój rosyjski, choć słabszy, w tym miejscu wydawał się bardziej odpowiedni. Dziwnie bym się czuł, gdyby ktoś w języku Szekspira opowiadał mi o wielkim przywódcy radzieckiego naroda.

 

Zobacz też inne  artykuły o Gruzji.

Muzeum nie porywa, ani wystrojem, ani klasą eksponatów. W ciemnych salach pokazywane są głównie fotografie i reprodukcje. Miejscami przypomina bardziej gazetkę szkolną niż nowoczesną placówkę. Ale atrakcją jest coś zupełnie innego. Chodzi o to, że muzeum samo w sobie jest zabytkiem! Cennym świadectwem dziwnych kolei myśli ludzkiej. Patrzcie dzieci, tak kiedyś wyglądały muzea – za kilka lat powie pani nauczycielka w czasie szkolnej wycieczki. Doda jeszcze, że rzeczywiście, niektórzy wierzyli w to, co tu pokazywano.

 

Biurko Stalina z Kremla – ekspozycja w muzeum w Gori

Obiekt został otwarty w 1937 r. W ogrodzie, obok głównego gmachu, znajduje się domek szewca Wissariona Dżugaszwilego, w którym późniejszy ojciec narodu, miał przyjść na świat (wygląda na rekonstrukcję).  Nad małym budyneczkiem wzniesiono wsparty na kolumnach dach. Przypomina antyczną świątynię. Tyle, że jedynym elementem dekoracyjnym jest pięcioramienna gwiazda. Zwiedzić można też pancerny wagon, którym podróżował Stalin, m.in. na konferencję w Jałcie.

 

Miła pani przewodnik (uroczy uśmiech) mówi, że władze myślały o przekształceniu tego obiektu w muzeum rosyjskiej okupacji. Na szczęście udało się obronić Stalina. Metodą kompromisu, dodano tylko,  w małej i zagrzybionej komórce, salę pamięci ofiar komunizmu. Przewodnik stwierdza, że każda epoka ma swoje dobre i złe strony oraz, że teraz też ludzie siedzą w więzieniach za politykę. Na zakończenie pokazuje mi fragmenty bomb kasetonowych, które Rosjanie zrzucali na Gori latem 2008 roku i fotografię leżącej na ulicy kobiety (zginęła w wyniku tego ostrzału).

Jeden z prezentów eksponowany w muzeum

 

Chyba wiem, co łączy muzea poświęcone „wielkim, jedynym i niepowtarzalnym”. To ekspozycje prezentów przywożonych z całego świata. Pani przewodnik podkreślała, że Stalin niczego sobie nie zostawiał, wszystkie podarunki przekazywał muzeom. W jednej z gablot jest coś z Polski. Robię zdjęcie. Ciekawe czy żyją jeszcze osoby, które przygotowały ten podarek.

 

Gori, dom Stalina

Rodzinny dom Stalina

 

Gori jest rodzinnym miastem Stalina. Mieszkańcy byli z tego bardzo dumni i uważali go za największego z rodaków, za kogoś, kto rozsławił ich ojczyznę. Budowali na tym szczególne poczucie wartości. Dlatego, kiedy dwukrotnie władze próbowały rozprawić się z jego kultem, Gruzini protestowali. W 1956 r. i w 1988, mieszkańcy Gori wylegli na ulice żeby nie dopuścić do usunięcia stojącego w centrum miasta pomnika. Do zeszłego roku wprawiał w zdumienie przyjezdnych. Przed przypominającym pałac budynkiem magistratu, straszył wielki posąg Stalina. Jakby do tej pory nic się nie zmieniło. Jakby Gruzja była ostatnim na świecie obszarem stalinizmu. Rząd z Tbilisi miał świadomość dziwnej sytuacji. Państwo wybrało prozachodni kierunek, było w ostrym konflikcie z Rosją, ale nie potrafiło poradzić sobie z jednym, szczególnym pomnikiem. Dopiero w zeszłym roku, w czerwcu 2010 r., bez wcześniejszych zapowiedzi i pod osłoną nocy, zdjęto z cokołu wielki postument słynnego Gruzina. (Zobacz blog z informacjami o Gruzji).

Wino marki „Stalin”

Dzięki temu Stalin już nie straszy. Raczej wzbudza lekki uśmiech, a u niektórych może nawet i sympatię dla bezbronnej, szczerej i naiwnej wiary. Oczywiście, odpowiednio potraktowany, może stanowić jeden z turystycznych atutów Gruzji. Dobrze, że muzeum w Gori się ostało. Z przyjemnością je odwiedziłem.

 

Na zdjęciu u góry znajdują się ceramiczne figurki Stalina, do kupienia na straganie z pamiątkami. To dość popularny widok.

Wycieczka do Gruzji

Strona 24 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén