Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 25 z 38

Gruzja

Zadziwiające jak bardzo wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością.

Przed wyjazdem do Gruzji wiele osób pytało mnie o to, czy nie boję się tam jechać (Co, dokąd?! A jest tam bezpiecznie?). W powszechnym odbiorze Tbilisi nie różni się chyba od Groznego. Kaukaz to Kaukaz. I tyle. Kiedyś była wojna, a teraz pewnie jest niewiele lepiej.

Tbilisi

Zanim pojechałem, trochę poczytałem. Niby wiedziałem, że nie ma się czego bać, że dzisiejsza Gruzja to zupełnie inny kraj niż jeszcze 10 lat temu. Że panuje tam porządek, a ludzie są bardzo życzliwi. Że policja służy pomocą i w żadnym wypadku nie bierze łapówek. Ale jednak lekka obawa była. Kilka dni zajęło mi zanim przyzwyczaiłem się do myśli, że rzeczywiście jest tu bezpiecznie. Nie trzeba się bać o aparat, plecak czy rzeczy zostawione w hotelowym pokoju. Na ulicach Tbilisi czuję się komfortowo, również w nocy. Gruzja to kraj bezpieczny jak mało który!

Może być przykładem dla wszystkich postradzieckich republik. Udało się tu coś, czego nie potrafią zrobić rządy innych państw, nie tylko na Kaukazie, ale też i w europejskiej części byłego imperium (na Ukrainie czy Litwie – drogówka polująca na łapówki). – Zobacz blog poświęcony turystyce w Gruzji.

Rozmawiałem z wieloma osobami. Niemal wszyscy chwalą Saakaszwilego. Misza maładiec, to brzmi jak refren wielu wypowiedzi. Zatrzymuję się na poboczu trasy prowadzącej do Tbilisi. Co kilkadziesiąt metrów stoją samochody po brzegi załadowane arbuzami. Zagaduję sprzedawców. Nie ma żadnej bariery, rozmawiają chętnie, są sympatyczni, żartujemy, śmiejemy się. Pytam, jak się teraz w Gruzji żyje. Charaszo, oczeń charaszo – bez zastanowienia odpowiada jeden z nich. Dopytuję o Miszę. Jeden przez drugiego mówią, że prezydent jest w porządku, dba o kraj, w ciągu kilku lat wiele zmienił na lepsze. Wy też mieliście dobrego prezydenta – dodaje. Nasz przyjaciel. Tylko Rosja nie chce żebyśmy się przyjaźnili.

Pomnik Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi

 

O Rosję pytam często. Co ciekawe, mimo, że od wojny minęły ledwie 3 lata, wśród Gruzinów nie dostrzegam nienawiści. Czasy kiedy za odezwanie się po rosyjsku można było dostać po twarzy już minęły. Interesuje mnie czy Rosjanie znowu przyjeżdżają tu na wakacje. Słabo – mówi mój kierowca. Chyba się boją. Ale nie mają czego. My im tu krzywdy nie zrobimy. Dla nas gościnność to podstawa. Obawiają się bo u nich taka propaganda.

Gruzja wybrała zdecydowanie prozachodni kierunek. Ładna, szeroka aleja prowadząca z lotniska do Tbilisi została nazwana imieniem Georga W. Busha. Amerykanie wyszkolili tutejszą armię (z sukcesami, komandosi szybko zlikwidowali mocno zakorzeniony, tradycyjny bandytyzm w Swanetii). Rząd w zarządzaniu krajem wprowadził amerykańskie wzorce, w ciągu kilku lat, z państwa słynącego z korupcji zrobiono jeden z najmniej skorumpowanych krajów w Europie (tak, tak, Saakaszwili z pełną powagą mówi o Gruzji jak o części Europy!). Zobacz też: Gruzja – Europa czy Azja?

Autor ze smakiem zajadający chinkali

 

Dziwna ta Gruzja. Może nas mocno zaskoczyć. Gościnna, przyjemna, atrakcyjna, niemal sielankowa. Piękne góry (cudne widoki, przez kilka dni zrobiłem niemal 900 zdjęć), przyjaźni ludzie, doskonała kuchnia i naprawdę dobre wino. Parę razy zaproszono mnie do restauracji, a to na obiad, a to na kolację. Stół po brzegi zastawiony jedzeniem, wiele atrakcyjnie wyglądających potraw. Nie ma szans zjeść nawet połowy, a oni jeszcze dopytują czy na pewno wystarczy! Zobacz też: Supra – zabawa w gruzińskim stylu.

 

Czy są jakieś minusy? Gruzja nie jest tania. Nocleg ze śniadaniem w 3* hotelu (słabszym niż u nas) to równowartość 250 zł. Baza hotelowa jest jeszcze uboga, ale poprawia się z każdym rokiem. Powstają nowe obiekty, będzie większa konkurencja, będzie taniej. Wynajęcie samochodu z napędem na 4 koła (niezbędny w górach) z kierowcą, to minimum 200 zł za dzień (0,5 zł za 1 km) plus paliwo, które kosztuje mniej więcej tyle co w Polsce. Zakupy w sklepie spożywczym? Mały chleb 2 zł, woda mineralna 1,5 litra 2 zł, najtańsze lokalne piwo (dobre!) 3,5 zł. Więcej informacji o Gruzji

Moje wycieczki do Gruzji.

Wakacje all inclusive

Przychodzi klient do biura podróży. Chciałby atrakcyjną ofertę. Nie do końca wie jeszcze dokąd chciałby się wybrać, nie zna jeszcze dokładnie daty wyjazdu, ale wie już jedno – chce all inclusive! Czasem mam wrażenie, że sporej części turystów zupełnie obojętne jest dokąd pojadą. Byle, przez cały dzień, do jedzenia były frytki i cienkie piwo w barze. Zobacz też: Ile gwiazdek, tyle szczęścia.

Z łezką w oku wspominam turystykę sprzed kilkunastu lat. Zaczynałem wtedy działalność w branży i pamiętam, że większość turystów korzystała ze skromniejszych form wyżywienia. Wystarczało, i dobrze było.

 

Dobry hotel, pięknie położony. Zamiast all inclusive i szwedzkiego stołu, posiłki serwowane. Ale za to jakie!

 

Jakiś czas temu wszystko się zmieniło. Oferty z opcją all inclusive stały się przystępne cenowo. Biura zaczęły kusić. A do rzeczy wygodnych i rozleniwiających człowiek szybko się przyzwyczaja. Wystarczy raz spróbować, żeby połknąć bakcyla.

Na naszym rynku warunki konkurencji narzuciły trzy kraje: Egipt, Turcja i Tunezja. To tam Polacy uczyli się korzystać z tej formy wypoczynku. Rządzi nim prosta zasada: wszystko czego potrzebujesz, jest na terenie hotelu. Jedzenie i picie od rana do późnej nocy (a w niektórych obiektach nawet 24 godziny na dobę!). W cenie są również napoje alkoholowe. Żyć nie umierać! Po co wychodzić poza bramę hotelu? Widziałem wielu turystów, którzy przez tydzień pobytu w Egipcie nie wyściubili nosa na zewnątrz. Część uważa, że nie warto (bo dookoła brud i bieda) inni się boją (bo w drzwiach stoją policjanci z bronią). Wracają po 7 dniach i opowiadają, że byli w Egipcie. Nic z tego! Równie dobrze mogliby spędzić ten czas w Turcji, na Kanarach czy w Meksyku. Różnice byłyby minimalne, hotele wyglądają podobnie, meble w nich niemal identyczne, woda w basenie tak samo ciepła, a barmani równie uśmiechnięci.

Ani nie piętnuję, ani nie potępiam. Od lat zajmuję się wycieczkami, więc rozumiem dlaczego ta forma jest tak popularna. All inclusive ma swoje zalety. Jest to bardzo wygodna formuła, przede wszystkim w przypadku rodzin z dziećmi. Ale ma też swoje słabsze strony. Rozleniwia i skutecznie izoluje turystów od pozahotelowej przestrzeni. Z potencjalnie ciekawego świata podróżnika, czyni biernego konsumenta. Ma to negatywne konsekwencje również dla miejscowych społeczności. Mniej klientów mają restauracje, bary, sklepy, taksówkarze i lokalne biura podróży. Straty ponosi cały okołoturystyczny biznes. Zyskuje oczywiście hotel. To on z góry wziął pieniądze za wszystko, co turysta zje i wypije w ramach all inclusive. Szkopuł tkwi w tym, że bardzo często hotele należą do obcego kapitału i zysk transferowany jest za granicę. Miejscowym, zamiast realnych pieniędzy, zostaje słynne, wypowiadane przez turystów zdanie: „Cieszcie się, że tu przyjeżdżamy, bo inaczej to byście roboty nie mieli”.

Póki co, na ten aspekt w Polsce nikt nie zwraca uwagi. Wolimy nie zauważać, że ogromne hotele-resorty budowane są kosztem miejscowej ludności (np. Beduini na egipskim Synaju przeganiani znad morza w głąb pustyni) oraz środowiska (niszczone dziewicze plaże – obiekty wznoszone bezpośrednio przy linii brzegowej, dewastowane rafy koralowe, ścieki wypuszczane wprost do morza, itd.). Na razie jesteśmy w fazie zachłyśnięcia się luksusem.

Są kierunki, w których system all inclusive jest mniej popularny. Do nich zalicza się przede wszystkim południowa Europa. Pisałem już o tym chociażby w przypadku Portugalii. Podobnie jest w Grecji. Na Krecie najlepsze, pięciogwiazdkowe hotele nie mają all inclusive! To naprawdę piękne, luksusowe obiekty o miłym standardzie i atrakcyjnej architekturze. Szklaneczka soku pomarańczowego kosztuje 3 euro, ale jest to prawdziwy sok. Niektóre z takich hoteli, żeby ułatwić życie rodzicom, wprowadzają lżejszą formułę all, ale wyłącznie dla dzieci.

Gdzie bym nie był, jakiegokolwiek kraju by to nie dotyczyło, przekonałem się, że wszędzie obowiązuje ta sama zasada. Chcesz dobrze zjeść? Masz ochotę na coś naprawdę dobrego, coś z lokalnej kuchni? Szukaj tego w małych restauracjach, wybieranych przez miejscowych. Mogą wyglądać niespecjalnie (pyszności kupowane na ulicznych straganach). Ktoś twierdzi, że w hotelu, w ramach all inclusive jadł dobre owoce morza? Przez grzeczność nie wyprowadzajmy go z błędu. Nie mówmy mu, że za hotelowym murem, jakieś 200 m dalej, w małej tawernie, gotują o niebo lepiej.

Warto spędzać wakacje w ciekawy sposób.

Turyści często wybierają hotele w centrach gwarnych kurortów, a moja rada jest taka: omijajcie najbardziej popularne turystyczne miejscowości, szukajcie lokalnych klimatów. Tam znajdziecie najlepsze jedzenie, tanie jak barszcz dobre wino z beczki i nietuzinkowych ludzi. Zawsze, ale to zawsze, jeśli macie do wyboru, open bufet w restauracji hotelowej lub skromny lunch z koszyka na plaży, wybierajcie to drugie. Nic nie smakuje tak, jak jedzona rękoma smażona sardynka (koniecznie na kromce chleba, żeby złapać ściekający tłuszcz). Zagryzamy oliwką, dokładamy łyk wina i moczymy nogi w ciepłym morzu.

Bardzo bym chciał żeby choć trochę zmienił się charakter polskiej turystyki wyjazdowej. Mniej all inclusive i zamkniętych hoteli-resortów, a więcej otwartości na lokalną kulturę. Mniej nieświadomego konsumenta tygodniowego pseudo luksusu, więcej chęci dotknięcia czegoś ciekawego. Wszak podróże to również inspirujące doświadczenia, a nie tylko robiąca wrażenie opalenizna!

PS. Właśnie pakuję walizkę. Na kilka dni lecę do Gruzji. Bez all inclusive!

Zobacz też: Gruzińska uczta, czyli inne all inclusive.

….

Autorskie biuro podróży – wycieczki dla koneserów!

Algarve

Południowe wybrzeże Portugalii ma jedne z najpiękniejszych plaż świata (szerokie, piaszczyste i otoczone pięknymi klifami). Znajdziemy wśród nich istne oazy spokoju, urocze zatoczki, zapewniające kameralną atmosferę. Aż trudno uwierzyć, że miejsca te są tak mało eksploatowane; że nie ma tu wielkich, stojących jeden przy drugim, hoteli-molochów i tłumów smażących się w słońcu turystów. Ta część Europy uniknęła wakacyjnej destrukcji, właściwej innym, popularnym kurortom.

Algarve, klify i plaże w zatoczkach

 Hotele cechują się niską zabudową, dobrym standardem oraz tym, że wcale nie muszą być bezpośrednio przy plaży. Od oceanu dzielić je może nawet kilkaset metrów i muszę przyznać, że jest to mądre rozwiązanie. Dzięki temu wybrzeże jest skutecznie chronione. Zamiast betonu rosną miłe dla oka lasy piniowe, a piękne klify są własnością wszystkich, a nie tylko tygodniowych, hotelowych gości.

Wśród krajów Europy południowej Portugalia posiada największy procent plaż oznaczonych Niebieską Flagą (ponad 50%). W 2010 roku 240 kąpielisk otrzymało ten status (w tym roku aż 271; dla porównania w Polsce takich plaż jest tylko 13!). Jest on corocznie weryfikowany i przyznawany wyłącznie miejscom, które spełniły surowe kryteria dotyczące m.in. czystości wody, troski o środowisko naturalne i bezpieczeństwa wypoczywających.

Algarve

W rejonie Algarve spędziłem pięć dni, to niezbyt wiele, ale wystarczająco by nabrać szacunku do innej strony turystyki masowej. W hotelach zamiast wszechwładnego all inclusive, raczej HB (śniadania i obiadokolacje), a nawet samo BB (nocleg ze śniadaniem). Wiele obiektów to aparthotele, z w pełni wyposażonymi aneksami kuchennymi. Po co w hotelowej restauracji zapychać się frytkami i kurczakiem, skoro łatwo i niedrogo można przygotować specjały lokalnej kuchni (owoce morza i jeszcze raz owoce morza!). Nie warto pić byle czego (z plastikowego kubka w basenowym barze), skoro butelka dobrego wina kosztuje ledwie kilka euro!

Generalnie mam wrażenie, że Algarve to inna jakość turystyki. Odmienna grupa gości hotelowych. Najwięcej jest Brytyjczyków (miałem szczęście widzieć spokojnych i raczej nie nadużywających alkoholu), Hiszpanów, Niemców… Niemal całkowity brak Rosjan. Niewielu Polaków. Kierunek ten zaczął pojawiać się w naszych biurach ledwie kilka lat temu. Dziś uważany jest za jeden z bardziej luksusowych i mało dostępnych cenowo. Rzeczywiście tak jest, ale i w tym przypadku trafiają się okazje. Na początek lipca mieliśmy oferty za 1,4 tys. zł od osoby z wyżywieniem HB! Takie perełki były do wzięcia przy wczesnej rezerwacji. Teraz, w szczycie sezonu za last minute (last oznacza, że rezerwujesz w ostatniej chwili, konsekwencją tego wcale nie musi być niższa cena; w tym roku, bywa, że oznacza cenę znacznie wyższą!) trzeba zapłacić 2 tys. i więcej.

Małe, kameralne plaże

Kiedy jechać?

O dziwo, przy tak dobrych warunkach, za ścisły sezon uważa się tam tylko lipiec i sierpień (w tych dwóch miesiącach wiele hoteli ma niemal stuprocentowe obłożenie!). Czerwiec i wrzesień są już luźniejsze, ceny niższe, a pogoda wyśmienita. Zresztą i zimą może być ciekawie (warunki przypominają letni Bałtyk, temperatura wody w styczniu i lutym to 15-17˚C!). Część hoteli funkcjonuje cały rok. Poza sezonem realizowane są programy travel senior, szkolenia i konferencje oraz zgrupowania sportowców.

Pogoda

Klimat idealny. Gwarantowane słońce, ale mimo wysokich temperatur nie czuć skwaru. Upały łagodzi oceaniczna bryza. Dzięki temu, i na plaży, i na uliczkach nadbrzeżnych miasteczek, jest naprawdę przyjemnie. W lecie średnia temperatura powietrza wynosi  25-30˚C, a temperatura wody oscyluje w granicach 21-24˚C.

Wycieczki fakultatywne

Portugalia nie jest dużym krajem. Dzięki temu, do większości atrakcyjnych miejsc, jest blisko i nie trzeba jechać cały dzień żeby zobaczyć coś ciekawego. Szczególnie godne uwagi są wycieczki do Lizbony, Porto i Fatimy. Polecam też wspaniały widokowo Przylądek Świętego Wincentego – najdalej na południowy-zachód wysuniętą część Europy. Na rodziny z dziećmi czeka bogata infrastruktura: parki rozrywki, aquaparki i delfinaria… Na żądnych zabawy młodych ludzi, całkiem sympatyczne kluby i dyskoteki.

Zamiast zakończenia

Mam wielką ochotę wynająć tu mieszkanie. I w miarę możliwości nigdy nie wyjeżdżać napisał Kevin Gould, dziennikarz „Guardiana”, po kilkudniowym pobycie na Algarve. No cóż, w pełni się z nim zgadzam.

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel

Izrael, pierwsze wrażenia

To jeden z tych krajów, w których mógłbym mieszkać. Ciepło, egzotycznie i przyjemnie. Założyciele państwa Izrael, pochodzący z naszej części Europy, odcisnęli na nim tak duże piętno, że każdy Polak, znajdzie tam trochę bliskich sobie klimatów. Oczywiście, to już nie te czasy, kiedy jerozolimska ulica mówiła językiem Mickiewicza (dziś jest to raczej rosyjski), ale co nieco zostało. Lubię duże sklepy spożywcze. Na jednej półce mam ogromny wybór ledwie co zerwanych, egzotycznych owoców, a na drugiej takie, jak w moim mieście, razowe pieczywo. A do tego pyszne, obce tej części świata, kiszone ogórki!

Jerozolima, Góra Oliwna

Spędziłem w Izraelu sporo czasu. Oprowadzałem wycieczki. W różnych okresach. Nawet w trakcie kilkumiesięcznej wojny z Libanem (docieraliśmy na odległość 30 km od linii frontu). To był wyjątkowy moment. Prawie żadnych turystów. Tylko nieliczne grupy z Polski, Rosji i Grecji. Wszędzie pusto, żadnych kolejek do Bazyliki Narodzenia czy do Grobu Pańskiego. Zwiedzało się komfortowo. Nasi klienci przekonywali się, że czasem warto przymknąć oko na to, co mówią w telewizji i nie poddawać się zbiorowej panice. Wojna! Jaka wojna?! Izraelczycy są do tego przyzwyczajeni. Wszystko normalnie funkcjonowało (w nadmorskich kurortach dyskoteki do białego rana). Było bezpiecznie, a dla zwiedzających – komfortowo jak nigdy!

 

Po raz pierwszy przyjechałem do Jerozolimy 11 lat temu. Po niemal rocznym pobycie w Egipcie, był to pierwszy zagraniczny wyjazd. Czułem już spore zmęczenie, 10 miesięcy w Kairze zrobiło swoje. Tęskno było do europejskich standardów, ale nasze ubogie, rządowe stypendia nie dawały możliwości wakacyjnego wyjazdu do Polski. Studentów nie stać było na bilet. Dlatego tygodniową wycieczkę do Izraela potraktowałem jak cudowną odskocznię od egipskiej rzeczywistości.

Ściana Płaczu

Z podróży po latach, często pozostają tylko porozrywane fragmenty, skrawki wrażeń, małe sytuacyjne opisy. Oto kilka z nich:

 

Wrażenie nr 1:

O planowanym wyjeździe do Jerozolimy opowiadam naszym egipskich przyjaciołom. Reagują spokojnie (nie zniechęcają), ale są stanowczy. Mówią, że tak długo, jak będzie istniało państwo Izrael, nie pojadą tam. Twierdzą, że bardzo by chcieli, że wizyta w Jerozolimie to ich marzenie, ale dopóki rządzą Żydzi, ich noga tam nie postanie. Próbuję to zrozumieć. Choć wcale nie jest łatwo.

 

Wrażenie nr 2:

Wcześnie rano, w centrum Kairu czekamy na autobus. Spora grupka obcokrajowców, wśród nich kilkoro Polaków. Cała podróż (w obie strony) z góry opłacona w jednym z egipskich biur podróży. Transport się spóźnia: pół godziny, godzinę, dwie… Czekamy tak pół dnia. W końcu jedziemy. Hura!

 

Wrażenie nr 3:

Po dość nieciekawych przygodach z egipskim autobusem (do spóźnienia doszedł jeszcze bardzo niski komfort, zamiast autokaru bus bez klimatyzacji), miła niespodzianka po drugiej stronie granicy. Izraelski transport wypada znacznie lepiej, kierowca dobrze mówi po angielsku. Inny świat. Śmiejemy się, że gotowi jesteśmy całować ziemię. Czysto, są przepisy drogowe (powszechnie akceptowane), ludzie elegancko ubrani… Po 10 miesiącach kairskich doświadczeń czuję się jakbym się znalazł w Europie!

W Jerozolimie

Wrażenie nr 4:

Dobry humor psuje nam widok Strefy Gazy. Przejeżdżamy obok. Widzimy zasieki z drutu kolczastego. Getto.

 

Wrażenie nr 5:

Jerozolima. Jest cudownie. Znajdujemy niedrogi hostel w samym sercu starego miasta, pomiędzy Ścianą Płaczu, a Bazyliką Grobu. Idealne miejsce. Kolacja pod Bramą Damasceńską – u starego Palestyńczyka kupujemy po kanapce, znamy je dobrze z Egiptu: chleb typu pita, kotleciki z soczewicy, pomidory i sezamowy sos tahina. Te są jednak lepsze. Mają zaskakujący, dodatkowy składnik – kiszone ogórki! Idealna kompozycja smaków!

Izraelski dziewczyny…

Wrażenie nr 6:

Ściana Płaczu. Chodzimy tam każdego wieczora. Mamy blisko. Wąskimi uliczkami płyniemy z nurtem ortodoksyjnych Żydów. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Nie ma znaczenia, że nie jesteśmy Żydami. Chasydzi pochłonięci są modlitwą. Izolują się, chowają w czarnych chałatach, kapeluszach i futrzanych czapach. Na placu pod Ścianą panuje podniosła atmosfera, ale bez zbędnego nadęcia; jest przyjemnie. Magda zwraca uwagę na pięcioletniego chłopca. Długie, rude pejsy i ortodoksyjny strój. Bardzo fotogeniczny. Czy możemy zrobić zdjęcie? Mówi, że musi spytać tatę. Ojciec pozwala i nawiązuje z nami dialog. Miło rozmawiamy jakiś czas. W pewnym momencie pyta skąd jesteśmy. Z dumą odpowiadamy, że z Polski. W jednej sekundzie chasyd chwyta syna za rękę, gwałtownie się odwraca i bez słowa odchodzi. Beznadziejne uczucie tamtej chwili pamiętam do dziś.

 

Zobacz też artykuł o Jerozolimie oraz: Egipt po raz pierwszy

 

Lizbona

Od dawna chciałem tam pojechać. Dlaczego? Żeby zobaczyć charakterystyczny żółty tramwaj, przejechać się starym, drewnianym wagonikiem i napić się kawy. Na początek tyle wystarczy! Nasza wycieczka do Portugalii

Widok na Lizbonę

Nie miałem w planie owoców morza. Tak jakoś wyszło. I bardzo się cieszę. Jadłem najlepsze mule na świecie. Otwierane na gorącej oliwie z oliwek, z dodatkiem czosnku i kolendry. Rewelacja! A do tego jeszcze suszony dorsz podawany w ciekawym sosie z ziemniakami, słynne portugalskie sardynki (duże, smażone w całości, z całym dobrodziejstwem tego, co ryba ma w brzuchu) oraz koniecznie i obowiązkowo cataplana, czyli jednogarnkowe danie, gdzie ryba z owocami morza, duszona jest w towarzystwie warzyw i białego wina.

Mule

Szybki przepis na cataplanę, narodowe, portugalskie danie, popularne na wybrzeżu Algarve:

Trochę ryb morskich, trochę krewetek i innych skorupiaków, pomidory, papryka, cebula i czosnek, oliwa z oliwek, białe wino, listki laurowe, sól, pieprz i ostra papryczka. Wszystko razem dusi się w garnku albo na głębokiej patelni. Koniecznie pod przykryciem. Podaje się z chlebem lub bułką. Będą do tego pasowały oliwki i zielone sałatki.

Cataplana

Lizbona jest stolicą Portugalii od XIII wieku. Cała aglomeracja liczy sobie 2,8 mln mieszkańców. Jest ładnym miastem oferującym turystom mnóstwo atrakcji. Pierwsze wrażenie: niedzielny poranek, w nadbrzeżnym parku otaczającym jeden z głównych lizbońskich zabytków – Torre de Belem (XVI wiek), panuje przyjemna atmosfera. Grupki osób w różnym wieku ćwiczą tai chi, uprawiają jogę, gimnastykują się. Starszy pan w pełnym futbolowym stroju żongluje piłką z taką gracją, że mógłby chyba dostać angaż w naszej ekstraklasie. Ktoś medytuje, a obok przejeżdża peleton kolarzy w niebieskich koszulkach i białych krawatach… Brakuje tylko pielgrzymki Radia Maryja.

Klasztor Hieronimitów

Z całej Portugalii wyniosłem bardzo przyjemne odczucie spokoju i tolerancji. Nie widziałem choćby odrobiny agresji (nawet na drogach). Kierowcy zatrzymują się jak tylko widzą przechodnia w okolicy przejścia dla pieszych. Nieraz stałem na zebrze i robiłem zdjęcia, a samochody spokojnie czekały.

Z miejsc, które warto w Lizbonie zobaczyć, wymienić trzeba jeszcze pomnik Odkrywców (pamiętajmy, że to Portugalczycy zdobywali Europie nowe lądy), cechujący się rewelacyjną architekturą klasztor Hieronimitów (wybudowany jako akt dziękczynny za udaną wyprawę Vasco da Gamy do Indii). W obiekcie tym polecam piękne krużganki. A przed wejściem, warto zwrócić uwagę na tablicę z podpisami szefów unijnych państw – Polskę reprezentuje sygnatura Donalda Tuska.

Pasteis de Belem

No i oczywiście cała starówka. To tam jeżdżą słynne lizbońskie tramwaje (ładną trasę ma linia nr 12, robi dwudziestominutową pętlę przez środek najciekawszej dzielnicy; bilet 2,5 EUR). Wjeżdżamy jeszcze windą widokową, zaprojektowaną na początku XX wieku przez jednego z uczniów Eiffla, po to by zrobić śliczne zdjęcia panoramie miasta, i już możemy pójść na obowiązkowe ciastko. Najlepiej do słynnej cukierni tuż obok klasztoru Hieronimitów, czyli Pasteis de Belem, gdzie od 1837 roku, według sekretnej receptury, tworzy się małe dzieła sztuki – foremka z czegoś w rodzaju ciasta francuskiego, a w środku ciekawa forma budyniu. Lokal ma powierzchnię zbliżoną do hipermarketu i mnóstwo małych salek, w których spotkacie turystów z całego świata.

Słynne ciasteczka w Pasteis de Belem. Obowiązkowo w towarzystwie kawy

Aha, byłbym zapomniał. W Torre de Belem, pełniącej roli twierdzy broniącej wejścia do portu, w 1833 r. przez kilka miesięcy, więziony był Józef Bem. Wszedłem do więziennych piwnic. Musiało mu tam być bardzo nieprzyjemnie. Na tej podstawie stwierdzam, że świat zmienił się jednak na lepsze.

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel

Rezygnacja z wycieczki

Rodzina, 2 osoby dorosłe i 2 dzieci. Dziesięć dni przed wyjazdem na wymarzone wakacje muszą zrezygnować. Z powodu ważnych powodów wyjazd nie wchodzi w grę. Wczasy kupili z dużym wyprzedzeniem. Dzięki wcześniejszej rezerwacji sporo zyskali, zapłacili taniej i  mieli możliwość wyboru (bardzo dobry hotel szybko zniknął z oferty). Problem w tym, że nie przewidzieli, iż coś się wydarzy i nie będą mogli wyjechać.

 

Jedna z wysp greckich, piękny obiekt, all inclusive. Z wakacji nici. Ale co z wpłaconymi pieniędzmi? Uiścili już całą kwotę (w zależności od biura należy uregulować należność na 30 lub 21 dni przed wyjazdem). Czy coś odzyskają, a jeśli tak, to ile?

 

Pierwsze pytanie w takich sytuacjach brzmi: czy turyści mają ubezpieczenie od kosztów rezygnacji? Coś takiego kosztuje ok. 3 proc. wartości imprezy. Za wycieczkę zapłacili 7 tys. zł, więc ubezpieczenie wyniosłoby 210 zł. I dużo, i nie. Wydaje mi się, że jeśli angażujemy większe pieniądze, to warto dopłacić jeszcze 3 proc., po to, by spać spokojnie.

 

Ubezpieczenie od kosztów rezygnacji polecamy szczególnie rodzinom z dziećmi. Maluchy zawsze mogą się rozchorować. Wystarczy większe przeziębienie czy kilkudniowa gorączka, żeby wyjazd nie doszedł do skutku. Z podobnych powodów, pod uwagę wziąć je powinny również osoby starsze. Ale rzecz jasna reguły nie ma. Rozwiązanie to ma wszakże zabezpieczyć nas przed nieprzewidzianymi zdarzeniami. A zdarzyć może się wiele, i każdemu.

 

Pamiętam przypadek, kiedy małżeństwo zarezerwowało drogą, egzotyczną wycieczkę. Wykupili ubezpieczenie od kosztów rezygnacji ze względu na małe dzieci. Tymczasem tuż przed wyjazdem, niespodziewana, a poważna kontuzja, przytrafiła się jednemu z małżonków. Nie pojechali. Mogli stracić kilkanaście tysięcy. Dzięki ubezpieczeniu odzyskali pieniądze. Zdarzyło się też, że turysta w dniu wylotu, jadąc na lotnisko, uległ wypadkowi. Była to większa samochodowa stłuczka, ale wystarczająca by popsuć wakacyjne plany.

 

Od jakiegoś czasu, pracownicy biur podróży mają obowiązek informować turystę o możliwości wykupienia takiego ubezpieczenia. I zapewne, w większości przypadków, tak czynią. Problem w tym, że klienci nie lubią dodatkowych kosztów. Zazwyczaj nie kupują, ani zabezpieczeń od kosztów rezygnacji, ani od chorób przewlekłych. Liczą, że się uda. To jest mocno widoczna cecha polskiej turystyki. Rządzi cena. Klient chce jak najtaniej. Dzięki temu bywa, że zaoszczędzi 200 zł, ale straci kilka tysięcy. (Więcej na ten temat w poście: Czy biura podróży oszukują?).

 

W omawianym przypadku, rodzina nie wykupiła ubezpieczenia. W takiej sytuacji decydują warunki uczestnictwa i dobra wola organizatora wycieczki (lub jej brak). Zazwyczaj touroperatorzy stosują twarde zasady. Po części należy ich zrozumieć. W masowej turystyce, takich przypadków jest sporo, gdyby mieli pochylać się nad każdym, ponosiliby spore koszty.

 

Do niedawna reguły były bardzo sztywne i ustawione zdecydowanie na niekorzyść klienta. W warunkach uczestnictwa w imprezie turystycznej, które są integralną częścią umowy i obowiązują obie strony, biura podróży zamieszczały tabelki zawierające zryczałtowane koszty rezygnacji. Jeśli odwołujesz swój udział w wycieczce w terminie nie krótszym niż 30 dni przed wyjazdem, tracisz 30 proc. Jeśli w terminie między 30 a 14 dniem, organizator potrąci 50 proc, itd. W najgorszej sytuacji byli ci, którzy rezygnowali tuż przed. W terminie 7 dni i później, tracisz aż 90 proc.! Dziś, zgodnie z polskim prawem, już tak nie można. Organizator imprezy turystycznej może coś potrącić, ale tylko te koszty, które rzeczywiście poniósł. I jeśli klient żąda by mu to wykazać, biuro musi przedstawić rachunki. Co nie oznacza, że będą to małe koszty. Wszystko zależy od okoliczności.

 

Z mojego doświadczenia wynika, że podstawowy błąd jaki popełniają klienci wynika z niezrozumienia reguł gry. Wydaje im się, na przykład, że znaczenie ma powód rezygnacji. Owszem ma, ale tylko wtedy, gdy jest ubezpieczenie od kosztów rezygnacji. Ubezpieczenie to działa jeśli turyści muszą zrezygnować z uzasadnionych powodów (choroba, śmierć, wypadek, itd.), a nie dlatego, że tak im się chce. Ale w innych przypadkach powód nie ma znaczenia. Touroperatora nie obchodzi, że turysta przyszedł do biura i płacze, bo mu ktoś bliski umiera. Organizator potrąci koszty rezygnacji. Jeśli wyjazd jest już zaraz, może nawet będzie to 90 proc. Trudno, reguły są twarde. Taki jest biznes.

 

W związku z tym warto podpowiedzieć turystom dwie rzeczy. Pierwsza, by poważnie wzięli pod uwagę stosowne ubezpieczenie. Druga, że jeśli już coś takiego się przydarzy, to mają prawo żądać od organizatora dowodów, że ten rzeczywiście poniósł te koszty.


Zobacz też: O ubezpieczeniach w turystyce.

 

Gdzie leży Gruzja?

W Europie czy w Azji? A może i tu, i tu? Mamy na ten temat kilka różnych odpowiedzi. Wikipedia podaje ciekawą formułkę:

W zależności od przyjętej wersji całe terytorium Gruzji znajduje się w Azji, lub w Europie i w Azji, lub według jednej z wersji – całe w Europie.

Przyjmowana przez Międzynarodową Unię Geograficzną granica między kontynentami całą Gruzję umieszcza po stronie azjatyckiej. Znacznie mniej powszechnie stosowany wariant, za linię dzielącą Europę i Azję, uznaje dawną południową granicę ZSRR (między Gruzją, Armenią i Azerbejdżanem a Turcją i Iranem). Są i koncepcje pośrednie, w których północna część kraju należy do Europy, a południowa do Azji.

 

Którą wybrać? Jeśli na szkolnym sprawdzianie padnie takie pytanie, to jakiej odpowiedzi powinien udzielić uczeń?

 

Na pewno warto wziąć pod uwagę aspiracje społeczne. Jeśli Izrael startuje w mistrzostwach Europy, a Turcja chciałaby do UE, to może Gruzja też ma prawo czuć się częścią naszego kontynentu. Więcej na ten temat w artykule: Gdzie leży Gruzja, w Europie czy w Azji.

Kaukaz nad chmurami

 

W rozmowie z „Uważam Rze”, prezydent Micheil Saakaszwili, mówi o swoim kraju jak o państwie europejskim. Twierdzi m.in., że Gruzja ma jeden z najniższych wskaźników korupcji w Europie. Przez ostatnie lata, w Tbilisi zmieniło się bardzo wiele, również w zakresie świadomości geograficznej. Wybrany przez Gruzję zdecydowany prozachodni kierunek zaowocował też zmiana nazewnictwa. Dawniej, tereny te zwane były Zakaukaziem. Z czasem, przestało to odpowiadać miejscowym, ponieważ pobrzmiewała tu rosyjska perspektywa (Gruzja był Zakaukaziem patrząc na mapę od strony Moskwy). Dlatego najpierw postulowano zmianę na „region czarnomorski”, a następnie jeszcze dalej na Europę Południowo-Wschodnią.

 

Gruziński Kazbek (5047 m n.p.m.). To jeszcze Europa czy już Azja?

Pamiętam stoisko Gruzji na warszawskich targach turystycznych, już chyba ze dwa lata temu. Duże, ulokowane w dobrej, centralnej części hali, przez masowego turystę omijane było szerokim łukiem. Zbyt blisko było jeszcze wojny z 2008 r. Świeża pamięć niedawnych telewizyjnych obrazków robiła swoje.

 

Tymczasem dzisiejsza Gruzja to kraj spokojny i bezpieczny. A do tego niezwykle atrakcyjny turystycznie. Bogaty w zabytki, ale przede wszystkim bardzo gościnny. Wyśmienita, oryginalna kuchnia oraz wyborne wino dopełnią szczęścia turysty. W najbliższym czasie wybieram się tam kilkukrotnie. Jadę już zaraz, ale szczególnie niecierpliwie czekam na wrześniową wyprawę. Dlaczego wtedy? Bo to czas winobrania i najlepszy moment na testowanie słynnego kachetyjskiego wina.

 

Jeśli chodzi o winiarskie tradycje, to Gruzja na pewno należy do Południowej Europy. Zobacz artykuł: Gruzja – ojczyzna wina

Wycieczka do Gruzji

Wakacje z bakterią

Sezon w trakcie, a przed turystami kolejne wyzwanie. Jechać czy nie jechać? I dokąd jechać żeby było bezpiecznie?

 

Za kilka dni lecę do Hiszpanii. Już się zastanawiałem co będę jadł jeśli z jadłospisu wykluczę świeże warzywa, kiedy okazało się, że oskarżenie było bezpodstawne. To nie hiszpańskie ogórki, ale kiełki fasoli miały być winne epidemii E.coli. Teraz natomiast wiemy, że źródłem zakażeń nie były ani ogórki, ani fasola!

 

Co zatem? Zobaczymy co przyniosą najbliższe dni. Może zainteresowanie specjalistów i mediów przeniesie się ze świata roślin na świat zwierząt. Jakby nie było, okazało się, że nieprawdopodobnie rozbudowany unijny system kontroli żywności, poniósł fiasko. Coraz głośniej mówi się o tym, że nie uda się wykryć źródła zakażeń.

 

Pomijając fakt bezpodstawnego rzucania oskarżeń przez niemieckie służby sanitarne i niemieckich polityków, zastanawiam się nad konsekwencjami dla turystyki. Wszystko zależy jak to się w najbliższym czasie rozwinie, jakie newsy będą docierały do masowego odbiorcy. Ale już dziś można zaryzykować twierdzenie, że biurom podróży to nie pomoże.

 

Podejrzewam, że i tak hiszpańskie hotele odczują skutki zamieszania. Nie są winni, a konsekwencje poniosą. Również oni, nie tylko rolnicy.

 

Gdyby to nie Niemcy, a któryś z popularnych wakacyjnych krajów był źródłem zakażeń już byśmy mieli spore zamieszanie. Wyobraźmy sobie na przykład, że to Grecja czy Turcja. W biurach już byłyby pielgrzymki klientów chcących odwoływać zarezerwowane wcześniej wczasy.

 

Może to również mieć i inne konsekwencje. Jeśli epidemia nie zacznie wygasać, to tylko czekać jak kolejne kraje zaczną urządzać kwarantanny dla niemieckich turystów. Bo wyobraźcie sobie, że lecicie teraz na wakacje, na przykład, na Wyspy Kanaryjskie. Kwaterujecie się w hotelu, a tam w większości Niemcy. O czym myślicie?

 

Pojawią się medyczne kontrole na lotniskach, w samolotach trzeba będzie wypełniać formularze o stanie zdrowia, itd. Przerabialiśmy to już wcześniej przy okazji ptasiej i świńskiej grypy.

 

Pozostaje mieć nadzieję, że groźna bakteria szybko zaniecha ekspansji i wszystko wróci do zdrowej normy.

 

Malaria

Właściwie post ten mógłby nosić tytuł: Malaria, czyli jak się robi biznes na wystraszonych turystach.

 

Przeczytałem na portalu Polskiego Radia artykuł: „Eksperci: malaria to realne zagrożenie dla turystów”. Gdybym nie wiedział czego mogę się spodziewać, na pewno moje zdumienie rosłoby z każdym kolejnym przeczytanym akapitem.

 

Sam tytuł jest już pewnym nadużyciem. Malaria niestety nadal jest realnym niebezpieczeństwem, ale akurat najmniejszym dla turystów. Dla podróżników zapuszczających się w mało uczęszczane rejony, tak. Dla masowego turysty – nie!

 

Umieszczenie na liście krajów, gdzie można zarazić się malarią Egiptu i Turcji, to mocna przesada! Czemu służy? Łatwo się domyślić. Proszę pójść do pierwszej lepszej apteki i spytać ile kosztuje profilaktyka antymalaryczna. Właściwie ma na nią monopol jeden potężny koncern farmaceutyczny. Jest producentem leku nowej generacji, który nie powoduje widocznych skutków ubocznych, takich jak złe samopoczucie, zawroty głowy, halucynacje, itd. (starsze farmaceutyki u wielu osób wywoływały takie odczucia). Można go zażywać pijąc alkohol (co jest istotne, ponieważ w trakcie podróży egzotycznych alkohol często spełnia rolę środka zabezpieczającego przed perturbacjami żołądkowymi).

Południowa Etiopia, plemię Mursi

 

Opakowanie z dawką na 12 dni kosztuje około 160 zł. A profilaktykę trzeba rozpocząć kilka dni przed wyjazdem i zakończyć kilka dni po powrocie (jadę na 22 dni, muszę kupić 3 opakowania). Co istotne, środek ten nie daje wcale gwarancji. W przypadku zainfekowania malarią złagodzi przebieg choroby.

 

Trzeba być rozsądnym. Bez profilaktyki na pewno nie wybrałbym się w porze deszczowej do południowej Etiopii. Wtedy tam niebezpieczeństwo malarii jest bardzo realne. Miejscowi nadal masowo na nią zapadają. Widziałem statystyki w wiejskich ośrodkach zdrowia. Ale już ta sama południowa Etiopia w porze suchej jest dużo bardziej bezpieczna. Komarów prawie nie ma. Żeby ich zupełnie uniknąć wystarczy moskitiera nad łóżkiem i dobry preparat odstraszający (polecam Muggę, żaden komar tego nie wytrzyma!).

 

Poludniowa Etiopia, mały wiejski ośrodek zdrowia, na ścianie przyklejone roczne stystyki. Malaria zajmuje drugie miejsce pod względem zachorowań (167 przypadków).

 

Ekspert (dr medycyny) rzuca hasło: „Indie”. Ale to cały subkontynent, wielkości Europy! Na północy kraju byłem wielokrotnie, o malarii nie słyszałem. Być może w niedostępnych, typowo wiejskich regionach tego olbrzymiego państwa, gdzieś w dżungli, malaria występuje. Ale na pewno nie na powszechnie wybieranych przez turystów trasach. Od dziesięcioleci nie ma jej już nawet na nizinnym i podmokłym pograniczu indyjsko-nepalskim.

 

Niemal całe Indie jako strefę wysokiego zagrożenia malarią definiuje też strona internetowa malaria.com.pl, stronę prowadzi wspominany wyżej koncern farmaceutyczny. (Co ciekawe, zalicza subkontynent indyjski do Bliskiego Wschodu). Wysokie ryzyko ma być też np. w Iranie i Syrii.

 

Wydawca tego serwisu grzmi na alarm, że znaczący odsetek spośród 250 tys. Polaków wyjeżdżających każdego roku „do stref występowania malarii” nie przyjmuje właściwej profilaktyki farmaceutycznej. Winą za to obarcza m.in. biura podróży, które jakoby nie informują o zagrożeniach.

 

Daleki jest od lekceważenia niebezpieczeństw. Wręcz odwrotnie, uważam, że szczególnie początkującym i niedoświadczonym adeptom egzotycznych podróży,  często wydaje się, iż wyprawa w głąb Afryki to, to samo, co wycieczka do Paryża. Wiele osób nie bierze pod uwagę możliwych zagrożeń, w tym związanych z chorobami tropikalnymi. Dalekie wyprawy nigdy nie są do końca bezpieczne. Ale świadomość ryzyka i dążenie do jego minimalizowania, to zupełnie coś innego niż nakręcanie spirali strachu.

 

Świat dużo bardziej potrzebuje bardzo tanich lekarstw i szczepionek od malarii, których odbiorcami byłyby ubogie społeczeństwa z terenów, gdzie choroba ta endemicznie występuje, niż drogich medykamentów, na wszelki wypadek aplikowanych bogatym obywatelom Zachodu.

 

Co roku na malarię umiera ok. 1,5 mln ludzi, głównie afrykańskich dzieci. Niektóre szacunki mówią nawet o 3 mln. Ile w naszym kraju? Brak danych, w wypowiedziach specjalistów pojawia się sformułowanie, że „każdego roku ktoś w Polsce umiera na malarię”. Choruje 30-50 osób rocznie.

Dzieci

Podróż bliska czy daleka, pod tym względem zachowujemy się podobnie – zwracamy uwagę na dzieci. Na dalekich, egzotycznych wyprawach oczywiście trochę mocniej, bo i obrazki potrafią być ciekawsze; bardziej przyciągają uwagę, a czasami nawet szokują.

   

W krajach rozwijających się spotykamy się z ubóstwem. Zazwyczaj turyści okazują współczucie. Standardem są zwrotytypu: jakie te dzieci biedne! Żałujemy, porównujemy do swoich. To zresztą jest bardzo ciekawy temat, uważamy, że dobre jest to, co jest u nas. Ale czy potrafimy zmierzyć szczęście? Jakie dzieci są bardziej szczęśliwe? Te, które maja więcej zabawek i ubrań? Te, które spędzają czas przed telewizorem? A może te, które są z rodzicami przez cały dzień i wychowują się w domu, a nie w przedszkolu.

 

Czasami nasza chęć pomocy przybiera nie do końca przemyślane formy. Mam na myśli przede wszystkim rozdawanie słodyczy. W afrykańskiej czy azjatyckiej głuszy, tam, gdzie jeszcze przez lata nie będzie żadnego dentysty, nie jest to dobry pomysł. Bywa, że dzieci nie znają ich smaku, żyją zdrowo i szczęśliwie. Po czym pojawiają się biali i rozdają cukierki. Nowy, atrakcyjny smak uzależnia. Tubylcy, starsi czy młodsi, zamiast chodzić do szkoły wolą tkwić w oczekiwaniu na turystów i na słodycze. Znam takie miejsca, gdzie za cukierki można wiele załatwić. To działa jak narkotyk.

  

 

Zresztą, jakiekolwiek rozdawnictwo wymaga przemyślenia. Ileż to razy widziałem takie obrazki: turysta, a wokół niego tłum dzieci walczący o kilka długopisów. Miejscowi bardzo nie lubią takich scen. W wielu miejscach świata, za coś takiego, dorośli potrafią zbesztać i dzieci i turystów. Nie im się co dziwić. Pamiętam z dzieciństwa opowieści jak to Niemcy przyjeżdżali do Polski żeby robić zdjęcia dzieciom w piaskownicach walczących o cukierki.

 

Dlatego od jakiegoś czasu robię to w zorganizowany sposób. Zbieram od wszystkich, ewentualnie jeszcze coś dokupujemy (zeszyty, kredki, długopisy) i zostawiamy w jakiejś wiejskiej, ubogiej szkole.

 

To, co na pewno jest godne uwagi, to radość tych dzieci. One nie marudzą, nie narzekają. W Afryce nie widziałem maluchów, które chciałyby płaczem coś wymusić. Potrafią cieszyć się tym, co mają. A czym się cieszą?

 

Pewnego razu w Lalibeli przechodziłem obok skromnej, skleconej z patyków zagrody. Po środku okrągła chata, otoczona niewielkim płotkiem. Do domu wracał mężczyzna, najwidoczniej z pracy. Na spotkanie wybiegła mu dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, tak około 7-10 lat. Jak oni się witali! Jak oni się cieszyli! I ojciec i maluchy. Całowali się i przytulali. Na twarzach fantastyczne uśmiechy. Tak sobie pomyślałem, kto u nas wita się w ten sposób?

 

Bardzo rzadko widzę zabawki. Jeśli już to jakieś bardzo proste, przez same dzieci, jeszcze słabą i niewprawną rączką, zrobione z kawałków drewna czy znalezionych gdzieś starych, niepotrzebnych rzeczy. W takiej sytuacji maluchy potrafią bawić się wszystkim. Często zresztą nie mają na to czasu. W wielu miejscach świata dzieci, już od najmłodszych lat, pracują. Albo w zakładach, gdzie o prawach dziecka nikt jeszcze nie słyszał, albo pomagając rodzicom.

 

Rolę zabawki, przytulanki i chyba nawet przyjaciela, często pełnią zwierzęta. U koczowników to normalna rzecz, że małe dziecko dostaje do opieki małą kózkę. Nosi ją i tuli jak misia. Jak znam dzieci, to żywe zwierzatko jest czymś dużo bardziej atrakcyjnym niż najpiekniejsza nawet zabawka.

 

Podróżując, dostrzegam ten problem. Stykamy się z innym światem. W niektórych miejscach pojawiamy się jak UFO i znikamy. Czy mamy prawo zarażać tamtejsze dzieci naszymi wzorami? Pokazywać im słodycze, zabawki, wszelkie tak naprawdę niepotrzebne, a pobudzające tylko chęć posiadania, dobra naszej cywilizacji? Wreszcie, czy możemy powiedzieć, że nasze dzieci są szczęśliwsze?

 

Strona 25 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén