Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 27 z 38

Zwiedzanie

Teraz, kiedy widziałem już mnóstwo różnych miejsc, niektóre wielokrotnie, nauczyłem się przywiązywać wagę do zasady pierwszego wrażenia. Zanim poznam miasto i zwiedzę je dokładnie, skupiam się na tym, co mogę zobaczyć i odczuć na samym początku. Zdarza się różnie. Pierwszy może być hotel, dworzec kolejowy, port, restauracja, lotnisko, śródmieście lub peryferia. Nieważne co.

 

Lubię widok nieznanego miasta. Wtedy, w naturalny sposób, jest jeszcze ciekawie. Później, za piątym czy dziesiątym razem, może pojawić się znudzenie, a nawet zmęczenie. Wiem to bardzo dobrze, więc tym bardziej staram się cieszyć pierwszym razem. Nie chodzi o to żeby jakoś intensywniej się wpatrywać, uważniej słuchać czy mocniej wąchać. Rzecz w tym by mieć świadomość, że dzieje się coś wyjątkowego. Sztuka polega na tym by się cieszyć. Delektować się tą jedną, jedyną chwilą. Smakować ją. Tylko tyle. Oczy można mieć zamknięte. Nie o to chodzi by widzieć, ale o to by rozumieć i czuć.

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

Nepal, Katmandu, moja ulubiona restauracja

 

Jeśli podróżuję sam, bez grupy turystów, zwiedzam w nieco odmienny sposób. Najchętniej siadam w kawiarni, w miejscu o ładnym widoku, zamawiam kawę i rozglądam się za gazetą. Gazeta obowiązkowo. Nawet jeśli jest w języku, którego nie rozumiem. Przeglądam, zdarza się, że próbuję rozszyfrować tytuły i podpisy pod zdjęciami. Czasem nie robię nic. Zwyczajnie cieszę się kawą, ładnym widokiem, otaczającym mnie lokalnym gwarem i towarzystwem gazety. Wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat i o to właśnie chodzi.

 

Bywa, że nie posuwam się dalej. Tyle mi wystarczy. Nie lubię bieganiny i zaliczania kolejnych obowiązkowych turystycznych atrakcji. Bywa, że nie wchodzą do ważnych zabytków. Zamiast tego przyglądam im się z zewnątrz. Jak dużo można wtedy zobaczyć! Interesują mnie wzajemne relacje obiektu i turystów. Ludzie przepychają się, walczą o wejście i spieszą się (bo przecież w planie mają jeszcze kolejne atrakcje).

 

Nie wchodzę też jeśli nie jestem na to przygotowany. Co mi da oglądanie czegoś, czego nie rozumiem? Lata temu, w Barcelonie, nie wszedłem do Sagrada Familia. Nie chciałem być profanem. Dziś o Gaudim wiem dużo więcej i z ogromną przyjemnością zwiedzę jego dzieło. Naruszę coś, co jest jeszcze nienaruszone. Przekroczę próg. Świadomie i z rozkoszą. I to będzie piękne. I warto na to czekać.

 

Tak, lubię zostawić sobie coś na kolejny raz. Nie jestem zdobywcą. Nie dokonuję podboju. Nie chodzi o to żeby coś ujarzmić, okiełznać, stłamsić i spętać. Przepraszam, ale szybkie odhaczanie kolejnych punktów miasta, wklejanie zdjęć i biletów wstępu do albumu, trochę mi na to wygląda.

 

Lubię czytać. W kawiarniach, w parkach. Pojechać gdzieś daleko po to by siedzieć nad książką? Przecież to wygląda na marnowanie czasu! W pewnym sensie tak. Tracę szansę zobaczenia „czegoś tam ważnego”. Omija mnie przyjemność pospiesznego przeciskania się w zatłoczonych miejscach. Trudno, jakoś to przeżyję. Zamiast tego przeczytam coś inspirującego. Podnosząc wzrok z nad książki, popatrzę na ludzi, na ptaki, na miejscowego kota (taki jak u nas czy inny?). Napiję się kawy. Będzie pięknie.

 

Wydaje mi się, że są to najprzyjemniejsze chwile. W miastach, które odwiedzam wielokrotnie, mam ulubione miejsca. Są to moje oazy. Uciekam tam w wolnym czasie. Pracuję jako pilot i przewodnik. Oprowadzam wycieczkę, później daję trochę wolnego czasu. Zaszywam się gdzieś w urokliwej kawiarni czy restauracji. Może być nawet samotna ławka. Nieważne. Byle był ładny widok i klimat umożliwiający lekturę, oglądanie ludzi i kontemplację. Po to warto pracować, po to warto jeździć.

 

Wycieczki do Indii i Nepalu

Najlepsze uczelnie turystyczne

Był czas, że masowo powstawały szkoły o profilu turystycznym. Najpierw policealne (to był bardzo komercyjny produkt, skierowany do maturzystów szukających sposobu na zdobycie zaświadczenia odraczającego odbycie służby wojskowej). Później powstały szkoły wyższe, a w końcu klasy o profilu turystycznym w liceach. Wiadomo, turystyka to rozwojowa gałąź gospodarki. Tak mówiono już na początku lat 90. ubiegłego wieku. Pamiętam to ponieważ zastanawiałem się wtedy nad wyborem zawodu. Turystykę odrzucałem a priori. Wydawała mi się mało atrakcyjna. Dziś brzmi to zabawnie. Prowadzę biuro podróży, szkolę pilotów i rezydentów, oprowadzam wycieczki… No cóż, tak to w życiu bywa. Do zawodu trafiłem przez przypadek i dobrze się w nim ulokowałem. Ale co ma zrobić ktoś, kto kończy szkołę średnią i wie, że chce pracować w turystyce? Co i gdzie studiować? I, czy w ogóle studiować?

 

Kilka razy prowadziłem rekrutacje. Szukaliśmy pracowników do biura podróży. Wiem, że nie jest to łatwa sprawa. Zgłaszają się głównie osoby, które nie tylko nie mają żadnego doświadczenia, ale też nie posiadają żadnych konkretnych i niezbędnych w pracy umiejętności. Głównie to młodzi absolwenci. Pierwsza rozmowa kwalifikacyjna jest dla nich bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Okazuje się bowiem, że przez lata studiów nie nauczyli się niczego, co przydałoby się w pracy!

 

Przejrzałem teraz kilka ogłoszeń z działu dam pracę na jednym z branżowych portali. Biura podróży chcą zatrudniać osoby mogące wykazać się doświadczeniem. Taką rolę, w pewnym sensie, mogłyby spełniać zajęcia praktyczne, gdyby tylko były odbywane tak jak trzeba. O fikcyjnych praktykach już pisałem, zobacz
 

Wziąłem do ręki „Wiadomości Turystyczne”. Wydanie specjalne z marca-kwietnia tego roku. Temat z okładki: Profesjonalne kadry potrzebują nowoczesnego kształcenia. Znajduję tu m.in. ranking 10 najlepszych szkół wyższych o profilu turystycznym. Wiadomo, wszystko zależy od przyjętych kryteriów. Ważne jest co tak naprawdę oceniamy. Ranking stworzony przez „Wiadomości Turystyczne” dużo, bo aż 50 ze 100 punktów, przyznaje za „przygotowanie zawodowe” – w tym m.in.: za praktyki (krajowe i zagraniczne) i dodatkowe kursy. Znalazło się tu też miejsce dla bardzo ważnego kryterium, jakim są zajęcia prowadzone przez praktyków (kto lepiej przygotuje do zawodu, jeśli nie oni?). W sumie, wygląda to na rzeczową i merytoryczną ocenę. Szkoda tylko, że nie ma tu najważniejszego wskaźnika – mierzącego sukcesy zawodowe absolwentów. Brak takich danych to problem całego polskiego szkolnictwa. Nie zbiera się ich i nie publikuje. Gdyby się to robiło, wiele pseudoszkół czy bardzo słabych kierunków straciłoby rację bytu.

 

Oto najlepsza dziesiątka zdaniem „Wiadomości Turystycznych”:

  1. Wyższa Szkoła Turystyki i Hotelarstwa w Gdańsku
  2. Wyższa Szkoła Gospodarki w Bydgoszczy
  3. Wyższa Szkoła Turystyki i Ekologii w Suchej Beskidzkiej
  4. Wyższa Szkoła Handlowa we Wrocławiu
  5. Wyższa Szkoła Bankowa we Wrocławiu
  6. AWF im. B. Czecha w Krakowie
  7. Wyższa Szkoła Bankowa w Gdańsku
  8. Górnośląska Wyższa Szkoła Handlowa im. W. Korfantego w Katowicach
  9. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu
  10. Wyższa Szkoła Ekonomiczno-Turystyczna w Szczecinie

Co zastanawia mnie w tym rankingu? Ilość zdobytych punktów. Pierwsza na liście uczelnia ma ich 79,5. Ostatnia z najlepszej dziesiątki tylko 56,5. Na 100 możliwych! W takim razie jaki poziom kształcenia i przygotowania zawodowego mają te uczelnie, które znalazły się poza pierwszą dziesiątką? Otóż są takie, które uzyskały 8, a nawet 7 punktów! I funkcjonują. Niesamowite.

 

Różnice między absolwentami różnych turystycznych uczelni są olbrzymie. Wiem to, ponieważ spotykam się z nimi na prowadzonych przeze mnie kursach. Dobrze, że powstają rankingi. Będą pomocne. Niech maturzyści korzystają z nich przy wyborze uczelni. Często słyszę od studentów, że czują się oszukani. Że kusząca nazwa szkoły czy kierunku wprowadziła ich w błąd. Że studiują niby turystykę, a uczą się rzeczy słabo z nią związanych i wyłącznie teoretycznie. Cóż mogę wtedy powiedzieć? Trzeba świadomie i z rozmysłem wybierać uczelnię. Warto czytać rankingi

Szkolenie: Specjalista ds. turystyki. Pracownik biura podróży

Tu był Adam Małysz

Gwiazdy przyciągają i branża turystyczna ma tego świadomość. Właśnie uczestniczyłem w spotkaniu, na którym jedno z dużych polskich biur, zachwalało swoje wakacyjne oferty. Przy poszczególnych hotelach padały różne nazwiska. Tu była ta pani, a tu ten pan z rodziną. Ale jedną osobę eksploatowano szczególnie. Wygląda na to, że to może być hit sezonu. Który hotel najłatwiej sprzedać? Ten, w którym wypoczywał Adam Małysz!

 

Fakt, że w tym konkretnym obiekcie, mieszkał znany wszystkim narodowy bohater, to argument koronny. Może zadecydować, że klient się skusi. Bo niby jak wybrać hotel? Jeden spośród wielu, często o bardzo podobnym czy wręcz identycznym standardzie. Czym się kierować? Kolorem glazury? Można. Ale jeśli do tego gratis możemy dostać kogoś, kogo znamy, cenimy i lubimy, to grzechem byłoby nie skorzystać. Tak okazja może się więcej nie powtórzyć. Pochwalimy się, że jedziemy do hotelu, w którym wakacje spędził Małysz z rodziną? Jasne!

 

Najlepiej gdyby to była postać powszechnie akceptowana i przez wszystkich lubiana. Nasz skoczek spełnia te kryteria. W zasadzie to biuro powinno mu jeszcze dopłacić, byle tylko chciał skorzystać z ich usług. Nie wiem jak było w tym przypadku, ale przecież jeden z organizatorów miał taką koncepcję reklamową. Gwiazda dostaje wakacje gratis, a w zamian biuro może wykorzystać jej nazwisko w swoich materiałach promocyjnych.

 

Każda osoba dłużej pracująca w turystyce, prędzej czy później trafi na kogoś z kategorii VIP. Dziś to już trudne do uniknięcia, tyle się tych gwiazd narobiło (niech żyją telewizyjne seriale!). Z mojego doświadczenia wynika, że to normalni, bardzo mili i sympatyczni ludzie. Bez żadnych much w nosie. Tak jak należy traktujący rezydentów (w odróżnieniu od sporej części pozostałych turystów). Ja i moi koledzy z pracy, mieliśmy do czynienia z politykami, aktorami, muzykami…

 

Właściwie to kojarzę jedną osobę, która jakoś wyłamała się z tego przyjemnego standardu. To Jan (a wtedy jeszcze Maria) Rokita. Absolutnie, nie miałem do człowieka żadnych politycznych uprzedzeń. Wręcz odwrotnie! Ale kiedy zobaczyłem jak reaguje na towarzystwo ludzi w samolocie, nabrałem daleko idącego dystansu. Izolował się jak tylko mógł. Usiadł przy oknie, a przed gawiedzią, własnym ciałem zasłoniła go żona (wtedy jeszcze nie tak znana, jak dziś). A przecież, samolot to taka doskonała okazja by nawiązać bliższe relacje z elektoratem. Znanemu politykowi się nie chciało. Bo przecież twarzą w twarz to i trudniejsze i bardziej ryzykowne. Wygodniej poopowiadać coś do kamery.

 

Tak to bywa, że właśnie w takich kameralnych sytuacjach, przy bezpośrednich kontaktach, weryfikujemy nasze telewizyjne wyobrażenia. Pamiętam jak jeden z moich kolegów został przydzielony do indywidualnej opieki nad super VIP-em. Tą bardzo ważną personą był dwukrotny premier, Waldemar Pawlak. Z czym nam się ten pan kojarzy? Wiadomo. A na wakacjach okazał się towarzyską, miłą i mądrą osobą. Znudzony jakimś szczególnym, wyjątkowym traktowaniem, z radością przystał na propozycję rezydenta by zrezygnować z blichtru i przyjął jego ciekawe, odchodzące od schematu propozycje.

 

A gdyby ktoś chciał pojechać do hotelu, w którym wypoczywał Adma Małysz, to proszę o kontakt. Da się zrobić. W grę wchodzą takie kierunki jak Rodos, Maroko…. Przecież trzeba jakoś upamiętnić ten szczególny rok, rok zakończenia kariery pana Adama 🙂

 

Zobacz także: „Boski Egipt Napieralskiego”

Śmierć turystów w Egipcie

Zostałem poproszony o udział w programie poruszającym ważny problem. Chodzi o bezpieczeństwo turystów w trakcie wycieczek fakultatywnych. W tym przypadku rzecz dotyczy Egiptu, ale podobne historie mogą przecież zdarzyć się chyba w każdym innym miejscu. Dobrze, że TVN podjął temat. Nie ma co ukrywać, nasze, tzn. turystów, pragnienie ciekawego spędzania czasu jest tak duże, że zdarza nam się lekceważyć kwestie bezpieczeństwa. Standardowo pytamy o atrakcje wycieczki, rzadko o zabezpieczenia. Poza tym zdarza się, że funkcjonuje coś w rodzaju niepisanej umowy: Wiemy i rozumiemy, że gdyby miały być dochowane wszelkie reguły bezpieczeństwa, cena wycieczki musiałaby radykalnie wzrosnąć. Chcemy taniej, więc akceptujemy to, co jest.

 

Film można obejrzeć tu: Superwizjer TVN

Polecam uważne wysłuchanie wszystkich wypowiedzi. Również tych telefonicznych, konsula i pracowników MSZ.

W tym konkretnym przypadku, turystom płynącym z plaży na rafę powinna towarzyszyć łódź, z której obserwować wszystko winien wykwalifikowany ratownik. Na takiej łodzi musi znajdować się odpowiedni sprzęt (od świadków zdarzenia słyszymy, że turystka prosiła o kapok, ale jej prośba została zignorowana, po prostu nie mieli nawet tak podstawowego wyposażenia). Cała organizacja tej imprezy sprawia wrażenie czystej partyzantki. Bo to przecież takie proste. Ile w Egipcie kosztuje wynajęcie busa, który zawiezie klientów na plażę? Grosze. Ot i całe koszty. Piękny biznes. Tyle, że, jak widać, bardzo niebezpieczny.

 

Polska turystyka wyjazdowa z partyzantki powstała. Z przypadku i z improwizacji. Kilkanaście lat temu, kiedy nasi rodacy zaczęli masowo wyjeżdżać do Egiptu, Tunezji i Turcji, zarówno oni, jak i organizujący to pracownicy byli rzucani na głęboką wodę. Nikt logistycznie nie był do tego przygotowany. Brakowało sprawdzonych mechanizmów, wiedzy i doświadczenia, reguł i wzorców. Co się wtedy działo!  Zdarzało mi się robić rejsy po Nilu bez statku i oglądać turystów masowo oszukiwanych przez biura. Chęć podróżowania była jednak tak duża, że jakoś godziliśmy się na to. Znowu trochę na zasadzie niepisanego porozumienia. Ile płacę, tyle wymagam. Wiem jak jest i albo godzę się na to, albo zostaję w domu. Zobacz też: Czy biura podróży oszukują?!

 

Dziś już jest o wiele lepiej. Organizatorzy funkcjonują w innej rzeczywistości. Zmieniła się świadomość konsumentów. Ale ciągle daleko nam do ideału. W zeszłym roku znowelizowano ustawę o usługach turystycznych. Trzeba było to zrobić ponieważ poprzednia nie nadążała za stanem faktycznym. Rynek tak się rozwinął, że stworzył nową jakość. Prawo zostało w tyle. Ale co zmieniono w ustawie? Nic istotnego! Narobiono bałaganu, ale nie naprawiono tych obszarów, które tego wymagały! To temat na inną dyskusję, ale jak można winić biura podróży, jeśli odpowiedzialne za turystykę ministerstwo nie wie co robi!

 

W programie TVN poruszonych zostało kilka ważnych kwestii. Pierwsza dotyczy samej organizacji wycieczki, poziomu bezpieczeństwa i odpowiedzialności biura. Druga, bardzo ważna, pracy polskich służb konsularnych. Przecież te telefoniczne wypowiedzi pracowników MSZ są skandaliczne. Wielcy Politycy-Urzędnicy zajmują się wielkimi sprawami, polityką międzynarodową (jak wiadomo Polska jest mocarstwem). Dlatego nie chcą abyśmy zawracali im głowę prozaicznymi działaniami, takimi jak dbałość o bezpieczeństwo polskich turystów. Konsul nic nie wie, nikt go o niczym nie informował. Pewnie, że tak najwygodniej. Jaki z tego wniosek dla Egipcjan? Taki, że Polakami można tak robić zupełnie bezkarnie! I jeszcze sugestie konsula, że może zmarli byli pod wpływem alkoholu. Bez komentarza…. Na tym blogu zwracałem już uwagę na odpowiedzialność MSZ w kwestii bezpieczeństwa polskich turystów (zobacz). Dlaczego ministerstwa słabo pracują? Ponieważ im na to pozwalamy. Dobrze się stało, że dziennikarze zaczęli pytać i dociekać. Polska turystyka wymaga zmian. Potrzebny jest wysiłek i branży i odpowiednich struktur państwa żeby było tak, jak być powinno.
………………

Poradnik: Jak założyć biuro podróży.

Praktyki studenckie

Zaczął się sezon na praktyki. Studenci i uczniowie biegają po biurach podróży i próbują załatwić sobie ich odbycie. Z mojego punktu widzenia jest to przedziwna sytuacja. W programach nauczania są zajęcia praktyczne (i bardzo dobrze!), ale szkoły nie zapewniają możliwości ich realizacji!! Nie pomagają i nie tworzą ani sposobności, ani potrzebnych mechanizmów. Uczeń zostaje wrzucony na głęboką wodę, sam musi znaleźć biuro, które z łaski go przygarnie. I tu pojawiają się interesujące zagadnienia, o których warto wspomnieć ponieważ taki stanu rzeczy ma daleko idące konsekwencje.

  • Praktyki powinny być płatne. A nie są! Uczelnia każe studentom odbyć te zajęcia. I tyle. Nie ma na to żadnych funduszy. Zatem, właściciel biura podróży, ma kogoś przyjąć i uczyć za darmo! Kilka razy opiekowałem się praktykantami, więc wiem z jakimi obciążeniami to się wiąże. Jeśli cała ta impreza ma rzeczywiście służyć dobrej sprawie, czyli przygotowaniu młodego człowieka do zawodu, to ze strony biura generuje same straty. Ktoś musi poświęcić czas, ktoś musi pokazywać, nadzorować, tłumaczyć… W imię czego? Miałem zajęcia praktyczne i w szkole średniej i na studiach. W pierwszym przypadku, szkoła miała stałą współpracę z zakładem pracy, sprawdzone mechanizmy i doskonałych nauczycieli zawodu. Dzięki temu byłem profesjonalnie przygotowany. Efekt? Wszyscy z branży wiedzieli, że absolwenci tej szkoły są najlepsi. Na studiach podobnie. A pokazujący nam praktyczną stronę zawodu opiekunowie otrzymywali za to wynagrodzenie. Inaczej po prostu się nie da! W głowę zachodzę kto wymyślił, że to może działać inaczej! Zatwierdzający programy nauczania i nadzorujący jego jakość tolerują iluzję. Wiedzą, że tak jest, ale udają, że nie widzą. Dzięki temu jesteśmy potęga edukacyjną (tak dużo młodych ludzi studiuje) ale kształcimy na skandalicznie niskim poziomie. Bez sensu i bez celu.
  • Jest więc tak, a nie inaczej. Przychodzi praktykant do biura i co robi? Myje okna i podłogi, stempluje katalogi, wynosi śmieci, robi kawę. Tyle i niewiele więcej. Na pewno nic z sedna zawodu. Nikt nie odkryje przed nim prawdziwych tajemnic. Dlaczego miałby to zrobić? Za darmo ma kształcić swoją potencjalną konkurencję? Halo, ktoś tu czegoś nie rozumie. Albo liczy na naiwnych. Kiedyś byłem naiwny. Na początku swojej działalności przyjmowałem praktykantów i nawet czegoś uczyłem. Teraz nie ma mowy. I nie chodzi tylko o pieniądze. Rzecz w tym, że cały mechanizm postawiony jest na głowie. Uczelnia nawet się nie pofatyguje, żeby spytać czy byłaby taka możliwość, czy biuro by zechciało. A przecież tyle pożytecznych rzeczy można razem zrobić. Na przykład spytać właścicieli jakich pracowników potrzebują i dostosować kształcenie do wymogów rynku pracy. Wydaje się, że takie działania powinny być czymś zupełnie oczywistym i podstawowym. A przecież nie są! Dlaczego? Nie potrafię odpowiedzieć.
  • Jest też jeszcze inna możliwość. Praktykant nie robi nic. Wiem, że część biur załatwia sprawę bardzo prosto: student płaci 50 czy 100 zł i ma praktyki zaliczone. Nie musi wcale pojawiać się w biurze. Bywa, że wystarczy butelka lepszego alkoholu i czekoladki. Skandaliczne? Odruchowo wydaje się, że tak. Ale po głębszym zastanowieniu dostrzegłem też drugą stronę medalu. Skoro i uczelnie, i ministerstwo tak do tego podchodzą, to na co liczą? Naprawdę myślą, że ktoś za darmo nauczy studenta tego, czego szkoła wyższa nie zrobiła przez kilka lat?! Moje zdumienie sięgnęło zenitu kiedy dowiedziałem się, że osoba nadzorująca zajęcia praktyczne na jednej z uczelni zdaje sobie sprawę, że taka praktyka funkcjonuje. Ona to wie, studenci wiedzą, że ona wie, itd. Wszyscy są zadowoleni.
  • Kilkakrotnie rekrutowałem pracowników. Wiem, że to droga przez mękę. Głównie dlatego, że zgłaszają się młodzi absolwenci. Skończyli kierunek o szumnej nazwie turystyka i rekreacja, ale nie umieją niczego, co mogłoby się przydać w pracy. Jakim cudem? Po trzech czy pięciu latach studiowania? Jak to możliwe? By znaleźć odpowiedź wystarczy spojrzeć w program nauczania i przeczytać listę wykładowców. Temat jest mało wdzięczny, więc nie będę go rozwijał. Dość powiedzieć, że za pieniądze pochodzące z podatków przedsiębiorcy kształcony jest student, a kiedy przedsiębiorca chce zatrudnić pracownika, to takiego studenta musi sam wszystkiego nauczyć. Widzicie w tym jakiś sens?!

    Zobacz też: Praca w biurze podróży – informacje zawodowe

    …………………………………………………………………………………………….
    Czy mamy chory system? Oczywiście tak. Zapewne nie tylko w przypadku edukacji turystycznej. Ale najgorsze jest, że to akceptujemy. Milczenie oznacza zgodę. Nie chcę się dalej na to godzić. Stąd mój dzisiejszy tekst.

Szkolenie: pracownik biura podróży

Z życia pilota i przewodnika wycieczek

Sytuacje trudne i awaryjne, to chleb powszedni przewodnika i pilota wycieczek. Jestem świeżo po spotkaniu z początkującymi adeptami tego zawodu. Trochę się obawiają. Wiadomo, jak sobie wyobrazić to, co może się zdarzyć, łatwo się wystraszyć. Ale nie ma co się bać! Należy potraktować pracę z całym dobrodziejstwem. Chcesz być pilotem, to od tego nie uciekniesz! Sytuacje problemowe na pewno będą. Taka jest specyfika tego zawodu i trzeba być na nią przygotowanym. Przynajmniej mentalnie, bo technicznie wszystkich możliwości nie da się przerobić na żadnym kursie! Kreatywność turystów jest nieograniczona, a i warunki lokalne w różnych rejonach świata potrafią zaskoczyć. Nigdy nie wiesz, co na ciebie czeka.

Dla przykładu, wymienię kilka zdarzeń, które miały miejsce w ostatnim okresie. Gdybym miał sięgnąć dalej i przywołać wszystkie sytuacje, uzbierałoby się materiału na całą książkę. Zobacz też: Jak się pisze przewodniki.

 

Granica między Syrią i Jordanią

Przy kontroli bagażu okazuje się, że jeden z turystów ma broń. Rewolwer! Sympatyczny pan kupił go kilka dni wcześniej gdzieś na syryjskiej ulicy. Gdzie, jak, dlaczego, co go do tego skłoniło? Nie wiem. Wtedy wiedziałem jedno – mamy problem! Awantura na całego. Oficer mówił mi, że czegoś takiego jeszcze nie przerabiał. Sam nie bardzo wiedział jak się zachować.

Część turystów oczekiwała ode mnie, że zostawię posiadacza rewolweru miejscowym służbom i pojedziemy sobie spokojnie dalej. Właściwie, zgodnie z regułami uczestnictwa w imprezie turystycznej, mógłbym to zrobić. Klient narusza prawo i przepisy graniczne wyłącznie na własne ryzyko. W takiej sytuacji pilot może go zostawić swojemu losowi, powiadamiając tylko polską ambasadę. Ale, jeśli zdarzy się już coś podobnego, piloci raczej starają się pomóc. Nie chciałem go zostawić. Ale też nie mogłem, ponieważ zatrzymano nas wszystkich, całą grupę! Sytuacja patowa. Środek dnia, ucieka nam czas na realizowanie programu, a na to popołudnie w planie mieliśmy antyczne Dżarasz. Z każdą kolejną godziną spędzoną na granicy, mamy mniejsze szanse na zwiedzenie tego, za co turyści zapłacili.

Brama prowadząca do Dżarasz, czyli starożytnej Gerazy. Jest to jeden z obowiązkowych punktów na turystycznej mapie Jordanii

Jak może skończyć się taka historia? Różnie. Tym razem szczęśliwie. Trzeba było trochę porozmawiać, trochę się pouśmiechać. Nie naciskając na oficera kierującego posterunkiem granicznym, spróbować się z nim zaprzyjaźnić. I jakoś poszło. Puścili nas. Pojechaliśmy dalej, wszyscy. Rewolwer został na granicy.

Wycieczka do Jordanii

Etiopia

Pierwszy dzień wycieczki. Jesteśmy w stolicy. Zjeżdżamy niewielkim autokarem z góry Entoto. Szybko przejeżdżamy szeroką aleją w centrum Addis Abeby. Po naszej lewej stronie zaraz pojawi się ambasada amerykańska. Uprzedzam turystów, że nie wolno robić zdjęć. Na nic to jednak. Ktoś pstryknął. W dodatku tak, że błysnął flesz. Dwieście metrów dalej zatrzymuje nas wojsko. Mundurowy wchodzi do autokaru, prosi o aparat i paszport osoby, która fotografowała. No to ładnie. Żegnaj paszporcie. Dobrze to nie wygląda.

Autor z mnichem w Lalibeli

Wiecie co w takiej sytuacji jest dla pilota największym problemem? To, że sypie się cały program. Jeśli zatrzymają nas choćby na kilka godzin, to już możemy mieć trudności ze zrealizowaniem wszystkich punktów wycieczki. W największym strachu jest oczywiście osoba, która coś przeskrobała. Co robić?!

Takie sytuacje nauczyły mnie, że najważniejsze to nie stracić głowy, a często najlepszym sposobem jest daleko posunięta bezczelność. Mówię oficerowi, że nie może zabrać paszportu ponieważ zabrania tego prawo Unii Europejskiej. Żołnierz broni się tłumacząc, że jego prawo nakazuje mu coś zupełnie przeciwnego. To ja dalej twardo swoje. On swoje. Sprzeczamy się, ale paszport turysty dalej jest w moich rękach, a to już coś! W końcu stawiam pytanie, co jest ważniejsze, prawo UE czy prawo Etiopii? Bzdura, ale skutkuje. Oficer ma kłopot z odpowiedzią. No to przechodzę do ofensywy. Mówię, że sami tego nie rozstrzygniemy, więc musimy pójść do kogoś wyższego rangą.
To jest dobra metoda. Mogę polecić ją wszystkim, którzy znajdą się w podobnych tarapatach. Sprawdziłem w różnych krajach. To, co w oczach urzędnika, policjanta czy żołnierza jest potężnym przestępstwem, dla jego przełożonego (im wyższego, tym lepiej) może nie stanowić żadnego problemu. Jest prawdopodobne, że od ręki nas puści.

Wycieczka w czasie pikniku w górach Siemen

Tak stało się i tym razem. Udałem się z oficerem i paszportem turysty do budynku obok ambasady. Cały kompleks wygląda jak twierdza. USA prowadzi w Etiopii swoją charakterystyczną dla tego regionu świata politykę. Tu zwożą na przesłuchania podejrzanych o wspieranie Al-Kaidy. Rękoma etiopskich żołnierzy, krwawo pacyfikują Ogaden i Somalię, powstrzymując tym samym rozwój islamu. Stąd takie rygory. Wiedzą na co się narażają. Pan w dobrze skrojonym garniturze jest bardzo miły. Gawędzimy sobie chwilę o turystycznych atrakcjach Etiopii. Ani słowa o robieniu zdjęć. Na zakończenie pytam czy możemy jechać. Możemy. Czy powiadomi żołnierzy stojących przy autokarze by nas puścili? Oczywiście, już to robi. Straciliśmy jakieś 40 minut. Mogliśmy dużo więcej.


Więcej artykułów na temat pilota wycieczek.

Na zdjęciu u góry nasz autokar w Armenii.

Szkoła w Indiach

Od niedawna jest obowiązkowa. Państwowa i bezpłatna. Rządowi centralnemu i władzom lokalnym zależy na krzewieniu edukacji; stosuje się różnego rodzaju zachęty. Są regiony Indii, gdzie uczniowie za pojawienie się w szkole dostają pieniądze! Oczywiście bardzo niewielkie, ale to zawsze coś. Szczególnie dla biednych, wiejskich społeczeństw, gdzie ludzie żyją konsumując to, co im wyrośnie na niewielkich skrawkach ziemi. Nie obracają pieniędzmi, po prostu ich nie mają. Więc nawet grosik, który otrzyma dziecko, może być czymś cennym i wyjątkowym. W stanie Bihar za każdy dzień w szkole, uczeń otrzymuje 1 rupię (1 zł to około 15 rupii). Dzieci przyznają, że od kiedy wprowadzono te nagrody, nie opuszczają lekcji. Takie zachęty uruchamia się jeszcze z jednego powodu. W Indiach, bardzo często, dzieci pracują. Robią to bo muszą. Bez ich pomocy rodzina się nie wyżywi. Jeśli pójdą do szkoły, trzeba zrekompensować rodzicom utracone pieniądze. Problem jest bardzo poważny. Około 100 mln Indusów poniżej 14 roku życia pracuje. Zatrudniane są już pięciolatki! Oczywiście, nielegalnie. Bywa, że pracują jako niewolnicy; za niespłacone długi rodziców.

 

W drodze do szkoły

 

Jak to sugestywnie ujęła Arundhati Roy, „łatwiej jest wyprodukować bombę atomową niż wykształcić 400 mln ludzi”. Tylu Indusów nie potrafi czytać i pisać! Zmiana tego stanu nie jest łatwym zadaniem. Najgorzej jest na terenach wiejskich i w obrębie niższych warstw społecznych. Nie wystarczy zbudować szkoły i zatrudnić nauczycieli. Trzeba jeszcze przekonać miejscowych, że warto tam posłać dzieci.

 

Dużym problemem jest poziom analfabetyzmu wśród kobiet (połowa nie umie czytać). Dziewczynki rzadziej niż chłopcy uczęszczają do szkoły. Dlatego system zachęt skierowany jest w pierwszej kolejności do nich. Będąc ostatnio w Indiach słyszałem, o oryginalnym pomyśle. Te z nich, które mieszkają daleko od szkoły mają otrzymywać rowery.

 

Odwiedzamy szkołę podstawową w Kadźuraho (Khajuraho). Miejscowość słynie z niesamowitych erotycznych rzeźb zdobiących tysiącletnie świątynie. Miasto jest niewielkie (w kategoriach indyjskich to wręcz wieś). Jest popołudnie, jedziemy do szkoły. Dzieci uczą się na dwie zmiany, więc nie ma obawy, że nikogo nie zastaniemy. Budynek szkolny położony jest na uboczu. Wchodzimy. Od razu otacza nas mrowie dzieci. Maluchy. Do klasy pierwszej chodzą pięciolatki.

 

  

  Szkoła w Khajuraho

 

Dla nas, wszystko jest tu ciekawe. Na zewnętrznej ścianie budynku wymalowanych jest kilka tabelek. Na pierwszej tygodniowy jadłospis. Uczniowie bezpłatnie dostają obiady. Na drugiej rozpisana jest ilość dzieci w każdej klasie. Na trzeciej, rada pedagogiczna.

 

W szkole indyjskiej, zgodnie z tutejszą, wiekową tradycją, nauczyciel darzony jest ogromnym szacunkiem. Indusi mówią wprost, że przysługuje mu boska cześć. Podobnie sama szkoła. Przed drzwiami do każdej z sal stoją buty. Wewnątrz dzieci chodzą boso, tak jak w hinduskiej świątyni. Nie ma ławek i krzeseł. Uczniowie siedzą na podłodze. Piszą na małych tabliczkach.

 

W środku sali, na ścianie hymn Indii oraz modlitwa (recytuje się ją każdego dnia przed rozpoczęciem nauki). Nauczyciel pyta czy chcemy aby dzieci zaśpiewały. Oczywiści chcemy. Śpiewają z ogromną werwą i energią. Jakby to było coś najważniejszego w ich życiu. Niektóre zamykają oczy. Po to by się lepiej skupić i nie pomylić tekstu. Jak to wyglądało? Jakby żołnierze śpiewali hymn na paradzie wojskowej. Tyle, że ci mieli po pięć lat.

 

Przy pierwszym, pobieżnym spotkaniu, mam wrażenie, że jest to szkoła na poziomie naszej wiejskiej  podstawówki sprzed 50-60 lat. Takiej powojennej. Gdzie trzeba było powalczyć i z biedą, i z analfabetyzmem, i z brakiem przekonania do samej edukacji. Gdy szkoła niosła powiew nowoczesności i musiała zmieniać i kształtować społeczeństwo.

 

Nie ma jednej prawdy o Indiach. Nie sposób więc też jednoznacznie podsumować tamtejszej edukacji. Oczywiście, państwowa, bezpłatna i obowiązkowa szkoła podstawowa bywa różna. Często ma mizerny poziom i służy ledwie nauce czytania i pisania. Statystyki podają, że tylko 15 proc. absolwentów kontynuuje naukę w szkole średniej i tylko 7 proc. na studiach wyższych. Nauczyciele są słabo opłacani i często po prostu nie przykładają się do pracy (bywa, że w ogóle się w niej nie pojawiają). Dobrze natomiast rozwinięty jest tu system szkolnictwa prywatnego. W każdym mieście widać małe busy, a nawet wieloosobowe riksze, wożące dzieci do takich szkół. To one dają największe szanse na kontynuowanie nauki na najlepszych uczelniach. Wszystkie przedmioty, już od pierwszych klas, wykładane są po angielsku. To jeden z ogromnych atutów dzisiejszych Indii. Więcej Indusów mówi po angielsku niż Brytyjczyków i Amerykanów razem wziętych!

 

 Sala zajęciowa. Dzieci wybiegły na przerwę

Choć Indie nadal mają problemy z zapewnieniem dobrej, powszechnej edukacji na podstawowym poziomie, to przez ostatnie kilkadziesiąt lat i tak zrobiono tu ogromny postęp. W 1980 roku pisać umiało tylko 30 proc. społeczeństwa! Dziś około 70.

 

Na zakończenie, warto wspomnieć o szkolnictwie wyższym. Jakiś czas temu podjęto tu strategiczne decyzje. Postawiono na studia na najwyższym poziomie. Prym wiodą kierunki techniczne i najnowsze technologie. To tu na masową skalę kształcą się m.in. najlepsi informatycy, specjaliści od biotechnologii i lekarze. Efekt? Każdego roku z USA do Indii ucieka 300 tys. miejsc pracy. Ale w przeciwieństwie do Chin, są to stanowiska dla pracowników dobrze wykształconych! W Bangalur zatrudnionych jest więcej informatyków (150 tys.!) niż w słynnej Dolinie Krzemowej! Przyszłość należy do Indii! Choć czasem trudno w to uwierzyć, szczególnie odwiedzając małą, wiejską szkołę podstawową.

Wycieczki do Indii

 

Zima, zimno, gorąco!

Zimno, u nas w Białymstoku, niezmiennie każdego ranka – 20 stopni! To ja może coś o… upale.

 

  

 

Z ciepłymi krajami mam wiele skojarzeń, ale pierwsze jakie przychodzą mi do głowy są takie.

 

Jest końcówka września. Ląduję w Kairze. Pierwszy raz znalazłem się tak daleko na południe. Niby jeszcze lato, ale już schyłkowe, a poza tym jest noc. Upałów być już nie powinno. A jednak… Pierwsze wrażenie po wyjściu z klimatyzowanej hali lotniska, pierwsze kroki… Jakbym wszedł do pieca! Temperatura, która zwala z nóg. Zamieszkałem w pokoju bez klimatyzacji. Przez pierwsze dni głównie spałem, na nic więcej nie miałem sił. Taka metoda przystosowania się do lokalnych warunków. Dziś aż trudno mi w to uwierzyć. Po paru latach w Egipcie temperaturę odbieram zupełnie inaczej. W drugiej połowie września robi się tam już za chłodno, wciągam bluzę z długim rękawem i zaczynam tęsknić za sierpniowym ciepełkiem. (Więcej o moim pierwszym dniu w Egipcie >>>).

 

Skojarzenie drugie. Jest połowa lipca. Po 10 miesiącach spędzonych w Kairze, wracam do Polski. W deszczowy poranek ląduję w Pradze. Cały dzień zarezerwowany na czeską stolicę. Miało być dobre piwo i bramboraki. Nic z tego. Za zimno! Zmarzłem jak diabli. Tak szybko jak to możliwe wróciłem na lotnisko. Jakoś doczekałem samolotu do Warszawy. A w moim rodzinnym Białymstoku wyciągnąłem z szafy zimowe, bardzo ciepłe, skarpety. Był lipiec!

 

Moi polscy przyjaciele, którzy pomieszkali trochę dłużej w Egipcie lub innych bardzo ciepłych krajach, dzielą się na dwie kategorie. Znam takich, którzy bez problemów potrafią wrócić do kraju, i z całkowitym spokojem znoszą warunki naszej zimy oraz takich, dla których wydaje się to zupełnie niemożliwe. Mróz i brak słońca jest ponad ich siły. Przygnębienie, groźba depresji i absolutna niechęć robienia czegokolwiek wypychają ich z powrotem. Ratują się uciekając do słońca. Ciepłe kraje są groźne, mogą uzależnić.

 

Lubię jak jest naprawdę gorąco. Fantastyczne było ostatnie lato. Ludzie narzekali, a dla mnie była to idealna temperatura. Co ciekawe, znam takie osoby, które marudziły jak był upał i marudzą teraz. I jak tu Polakowi dogodzić?

 

Na taki duży mróz mam jeden sposób. Sauna. Uwielbiam Druskienniki i Troki! Na Litwie tradycja dobrej sauny przetrwała. Pije się tu specjalną, napotną i oczyszczającą herbatę (brzoza, lipa, pokrzywa). W okolicach Trok znam kilka rewelacyjnych miejsc. Ale o tym napisze może innym razem… Gdybym miał wybrać, teraz, tydzień w Druskiennikach czy w Egipcie, to zdecydowanie wybieram litewskie sauny! W Egipcie za zimno! Dwadzieścia kilka stopni, co to było! Człowiek się nie nagrzeje.

 

A zanim tam dojadę, to na rozgrzewkę definicja z Wikipedii:

 

Upał – pojęcie meteorologiczne opisujące stan pogody, gdy temperatura powietrza przy powierzchni ziemi przekracza + 30°C. W języku potocznym używane jest również pojęcie „skwar”. Polski rekord temperatury to + 40,2°C w cieniu, zanotowany 29 lipca 1921 w Prószkowie koło Opola.

„Trójka” i „Wprost”

Jutro (w poniedziałek, 21 lutego) pojawię się w audycji Kuby Strzyczkowskiego „Za a nawet przeciw”. Będziemy rozmawiać o tym, czy Polacy są złymi turystami. Może być gorąca dyskusjaSerdecznie zapraszam.

Więcej informacji >>>

 

Audycja powstaje we współpracy z tygodnikiem „Wprost”. W najnowszym numerze artykuł Anny Bojar, pt.: „Egipska plaga”. Tekst zaczyna się takim stwierdzeniem:

 

Po kairskiej rewolucji pewnie rzadziej będziemy jeździć na wakacje do Egiptu. Ale wygląda na to, że akurat za nami Egipcjanie tęsknić nie będą. Bo turystami jesteśmy fatalnymi: skąpymi, zakompleksionymi, w dodatku z upodobaniem do alkoholu i przypadkowego seksu.

 

Dalej jest jeszcze ciekawiej. Polecam.
Znajdziecie tam też kilka moich wypowiedzi. Zobacz >>>

Indiana Jones

Na jednym z portali informacyjnych przeczytałem właśnie o tym, że wkrótce dla zwiedzających zostaną otwarte wszystkie egipskie zabytki. Tak zapowiedział car i bóg tamtejszej archeologii, dr Zahi Hawass. Przy tej okazji chciałbym poruszyć kilka tematów.

 

   

Zahi Hawass na tle piramid w Gizie. Źródło: planet-iran.com

 

Dziennikarska nonszalancja

 

To popularny i prestiżowy portal. Dlatego nie powinien sobie pozwalać na zamieszczanie artykułów z błędami. Nazwisko egipskiego ministra pisane jest tam nieprawidłowo, przez jedno „s” (zobacz). Właściwa forma to Zahi Hawass, co można sprawdzić w kilka minut, zamiast kopiować błędną formę z doniesień agencyjnych. Czy taka niedbałość przekłada się też na meritum artykułów, które każdego dnia prezentowane są w internecie? Niestety może. I tu rzecz najważniejsza, sprawdziłem w kilku innych serwisach. Wszyscy piszą tak samo, czyli z błędem (onet.pl, polskieradio.pl, tvn24.pl). Ewidentnie przepisano to z tego samego źródła, nie zadając sobie nawet trudu by sprawdzić. Zresztą nie tylko o pisownię chodzi. Nie o jedną literkę. Każdemu może zdarzyć się literówka. (Ale jeśli przytrafia się wszystkim jednocześnie, to chyba nie przypadek…)

 

W każdym z materiałów, tak naprawdę, jest ten sam tekst; te same zdania, identyczne sformułowania. Papka, papka, papka… Nie ma w tym nic złego? Otóż jest, jeśli powiela się błędy i twierdzenia dyskusyjne podawane jako pewnik. Tak więc mamy we wszystkich tych artykułach takie zdanie: Statuetkę przedstawiającą ojca króla Tutanchamona, Echnatona, znalazł przy pojemniku na śmieci biorący udział w demonstracjach 16-latek i jego rodzina ją zwróciła. Ja tam bym się nie podpisał pod tym, że Echnaton był ojcem Tutenchamona. To tylko jedna z koncepcji. Twórcą jej jest wspominany Zahi Hawass, a ogłosił ją po badaniach genetycznych, które nie rozwiały wszystkich wątpliwości. Co wystarczy sprawdzić w Wikipedii, nie trzeba do tego być egiptologiem.

 

Zajrzałem jeszcze w jedno miejsce. W tej samej błędnej formie powtórzył to branżowy serwis tur-info.pl. Tak tworzona jest opinia. Kopiuj i wklej. Czytajcie, czytajcie… Naprawdę warto 🙂

 

Zahi Hawass

 

To postać kontrowersyjna, medialna i szeroko znana (również poza granicami kraju). Gazety piszą, że to prawdziwy Indiana Jones. Jest archeologiem i ministrem. Dla kreowania własnego wizerunku umiejętnie wykorzystuje najbardziej spektakularne odkrycia egipskiej historii. Na swojej stronie pisze, że dla niego archeologia jest czymś więcej niż tylko pracą. Jest kombinacją wszystkiego, czego chce, wymienia, m.in. przygodę, intelekt, wyobraźnię. Ale zapomina chyba o najważniejszym, o polityce i ogromnych wpływach.

 

W Egipcie, od lat, Hawass rządzi wszystkim co związane jest z ochroną zabytków i wykopaliskami (sekretarz generalny Najwyższej Rady Starożytności). Bez jego przychylności nie dostanie się zezwolenia na prowadzenie prac archeologicznych, a jeśli już coś się znajdzie, to bez jego namaszczenia nawet nie wolno tego ogłosić. Takiemu rygorowi poddane są również zagraniczne misje archeologiczne. Przez lata kojarzony był z reżimem Mubaraka. Czy teraz się ostanie? Czy lud (czytaj wojsko) go oszczędzi? Raczej tak, przecież w nowym, mianowanym 31 stycznia rządzie został ministrem ds. zabytków. Po pierwsze dlatego, że jest bardzo wpływowy i ma wielu przyjaciół (a ci, na przykład, lubią mieć w domach ładne przedmioty, których miejsce powinno być w muzeach. Pamiętam jak w domu jednego z wysokich urzędników wybuchł pożar. Strażacy uratowali wtedy sporo bezcennych zabytków).

 

Po drugie – i ważniejsze – zdymisjonowanie Hawassa mogłoby zostać odczytanie w świecie jako dalszy ciąg destabilizacji, a to ostatnia rzecz, której Egipt teraz potrzebuje. Zahi może się więc przydać jako silny element stabilizujący, czemu oczywiście ma służyć również dzisiejsze oświadczenie. Tym bardziej, że w świat poszły informacje o plądrowaniu magazynów z zabytkami. Bez szwanku nie wyszło nawet najważniejsze Muzeum Egipskie w Kairze.

 

Kilka dni temu, na słynnym już placu Tahrir, demonstrowali egipscy archeolodzy. Domagali się ustąpienia Hawassa. Jak na razie bezskutecznie. Podobnie niespełniony pozostaje ich kolejny postulat. Żądali pracy dla wszystkich absolwentów archeologii. Dobrze płatnej i w wyuczonym zawodzie.

Strona 27 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén