Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 5 z 38

Koronawirus, rezygnacja z wycieczki a ustawa o imprezach turystycznych

Odpowiadając na pytania dotyczące możliwości rezygnacji z wycieczki powołujemy się na art. 47 ustawy o imprezach turystycznych. W ciągu ostatnich tygodni temat wiele razy pojawiał się w mediach, też miałem okazję o tym mówić, np. w Radiu Białystok i TVN.

Z przebiegu dyskusji, w tym z wypowiedzi w prasie specjalistycznej oraz komunikatu UOKiK z dnia 02.03.2020, można by wnioskować, że ustawa jednoznacznie i precyzyjnie definiuje przypadki, w których turysta może ubiegać się o zwrot całości wpłaconych pieniędzy w przypadku rezygnacji. Tymczasem, jak sądzę, niejedna z tych wypowiedzi, w tym również komunikat UOKiK, wprowadza klientów biur podróży w błąd, mylnie interpretując zapis ustawy.

Wydaje się, że w dominującej części wypowiedzi, jakie zaistniały w przestrzeni publicznej, skupiono się na pierwszej części ustępu 4 z artykułu 47 ustawy („nieuniknione i nadzwyczajne okoliczności”) pomijając jego dalsze brzmienie, stanowiące, iż te nadzwyczajne okoliczności muszą mieć „znaczący wpływ na realizację imprezy turystycznej”, a właśnie ten fragment jest kluczowy i od niego może zależeć, czy w przypadku rezygnacji turysta otrzyma zwrot wpłaconych pieniędzy czy też nie. Dla ułatwienia zacytujmy ów ustęp w całości:

Art. 47 ust. 4. Podróżny może odstąpić od umowy o udział w imprezie turystycznej przed rozpoczęciem imprezy turystycznej bez ponoszenia opłaty za odstąpienie w przypadku wystąpienia nieuniknionych i nadzwyczajnych okoliczności występujących w miejscu docelowym lub jego najbliższym sąsiedztwie, które mają znaczący wpływ na realizację imprezy turystycznej lub przewóz podróżnych do miejsca docelowego. Podróżny może żądać wyłącznie zwrotu wpłat dokonanych z tytułu imprezy turystycznej, bez odszkodowania lub zadośćuczynienia w tym zakresie.

Przyjrzyjmy się temu uważniej.

Po pierwsze, jak rozumieć „nadzwyczajnych okoliczności”? Ustawa tego nie wyjaśnia, ale więcej światła rzuca dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) nr 2015/2302, która stwierdza, że mogą być to „na przykład działania wojenne, inne poważne problemy związane z bezpieczeństwem, takie jak terroryzm, znaczące zagrożenie dla zdrowia ludzkiego, takie jak wybuch epidemii poważnej choroby w docelowym miejscu podróży lub katastrofy naturalne, takie jak powodzie lub trzęsienia ziemi, lub warunki pogodowe uniemożliwiające bezpieczną podróż do miejsca docelowego uzgodnionego w umowie o udział w imprezie turystycznej”. Epidemia jest więc uwzględniona w tym katalogu, do zastanowienia pozostaje kwestia tego, kiedy mamy do czynienia z epidemią i czyją opinię możemy uznać za wiążącą. Zdaniem UOKiK pomocne mogą być komunikaty Głównego Inspektora Sanitarnego, Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy Światowej Organizację Zdrowia (WHO). Zauważyć należy przy tym, że poradnik UOKiK z dnia 02.03.2020 nie jest w tym zakresie precyzyjny, bo na przykład, jak należy rozumieć słowo „pomocne” albo, co w przypadku, kiedy wykładnia GIS i WHO nie będą spójne? Brakuje więc jasnej wykładni. Tym bardziej, że cytowana wyżej dyrektywa mówi o „znaczących zagrożeniach dla zdrowia”, a w informacji UOKiK pojawia się „realne zagrożenie”. Znaczące to nie to samo, co realne.

Po drugie, do wyjaśnienia pozostaje kwestia, czy sam fakt wystąpienia „nadzwyczajnych okoliczności”, np. epidemii (niezależnie od tego, jak ją rozumiemy) wystarczy, żeby turysta mógł zrezygnować z imprezy turystycznej bez ponoszenia kosztów. Jeśli trzymać się zapisu ustawy, to NIEZBĘDNE jest też spełnienie drugiego warunku, a więc wpływu na realizację imprezy. Nadzwyczajne okoliczności, jakie by one nie były, w dalszej części ustępu 4, doprecyzowane są poprzez skutek, jaki przynoszą. Wygląda na to, że jeśli nie mają istotnego wpływu na samą imprezę, to nie są powodem do rezygnacji z wycieczki bez ponoszenia kosztów. Interpretowałbym to w ten sposób, że w każdym konkretnym przypadku organizator imprezy turystycznej powinien przeanalizować sytuację pod kątem tego, czy w zaistniałych okolicznościach wycieczkę da się zrealizować czy też nie.

Omówmy to na podstawie dwóch przykładów.

W przypadku zaplanowanej na marzec wycieczki do Chin turysta oczywiście ma prawo do rezygnacji i odzyskania wszystkich wpłaconych pieniędzy nie tylko ze względu na bezsporny fakt „znaczącego zagrożenia dla zdrowia”, ale również dlatego, że w tym przypadku, koronawirus ma „znaczący wpływ na realizację imprezy turystycznej” – w Chinach zamknięto m.in. muzea i zabytki, w związku z czym nie da się zrealizować programu wycieczki. Tu mamy więc sytuację jasną, dlatego też organizatorzy wyjazdów, nie czekając na rezygnację turystów, anulują te wycieczki i zwracają wszystkie wpłacone środki.

Ale już w przypadku wyjazdu do innego kraju, w którym stwierdzono pojedyncze przypadki koronawirusa (trudno mówić o „znaczącym zagrożeniu”) i, w którym nie występują żadne utrudnienia wpływające na realizację imprezy (działają atrakcje turystyczne, hotele, restauracje, etc.) biuro podróży może mieć podstawy do tego, by klientowi naliczyć koszty w przypadku rezygnacji.

Moim zdaniem nie wystarczy sam fakt powołania się na ryzyko związanie z koronawirusem. Nie tylko dlatego, że w wielu przypadkach realna skala ryzyka trudna jest do oszacowania, ale przede wszystkim ze względu na fakt, że w ustawie pojawia się wymóg „znaczącego wpływu na realizację imprezy turystycznej”. W związku z tym uważam, że powszechnie przywoływany artykuł 47 ustawy o imprezach turystycznych, wcale nie jest tak jednoznaczny, jak to zwykło się ostatnio przyjmować.

I na koniec najistotniejsze. Bezpieczeństwo oczywiście jest ważne. Żadna, nawet najbardziej atrakcyjna impreza turystyczna nie jest warta tego, by ryzykować życiem i zdrowiem. Wie to każdy szanujący się touroperator i w praktyce stosuje tę zasadę.

W naszym biurze anulowaliśmy wycieczki do Chin i Iranu, zwróciliśmy turystom wpłacone pieniądze, sami zostaliśmy z poniesionymi kosztami. Dobre praktyki biura podróżny mogą działać w interesie klienta skuteczniej, niż nieprecyzyjny przepis prawny.

ITB ofiarą koronawirusa

Właśnie się dowiedziałem, że odwołano targi turystyczne w Berlinie. ITB to największe na świecie spotkanie branży turystycznej (10 tys. wystawców ze 180 krajów). Od wielu lat targi te wyznaczają jedną z najważniejszych dat w kalendarzu naszego sektora gospodarki. Miały rozpocząć się 4 marca. Anulacja (komunikat na stronie ITB) oznacza, że w świat popłynie negatywny komunikat: jeśli specjaliści od podróży nie przyjadą do Berlina, to najwidoczniej jest się czego obawiać i należy zaniechać jakichkolwiek wyjazdów. Rzecz jasna, stawia to biura podróży w trudnej sytuacji. Teraz choćby chciały przekonywać swoich klientów, że jest bezpiecznie, to fakt odwołania targów w Berlinie, sugeruje coś przeciwnego. Skoro my, specjaliści od podróży, nie pojedziemy i nie spotkamy się, to znaczy, że bezpiecznie nie jest.

Największe turystyczne targi na świecie

W żadnym wypadku nie chcę straszyć. W ciągu ostatnich dni mówiłem o tym w różnych mediach, np.:

Audycja w Radiu i z 21 lutego

Polskie Radio Białystok, 27 lutego

Raczej starałem się uspokajać i tłumaczyć, że na razie nie ma co rezygnować z wycieczki, na przykład do Włoch przewidzianej na czerwiec, bo to tego czasu wiele jeszcze może się zdarzyć. Nie panikujmy z powodu doniesień o pierwszym przypadku koronawirusa w kraju, do którego wybieramy się za kilka miesięcy, ale też nie powinniśmy lekceważyć ryzyka w przypadku wyjazdów zaplanowanych na najbliższy czas. Pod wielkim znakiem zapytania stoją marcowe wycieczki, a w przypadku konkretnych kierunków ich los jest przesądzony.

Ze względu na fakt, że sytuacja jest dynamiczna, to problem ma swoją dramaturgię rozpisaną w czasie. W naszym biurze zaczęliśmy się mierzyć z problemem już w styczniu, rozpatrując możliwość realizacji wycieczki do Chin, planowanej na kwiecień. Grupa była w całości sprzedana, bilety lotnicze zarezerwowane i zapłacone zaliczki za hotele. W połowie lutego podjęliśmy decyzję o anulacji. Turystom zwróciliśmy wszystkie pieniądze, sami zostaliśmy z kosztami. Podobnie z wycieczką do Iranu – miała być w kwietniu, odwołaliśmy ze względu na koronawirusa. Obie imprezy anulowaliśmy ze sporym wyprzedzeniem, mogliśmy jeszcze zwlekać z decyzją, ale nie chcieliśmy trzymać naszych klientów w niepewności.

We wspomnianych wyżej audycjach znajduje się sporo informacji i rad, również odnośnie przepisów prawnych dotyczących możliwości rezygnacji w wykupionej wcześniej wycieczki. Zachęcam do odsłuchania.

Wstyd z latania, czyli flight shaming

Dziś o zjawisku stosunkowo nowym, intrygującym, może nawet zaskakującym. Mianowicie o rosnącej modzie na „wstyd z latania”. Właśnie opowiadałem o tym w radiu (link do podcastu audycji: Czym jest flight shaming?). Wyszło trochę żartobliwie, podworowaliśmy sobie nieco z niektórych pomysłów, ale tak naprawdę temat jest poważny i zdaje się, że będzie nabierał znaczenia. Nie da się wykluczyć, że odbije się nie tylko na turystyce, rozumianej jako ważny sektor gospodarki, ale też na możliwościach indywidualnego turysty-konsumenta. Unia Europejska rozważa wprowadzenie dodatkowego podatku od latania (wtedy wzrosną ceny biletów), a niektóre kraje i miasta planują ograniczanie połączeń lotniczych i wprowadzanie na ich miejsce pociągów (Szwecja, Barcelona…).

Jak to będzie z tym lataniem? Autor tekstu na lotnisku w Tokio, Japonia.

Z punktu widzenia podróżnika, to może być kłopotliwe zjawisko. No, bo jak dostać się na przykład do Libanu? A jeszcze dalsze wyprawy: obie Ameryki, Australia, Indie? Zrezygnować? Czy poświęcić dużo więcej czasu na podróż drogą morską, najlepiej oczywiście jachtem, żeby nie emitować CO2?

Rzecz w tym, że tak niesamowity rozrost podróżniczej społeczności, łącznie z blogami, książkami, audycjami, filmami i filmikami, nastąpił dzięki łatwej dostępności podróży lotniczych (tanio i szybko). Bez samolotów cały ten segment runie i wrócimy do czasów Elżbiety Dzikowskiej i Toniego Halika, czyli do sytuacji, w której dalsze podróże były domeną wąskiej elity.

Kogo stać na samoograniczenie? Na zdanie typu: Tak, kocham podróże, ale dbam o środowisko i dlatego nie będę latać samolotami?!

Widok z okna samolotu, jedna z przyjemności podróżowania.

Ciekaw jestem, jak do rosnącego zjawiska „wstydu z latania” ustosunkuje się rynek. Założyć trzeba, że w dobie mody na ekologię, nie będzie można pozostać obojętnym. Póki co, zareagowały linie lotnicze, w tym Lufthansa, KLM, Air France i Finnair, wprowadzając działania, które mają uspokoić sumienie bardziej wrażliwych pasażerów (więcej o tym we wspomnianej wyżej audycji). Do grupy tej dołączył też LOT. Jak przeczytałem w styczniowym magazynie pokładowym „Kaleidoscope” ruszył program kompensacji CO2: na stronie internetowej przewoźnika każdy pasażer może obliczyć swój ślad węglowy i dowiedzieć się w jaki sposób tę szkodę środowisku zrekompensować.  Wygląda na to, iż władze LOT-u uznały, że presja społeczna jest na tyle duża, iż nie można jej lekceważyć i należy dołączyć do grona linii lotniczych wypełniających reguły politycznej poprawności. LOT zresztą, ma w tym przypadku niezły punkt wyjścia. Nie musi wspierać zalesiania Ameryki Środkowej jak robi to Lufthansa, może powoływać się na ilość lasów w Polsce i ich rolę w redukcji CO2. Aż się prosi o jakąś wspólną akcję z Lasami Państwowymi. Przymiarki już widać, w lutowym „Kaleidoscope” prezes LOT-u pisze o tym, że dobrowolne wpłaty od pasażerów chcących zrekompensować ślad węglowy, przekazane będą na odtworzenie i ochronę siedlisk żurawi w woj. pomorskim.

Armenia, lotnisko w Erywaniu.

Parę słów o samym zjawisku.

Za jego ojczyznę uważa się Szwecję, gdzie „wstyd z latania” (po szwedzku to flygskam) pojawił się około roku 2017. W ciągu zaledwie dwóch lat zjawisko zrobiło zawrotną karierę, również dzięki mediom społecznościowym. W promocji pomogły znane osoby, w tym Greta Thunberg. Zespół Coldplay ze względu na „wstyd przed lataniem” zrezygnował z trasy koncertowej, a Radiohead do USA wybrał się statkiem, żeby zmniejszyć emisję CO2.

Jak wygląda to w liczbach?

Branża lotnicza odpowiada za ok. 2 proc. światowej emisji dwutlenku węgla. (Dużo to czy mało, biorąc pod uwagę fakt, że branża ta wspiera wytwarzanie aż 20 proc. światowego PKB?!). Solą w oku ekologów stała się Ryanair, który w rankingu przygotowanym przez Komisję Europejską, znalazł się na dziesiątym miejscu w Europie pod względem produkcji CO2.

Wycieczki w kilku obrazkach

Świat zmienia się tak szybko, że blog oparty o słowo pisane stracił nieco na znaczeniu. Zyskały za to inne kanały komunikacji, głównie media społecznościowe z Facebookiem i Instagramem na czele. Obrazy stały się bardziej istotne, stąd też wziął się pomysł na ten post.

W kilku zdjęciach postaram się przedstawić część naszych wycieczek.

Armenia. Kierunek, który promuję od lat. Zachęcam, tłumacze, opowiadam… Na tym blogu jest sporo artykułów (tag: armenia). Powstał też osobny serwis: armenia.krzysztofmatys.pl

Klasztor Norawank

Długo niedoceniana, pozostawała w cieniu sąsiedniej Gruzji. Teraz nadrabia stracony czas. Coraz więcej turystów wie, że warto się tam wybrać oraz, że Armenia atrakcjami wcale nie ustępuje Gruzji, a zdaniem wielu osób, nawet ją przewyższa. Najważniejsze atuty w wielkim skrócie: góry (piękny Kaukaz), wspaniałe zabytki poświadczające tysiące lat rozwoju ormiańskiej kultury, wyśmienita naturalna kuchnia, wino i koniaki.

Malowniczy kanion rzeki Uvac, gdzie poza krajobrazami podziwiamy również olbrzymie sępy płowe. Więcej o atrakcjach Serbii.

Serbia. Przypomina Gruzję sprzed kilku lat, czyli z czasu przed wybuchem masowej turystyki. Jest jeszcze naturalna i autentyczna. Gościnna i wesoła. Jeśli ktoś szuka czegoś spoza głównego nurtu turystycznego, to zdecydowanie polecam! Póki nie ruszyły tam tłumy. Myślę, że mamy ledwie kilka lat, później zrobi się tłoczno.

Mostar

Bośnia i Hercegowina. Sąsiadka Serbii, ale bardziej znana i tłumniej odwiedzana. Decydują popularne atrakcje: piękne Sarajewo, fantastyczny Mostar i uroczy Blagaj. Do tego Medziugorie, przyciągające rzesze pielgrzymów. W efekcie, turystów z Polski jest sporo, ale są to głównie wycieczki autokarowe, w biegu odhaczające kolejne punkty na Bałkanach. Ciągle do odkrycia przez wycieczki samolotowe. My łączymy ją w jeden program: Serbia – Bośnia i Hercegowina.

Baalbek

Liban. Kiedyś był w ofercie, później zniknął, turystów wystraszyła wojna w sąsiedniej Syrii. Rok 2019 zapoczątkował wielki powrót wycieczek, również dzięki bezpośrednim połączeniom LOT-u na trasie Warszawa – Bejrut. Po latach przerwy, wiosną zeszłego roku pojechałem sprawdzić aktualną sytuację (zobacz: Liban – informacje). Turystyka kwitła, w hotelach brakowało miejsc, w bejruckiej Hamrze tłok. Korektę przyniosły jesienne antyrządowe protesty, demonstranci blokowali drogi, telewizyjne relacje zniechęcały do wyjazdu. Tuż po tym mieliśmy wycieczkę, grupa wszystko zobaczyła, bez utrudnień. Za to turystów było mniej, zwiedzało się wygodniej. Liban ma wielki turystyczny potencjał i oby tylko polityka nie szkodziła, to z Polski pojedzie wiele wycieczek i pielgrzymek.

Twierdza w Sorokach w 2019 r.

Mołdawia i Naddniestrze. Największe na świecie piwnice winne, najdalsze polskie kresy, naturalna kuchnia, folklor, dobre wina, zabytki, krajobrazy… Mimo sporej gamy atutów Mołdawii jakoś ciężko przebić się do świadomości polskiego turysty. Brakuje promocji, a i my zwyczajnie nie grzeszymy wiedzą na temat tego regionu, więc zapewne z tego powodu nie wiemy, że warto się tam wybrać. Pisałem o tym już na tym blogu (zobacz na przykład: Mołdawia), od lat prowadzę też osobny serwis: moldawia.krzysztofmatys.pl. Sporym atutem wycieczki jest możliwość odwiedzenia Naddniestrza, jednego z najbardziej tajemniczych miejsc w Europie.

Zdjęcie sprzed kilku lat, dziś ta okolica wygląda już inaczej

Gruzja. Na zdjęciu wyżej pokazana jest Cminda Sameba, czternastowieczna kamienna cerkiew, ulokowana u stóp góry Kazbek. Położony na wysokości ponad 2 tys. m n.p.m. zabytek od lat jest jedną z fotograficznych wizytówek Gruzji. Każdy chce tu być i zrobić zdjęcie. Będąc pierwszy raz, z położonego niżej miasteczka Stepancminda (Kazbegi) szedłem pieszo. Później, dziesiątki razy, z kolejnymi wycieczkami, wjeżdżałem terenówkami po wyboistej górskiej ścieżce, dostarczając niezapomnianych przeżyć tym, którzy pokonywali tę trasę pierwszy raz. Dziś, w miejsce ścieżki mamy asfaltową drogę, a na górze, przy cerkwi, spory parking. Zrobiło się wygodniej, szybciej i tłoczniej. Miejsce stało się łatwiej osiągalne, ale przez to straciło na atrakcyjności. Oczywista konsekwencja rozwoju turystyki masowej, widoczna też w innych miejscach Południowego Kaukazu. Niektórzy gniewają się na to i złorzeczą argumentując, że kiedyś było pięknie, a teraz, to już właściwie nie ma po co jechać. Jasne, dziesięć, a nawet pięć lat temu, było bardziej naturalnie i autentycznie. Miejscowi przyjmowali gości, a nie klientów, kierowali się honorem, a nie perspektywą zysku. Tak, to wszystko prawda, z tamtej Gruzji sporo odeszło i już nie wróci, ale ze względu na to, co zostało, ciągle warto tam się wybrać!

Berat, zwany miastem tysiąca okien

Albania. Kiedyś napisałem artykuł o tym, że „Albania, to nie Afganistan”. Chciałem przez to powiedzieć, że nie ma się czego bać (zła sława Bałkanów sprzed lat). Później wybuchła moda, zdecydowały konkurencyjne ceny oraz dziura na rynku, jaka pojawiła się w wyniku kryzysu w takich krajach, jak Tunezja i Egipt. Albania zapowiada się na jeden z bardziej popularnych kierunków 2020 roku. Z tym, że dotyczy to turystyki masowej, a ta ogranicza się do pękających latem w szwach nadmorskich kurortów (Saranda, Wlora, Durres). Tymczasem Albania ma dużo więcej atrakcji i wartych odwiedzenia miejsc, dlatego też dobrze nadaje się na ambitną wycieczkę objazdową.

Persepolis

Iran. Gdy piszę ten artykuł zaczyna się właśnie kolejna polityczna awantura na linii USA – Iran. W ciągu ostatnich lat przeżyliśmy ich już trochę. Niezależnie od tego, jak polskie media by nie straszyły reżimem w Teheranie, to zawsze na miejscu okazywało się, że jest bezpiecznie, miło i sympatycznie. Z Iranem jest tak, że wielu podróżników chce się tam wybrać, bo kusi magia starożytnej Persji, przyciągają tak atrakcyjne miejsca, jak Sziraz, Persepolis i Isfahan. Nie wszyscy jednak jadą, bo jedni się boją, a inni nie wiedzą, że w ogóle można. Można, przynajmniej na razie, przyszłość wygląda niepewnie, dlatego wycieczki do Iranu nie odkładałbym na później.

Czajchana na Jedwabnym Szlaku

Uzbekistan. Coraz łatwiej dostępny, coraz bardziej zatłoczony. Jeszcze niedawno niezbędne były wizy, a do ich wyrobienia sporo formalności, łącznie z zaświadczeniem o zatrudnieniu. Od kilku lat, stopniowo poluzowywano reguły wizowe, znosząc ten obowiązek ostatecznie w 2019 roku. Rząd w Taszkencie wprowadził też inne ułatwienia (więcej w artykule: Zmiany w Uzbekistanie) w efekcie czego w Samarkandzie, Chiwie i Bucharze pojawiło się więcej turystów z Zachodu. Przypadek ten jest kolejnym potwierdzeniem dobrze znanej prawdy, że warto wybierać cel wycieczki, zanim pojawi się na niego moda.

Wszystkie nasze wycieczki dostępne są na stronie internetowej Matys Travel.

Portugalskie saudade

Temat wrócił przy okazji dzisiejszego meczu Jagiellonii z Rio Ave. Rozmawiamy o tym w Radiu Białystok, audycja z cyklu „Ucho na świat”, do posłuchania tu:

Portugalia – kraj przepełniony swoistą melancholią

Fot. Monika Kalicka, Polskie Radio Białystok

Portugalia to jeden z moich ulubionych kierunków. Z kilku powodów. Wśród nich jest bardzo specyficzny element tamtejszej kultury. We wspomnianej wyżej audycji nazwaliśmy go melancholią, ale w sumie to coś bardziej złożonego. Nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim. Po portugalsku to saudade, termin, który Wikipedia obrazowo opisuje w ten sposób: „pozytywny autostereotyp postrzegany jako wartość narodowa; rodzaj nostalgii i melancholii związanej z silną waloryzacją przeszłości, kontemplacją przemijania i piękna rozkładu, odbieranej z subtelną dumą i radością, w sposób pozytywny. Saudade nie jest chwilowym stanem ducha, lecz jest stale obecne w charakterze osoby, której dotyczy”. I dalej: „Ciągła obecność saudade w społeczeństwie stanowi główny wyróżnik portugalskiej tożsamości narodowej”.

Piękną analizę słowa saudade znajdziemy tu. Autor artykułu używa malowniczych porównań i pięknie się gimnastykuje, by wytłumaczyć nam sens tego pojęcia. Oto jedno ze zdań: „Saudade jest miejscem, gdzie spotykają się szczęście wspomnień i smutek nieobecności”.

Prawda, że brzmi kusząco? Już choćby tylko z tego powodu można zainteresować się  Portugalią. A przecież są jeszcze inne wartości. Mocne i oczywiste. Wśród nich m.in. rewelacyjna kuchnia i wino, fado, Lizbona, Porto, Algarve… Więcej o tym w artykułach, które już wcześniej pojawiły się na tym blogu:

Portugalia. Lizbona

Wybrzeże Algarve. Najpiękniejsze plaże Europy

PS. Ciekawe jakie nastroje zagoszczą w Białymstoku po meczu z portugalską drużyną. Czy będzie to saudade?

Nasza wycieczka do Portugalii

Walka o leżaki

Turystyczne lato jest przewidywalne. Przyglądając się medialnym doniesieniom można odnieść wrażenie, że jak co roku: problemy te same, dobrze znane, wręcz oczywiste. Czyli nuda. Coś by się przeanalizowało, poszukało inspiracji, a tu nic nowego, słabo. Co najwyżej, można tylko obstawiać, który portal jako pierwszy odpali z konkretnym i oswojonym tematem oraz czy będzie to historia o spóźniających się samolotach czarterowych, nagannych zachowaniach na plaży, a może o problemach z ubezpieczeniami podróżnych. W stałym katalogu jest też kwestia leżaków przy basenie. Ta właśnie się objawiła, w postaci krótkiego filmu opatrzonego wymownym tytułem: O 7.30 rano turyści „jak szarańcza” zajmują wszystkie leżaki przy basenie. Są brutalni i szybcy.

Rzecz ma miejsce na Gran Canarii, trwa 3 minuty i kończy się tym, że są ranni i poszkodowani. Do rannych zaliczamy pana, który w trakcie biegu złamał palec u nogi, a poszkodowani to ci, którym się nie udało i będą musieli cały dzień znosić cierpienia wynikające z braku leżaka. Temat w sam raz na stronę główną poważnego portalu. Tym bardziej, że opisana i sfilmowana bitwa nie dotyczyła naszych rodaków; wszystko działo się pomiędzy turystami z Wielkiej Brytanii.

Leżaki czekają na turystów

Pod materiałem mnóstwo komentarzy, w sporej części krytykujących taką formę wypoczynku. Internauci piszą, że to najgorsze zachowania, i, że w sumie, z prawdziwą turystyką mają niewiele wspólnego. Oczywiście, jest w tym sporo racji, ale z jednym istotnym zastrzeżeniem. Otóż, każdy wypoczywa, jak chce. Jedni wolą górskie włóczęgi, inni tygodniowe smażenie się przy hotelowym basenie. Turystyka jest bardzo pojemna. W tym również jest jej siła, że może zaspakajać tak zróżnicowane potrzeby.

Gdy na spokojnie podejdziemy do tematu, to jasnym będzie, że jeśli do kogoś można kierować pretensje, to przede wszystkim do hotelu. Nie tylko o to, że leżaków jest za mało, bo to standard, ale głównie dlatego, że pozwala się na ich rezerwację. Wszyscy wiemy, jak takowa wygląda. Zasada jest prosta: kto pierwszy dobiegnie do leżaka i położy na nim swój ręcznik. Po czym wcale nie musi z niego korzystać. Może pójść na śniadanie, a nad basen wrócić za godzinę lub dopiero po obiedzie. W niektórych miejscach radzą sobie z tym w prosty sposób. Obsługa hotelu zdejmuje ręczniki z leżaków, które nie są używane. Chodzi o to, żeby na leżakach wypoczywali ludzie, a nie ręczniki.

Na tej plaży w Albanii sprawa jest jasna – leżaków brak!

Próbuję wyobrazić sobie, co bym zrobił w takiej sytuacji. Jak bym się zachował, gdybym potrzebował leżaka, na przykład dla dziecka. Czy stanąłbym w kolejce i wziął udział w wyścigu o godzinie 7:30? Licho wie, nigdy nie byłem postawiony wobec takiej konieczności. Za to taka myśl chodzi mi po głowie, że chyba za łatwo ocenimy. Internauci krytykują, potępiają i śmieją się ze sfilmowanych turystów. A przecież łatwo można poszukać niuansów, które mogą rzucić na całą historię trochę inne światło. Może nie każdy zapisując się na wakacje dostał od biura informacje, że leżaków jest za mało i że trzeba będzie starać się o nie w tak szczególny sposób? Zwyczajnie, mogli nie wiedzieć na co się piszą. A skoro już się w czymś takim znaleźli, to radzą sobie w miarę możliwości, lepiej lub gorzej, z większym lub mniejszym wdziękiem.

Swoją drogą, jak już ktoś ów filmik obejrzy, to przekona się, że nazywanie tego wydarzenia bitwą, a turystów szarańczą raczej nie jest usprawiedliwione. Rzecz przebiegła znacznie spokojniej, niż wynikałoby z opisu. Mówiąc krótko, taki materiał to news z byle czego. Za mało sensacji, więc historię trzeba było trochę podkolorować, dodając kilka mocnych słów.

Z tego wynika, że sezon ogórkowy w pełni.

Zobacz też: Ile gwiazdek, tyle szczęścia

Ministerstwo Rolnictwa i Turystyki

Podobno włoski rząd chce przenieść turystykę z resortu kultury do resortu rolnictwa. Projekt zakłada stworzenie Ministerstwa Polityki Rolnej, Żywnościowej i Leśnej, a w nim departamentu zajmującego się turystyką oraz jej promocją.

Aż podskoczyłem, jak o tym usłyszałem. Przecież to mój pomysł! Głoszony od lat, na przykład tu, w 2012 roku. Niby żartem, ale jednak… W czym rzecz? Otóż w Polsce turystyka przypisana jest do resortu sportu. No i tu jest problem. Bo przecież, nie są to branże, które mają ze sobą wiele wspólnego. Dlatego też od dawna dworuję sobie, że równie dobrze można by przyłączyć turystykę do Ministerstwa Rolnictwa. Uzasadnienie narzuca się samo. Jest nim agroturystyka, bardzo prężna strefa polskiej gospodarki, zresztą w sporej części szara strefa.

Sioło Budy w okolicach Białowieży. Turystyka wiejska

Który minister sportu choć odrobinę zna się na turystyce? Sprawdźcie, jak szef tego resortu przedstawiany jest przez dziennikarzy. Zobaczycie, że w medialnych doniesieniach tytuł ten często ograniczany jest do pierwszego członu nazwy. Ministra pyta się o sport. O turystykę rzadziej! Sport jest ważny, turystyka znacznie mniej. Sport przecież jest sprawą narodowej wagi, niezmiernie ważną, a turystyka to tylko jakaś fanaberia. Zobacz też.: Premier o turystyce.

W świecie jest to różnie rozwiązanie. Dość często turystykę lokuje się w resorcie gospodarki (to chyba najbardziej uzasadnione miejsce) lub tworzy się osobne, przeznaczone jej ministerstwo.

Armenia. Karahundż. Nieczęsto spotkacie tam turystów, a miejsce jest wyśmienite!

Włosi chcą stworzyć coś zupełnie nowego. Dlaczego tak? Na pierwszy rzut oka wygląda to na dość egzotyczne zestawienie: rolnictwo i turystyka, plus leśnictwo oraz żywność. Ale w zamierzeniach rządu miałoby to zmienić kierunek rozwoju branży i nadać jej nowy impuls. Włoskie miasta przepełnione są turystami, a powszechnie znane zabytki nie wymagają już promocji. Plan jest więc taki, żeby dać impuls mniejszym ośrodkom, turystyce wiejskiej i tradycyjnej kuchni. Odciążyć to, co odciążenia wymaga i skierować urlopowiczów w niewyeksploatowane jeszcze regiony. Nie mam pojęcia czy to się Włochom uda; wśród niebezpieczeństw wymieniłbym między innymi możliwy rozrost biurokracji i urzędniczą niewydolność związaną z istnieniem tak ogromnego resortu; ale kierunek ten może mieć sens. Wydaje się odpowiadać na wyzwania, które pojawiły się wraz ze zmianami światowej sytuacji gospodarczej. Na rynek weszły nowe, olbrzymie i zamożne grupy konsumentów podróży, między innymi z Chin, Indii i Zatoki Perskiej. Będą kolejne. Wenecja oraz Rzym nie są w stanie wszystkich przyjąć. Coś trzeba z tym zrobić. Wygląda na to, że Włosi mają pomysł.

Syberia w okolicach Bajkału, wieś Wierszyna. Obowiązkowy punkt na trasie polskiej wycieczki

Popatrzmy na to z polskiej perspektywy. W Krakowie tłumy. Część mieszkańców już ma tego dość i narzeka. Jak duży wzrost miasto wytrzyma? Przydałby się jakiś program, który sprawiłby, że zagraniczni turyści przylatujący na lotnisko w Balicach nie ograniczaliby się tylko do Krakowa, żeby pojechali dalej w Polskę, do agroturystyk i mniejszych ośrodków. Tam też jest bardzo ciekawie. Na Krakowie, Gdańsku czy Wrocławiu Polska się nie kończy. Robimy coś, żeby tych ludzi wyciągnąć na wieś i pokazać im wspaniałe, a ciągle niedoceniane miejsca?! Z punktu widzenia gospodarki kraju, sytuacja, w której zagraniczny turysta ogranicza wizytę do kilkudniowego pobytu w dużym mieście, nie jest najlepszym rozwiązaniem, bo w takim przypadku nie wykorzystujemy możliwości i tracimy dużą część potencjału.

Rolnictwo i turystyka w jednym kadrze

Przez lata żartowałem sobie powtarzając, że zamiast Ministerstwa Sportu i Turystyki moglibyśmy mieć Ministerstwo Rolnictwa i Turystyki, na to samo by wyszło. W ten sposób chciałem pokazać, że obecne rozwiązanie ma istotne wady, że łączy branże, które w sensie gospodarczym nie mają ze sobą prawie nic wspólnego. Tymczasem włoski pomysł rzucił na ów fakt zupełnie nowe światło i wydaje się, że z dowcipu może zrobić się koncepcja na serio. Bo mało tego, iż okazuje się, że turystyce bliżej do rolnictwa, niż do sportu, to jeszcze uświadamiamy sobie, że połączenie tych branż może zaowocować czymś twórczym i ciekawym. Co więcej, może być sposobem na rozwiązanie istotnego problemu współczesnej turystyki. Oczywiście, nie upierałbym się przy takim rozwiązaniu, ale gdyby ktoś z resortu rolnictwa chciał zasięgnąć opinii w tej kwestii, to służę pomocą 🙂

Rok w turystyce

Jest lipiec i właśnie przyszedł mi do głowy pomysł na ten artykuł. Pewnie lepiej byłoby przysiąść do niego w grudniu lub styczniu, żeby podsumować stary rok i zaplanować nowy, ale trudno, jest jak jest, zrobię to w środku lata. Zresztą, nie jestem odosobniony. Kilka dni temu weszła w życie nowa ustawa o usługach turystycznych, z dniem 1 lipca zmieniając reguły gry i zasady relacji biura podróży z klientem. W szczycie sezonu! Wiadomo powszechnie, że przykład idzie z góry, więc czuję się usprawiedliwiony. Skoro majestat państwa może, to i ja spróbuję.

Indie, jeden z całorocznych kierunków. Na zdjęciu poranek w Waranasi.

Łatwo pisać właśnie teraz, ponieważ turystyczny rok jest przewidywalny. Z góry wiadomo, co będzie. Tylko jakieś nadzwyczajne okoliczności mogłyby zakłócić prawidłowości, do których zdążyliśmy przywyknąć. Jak więc wygląda powtarzany od lat schemat? Otóż:

Zima. Narzekanie na pogodę i wzdychanie do lata. Czekanie na wakacje, na słońce i na urlop. Pierwsze pytania o ceny, o first minute i jak zwykle: „dlaczego tak drogo?”. A może w last minute będzie taniej? Mnóstwo pytań. Jaką strategię wybrać, kupić teraz czy czekać do ostatniej chwili? Zaryzykować urlop nad polskim morzem czy raczej postawić na ciepłe kraje? W prasie branżowej doniesienia z przedsprzedaży,  informacje o tym, jakie kierunki mają powodzenie i jak kształtują się trendy. W międzyczasie ferie, trochę nart, nieco wycieczek egzotycznych, ale generalnie, w turystyce zima jest po to, żeby czekać na lato.

Turystyczna zima potrzebuje śniegu. Na zdjęciu meczet w Kruszynianach.

Wiosna. Z pozoru niemrawa, zanurzona jeszcze w zimowym nastroju, na poły śpiąca, ale już wiadomo, że zaraz wybuchnie sezonem na wycieczki. Pierwszym symptomem są obrazki na Instagramie. Jeśli nagle tysiącami pojawią się zdjęcia krokusów z Doliny Chochołowskiej, to znaczy, że już się zaczęło i zaraz wiosna uderzy z pełną mocą. Apogeum będzie stanowił weekend majowy. Brutalnie i bez żadnych ceregieli wyrwie turystów z zimowego snu. Informacje o tym, że zbliża się ten szczególny moment pojawią wszędzie, od telewizji po ulotki osiedlowego sklepu. W gazetach i w internecie uwagę przyciągać będą porady, pomysły i rankingi. Dokąd pojechać, gdzie warto, co wybrać, z kim, za ile i dlaczego. Generalnie artykuły te mają pomóc w jak najlepszym zaplanowaniu majówki. Tyle, że akurat to, dawno już zostało zaplanowane. Siła popytu jest tak wielka, że samoloty i hotele trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. W przypadku niektórych kierunków robimy to nawet rok wcześniej. Tak więc porady czytane w kwietniu mogą się przydać, i owszem, ale w zaplanowaniu majówki na przyszły rok. Nie udało się teraz, za późno się obudziliśmy? Zabrakło miejsc albo ceny szaleńczo poszły w górę? Nic to, zaraz przyjdą wakacje, a z nimi kolejne turystyczne wyzwania. Będzie okazja, żeby się zrehabilitować i w porę zrobić rezerwację.

Wiosna w Armenii. Świątynia w Garni.

W międzyczasie, od początku maja do końca czerwca też można podziałać. Kwitnie turystyka wewnętrzna, jest to sezon na wycieczki szkolne, weekendowe wyjazdy integracyjne, ogniska, imprezy i zwiedzanie. Od Bałtyku po Tatry. Dobry czas na wszelkiego rodzaju autokarowe wypady, również do krajów sąsiednich. Są momenty, że brakuje pilotów wycieczek, autokarów i miejsc w hotelach.

Lato. Wakacyjny terror w pełni. Chcesz czy nie, czujesz się przymuszony, trzeba gdzieś wyjechać. Nawet jeśli nie masz ochoty, bo po prostu lubisz pracę albo nie jesteś zmęczony. Nieważne, atmosfera taka, że wstyd się przyznać, iż chciałoby się inaczej. Mus to mus, więc zaczyna się nerwówka. Co wybrać, jaki kierunek, hotel ten czy inny? Już rezerwować czy poczekać jeszcze kilka dni w nadziei, że ceny spadną?! Turystyka i stres, są jak siostra i brat, żyć bez siebie nie mogą. Ile to trzeba się nadenerwować, żeby dobrze wybrać i zdążyć z rezerwacją!

Latem rządzi plaża. Albania, Durres.

Lipiec to jeszcze pół biedy, jakoś tam się pracuje i można urlop odkładać na drugą część lata, ale sierpień jest miesiącem bezwzględnym. Nielubiący wakacji są bez szans. W polityce nudy, w telewizji też, w radiu ulubione audycje spadły z anteny. Miasta wyludnione, znajomi powyjeżdżali i bombardują zdjęciami na Facebooku. Wcześniej nie posądzałbyś siebie o takie tendencje, ale pod ich wpływem zaczynasz zazdrościć. Może więc jednak pojechać? I też wrzucać fotki?

W gazetach lekkie tematy, wakacyjne, na plażę. Redakcje kombinują, żeby były w klimacie, więc podobnie, jak przed weekendem majowym, mamy wysyp artykułów o turystyce. Polak na wczasach, plusy i minusy Bałtyku, najlepsze plaże, śmieszne sytuacje z pracy pilota wycieczek, letnie romanse, i tak dalej. Rankingi, poradniki i quizy, w których można sprawdzić, jakim kto jest turystą.

Nie ma gdzie uciec, wszędzie wakacyjna atmosfera. Lato ma swoje prawa. Nawet jeśli akurat pada deszcz i jest zimno.

Iran, Persepolis. Najlepsza pora na wycieczkę to kwiecień i październik.

Jesień. Przez jakiś tydzień zastanawiamy się nad tym, czy to już. Trochę niepewności, oglądanie się na pogodę i zaczynające spadać liście. W sumie zimno nie jest, a i kalendarzowo, to jeszcze niby lato. Ale zaraz wszystko się wyjaśni. Życie nabierze większego tempa, miasta utkną w korkach, a dzieci pójdą do szkoły. Wpadniemy w znane, dobrze uformowane koleiny. W radiu znowu zagości ulubiona audycja, a gazety wypełnią się poważniejszymi tematami. Życie wróci do normy. Jasnym więc będzie, że to już jesień.

I w związku z tym pojawi się ona, powakacyjna depresja. Żyć będzie w kawiarnianych rozmowach, na portalach społecznościowych i w medialnych doniesieniach. O tej porze roku temat to obowiązkowy, wręcz idealny na zakończenie urlopowego sezonu. Jest podsumowaniem mijającego lata i wprowadzeniem do tego, co właśnie się zaczyna. Oczywiście, potraktowany zostanie z przesadą, pewnie po to, by nadać mu większe znaczenie. Do depresji przecież jeszcze daleko, mówić można raczej o małym smuteczku, co najwyżej chandrze, ścielącej się jak pierwsze wrześniowe mgły. Zresztą, jak można mieć depresję po udanym urlopie?! Jeśli się wypoczęło (a wakacje po to właśnie są) to do pracy powinno się wracać pełnym energii. Jeśli teraz, na styku lata i jesieni, ktoś pisze o depresji, to chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, co będzie w listopadzie! Właśnie ten miesiąc jest wyzwaniem turysty. Powszechnie uważany za najgorszy w roku. Dlatego powodzeniem cieszą się listopadowe wycieczki do egzotycznych krajów. Szuka się miejsc, gdzie świeci słońce i krajobraz zaraża optymizmem.

Co prawda, jak napisano wyżej, to zima jest właśnie po to, żeby planować letni urlop, ale część osób zaczyna już jesienią. W biurach pojawią się pierwsze katalogi z nagłówkiem first minute. Coraz częściej się zdarza, że od razu po powrocie z wycieczki rezerwujemy kolejną, na przyszły rok. Wybór większy i urlop można spokojnie zaplanować. A i czekać wtedy jest na co, bo jeśli wyjazd pięknie się zapowiada, to dłużej można się cieszyć tym, co jeszcze przed nami. Mówiąc krótko, jak ktoś lubi wakacje i wyjazdy, to takie rozwiązanie ma sens, bo nadchodzącym latem cieszyć się można już jesienią.

Zobacz też: Jesień w turystyce.

Nepal, jeden z egzotycznych kierunków na jesień. W tle Annapurna.

Taki jest właśnie turystyczny rok. Od wakacji do wakacji. Od urlopu do urlopu. Szukamy długich weekendów, pięknych wycieczek i najlepszych ofert. Kalendarz jest ważny, a w nim takie daty, jak Boże Narodzenie i sylwester, ferie, Wielkanoc, majówka, 15 sierpnia i 11 listopada, czyli te, które mogą prowokować do wyjazdów. Branża turystyczna z dużym wyprzedzeniem kreuje atrakcje i zachęca, jak tylko może. Jeździmy więc. Według danych Światowej Organizacji Turystyki w 2017 roku w podróż udało się aż 1,322 miliarda osób, o 7 proc. więcej, niż w roku poprzednim.

Autorskie biuro podróży: Krzysztof Matys Travel

Art Basel. Targi sztuki w Bazylei

Słyszeć o nich musiał każdy, kto interesuje się sztuką współczesną. Co roku w czerwcu, na kilka dni zjeżdżają się zainteresowani z całego świata. Galerie, które chcą sprzedać, potencjalni nabywcy oraz zwyczajnie, jak ja, ci, którzy chcą pooglądać. Dla tych ostatnich miejsce to wyśmienite. Na dwóch piętrach centrum targowego Art Basel zobaczyć da się więcej, niż w prestiżowych muzeach. Od klasyki po rzeczy najnowsze, płótna na których farba ledwie zdążyła wyschnąć.

Świetna architektura centrum wystawowego

Do tego mnóstwo wydarzeń towarzyszących, ekspozycje w różnych miejscach, w budynkach i w plenerze. To okazja, żeby odkryć nowe nazwiska, złapać interesujący trop i nawdychać się atmosfery, która działać będzie jeszcze przez najbliższe tygodnie.

Klasyka, czyli Jean-Michel Basquiat, gigant lat 80. XX wieku

Artystom i galeriom do centrum wystawowego dostać się nie jest łatwo, konkurencja duża, dlatego zainteresowani tematami bardziej niszowymi, szukać muszą również w innych punktach miasta. W prowadzonej przez białostoczan galerii Kooku Desighn wystawiano płótna Andrzeja Strumiłły. A jeśli chodzi o nasze, podlaskie regionalizmy, to trzeba wspomnieć Michała Jackowskiego, który również pojawił się z Bazylei.

W centrum wystawowym Art Basel, z polskich instytucji mogliśmy spotkać Fundację Foksal oraz Galerię Starmach.

Art Basel, tu się dużo dzieje…

Targowanie, handel. Przedsiębiorcy z Nowego Jorku, Londynu, Amsterdamu, Berlina, Tokio i Bombaju przywożą coś, żeby sprzedać. Ceny, które zapamiętałem. Picasso za 25 mln dolarów, mały Chagall 380 tys., Miro 950 tys., a ze sztuki współczesnej, to Joe Bradley – widziałem trzy płótna, każde za 750 tys. dolarów.

Piękny budynek centrum wystawowego zamienił się w świątynię sztuki. Zresztą nie tylko on. Miasto żyje targami, na pierwszy rzut oka widać, że Art Basel jest tam czymś ważnym. Hotele, restauracje, doskonała komunikacja publiczna, wszystko działa z myślą o gościach targów.

Jedna z londyńskich galerii wystawiająca obraz Marthy Jungwirth

Katedra w Bazylei, monumentalny gotyk, sięgająca pamięcią trzynastego wieku. Nad drzwiami św. Piotr z kluczami do raju, na witrażu Chrystus tronujący, a w środku, na miejscu ołtarza ustawiono krzesełka dla melomanów. Trwają koncerty organowe. Byłem w Bazylei pierwszy raz i za bardzo zainteresowany obrazami, żeby dopytać i wyjaśnić ten temat. Dlatego nie wiem, czy katedra przestała być kościołem tylko okazjonalnie, czy też może w ogóle nie pełni już swojej podstawowej roli. Bo brakuje wiernych, bo świat zmienił się już tak bardzo… Przechadzając się po mieście, myślę, że wszystko jest możliwe. Patrząc na Bazyleę można odnieść wrażenie, że miejscowi raj już mają. Tu, na ziemi. Pięknie, czysto, wygodnie, bezpiecznie i dostatnio. Wszyscy mili i z uśmiechem na twarzy. Łatwo uwierzyć, że nie potrzebują marzeń o innym życiu.

Fondation Beyeler

Z kronikarskiego obowiązku należy dodać, że:

  • W tym roku prace ponad 4 tys. artystów wystawiało 491 galerii.
  • Ceny biletów: jednodniowy kupiony w internecie: 50 franków (w kasie na targach: 60 franków); dwudniowy: 90 franków. Z biletem na Art Basel mamy 50 proc. zniżki na wejścia do muzeów Bazylei, a odwiedzić trzeba przynajmniej Kunstmuseum oraz Fondation Beyeler – piękne połączenie nowoczesnej architektury, zieleni ogrodów i wyśmienitych obrazów.

Zielony tramwaj nr 15 podwozi pod same drzwi Art Basel

Polecamy naszą autorską galerię

Coraz mniejszy świat

Z tematem borykam się od lat. Szukam nowych kierunków. Dla turystów. Biuro podróży musi odświeżać ofertę i przynajmniej raz na jakiś czas zaproponować atrakcyjną nowość. Jest z tym pewien kłopot, bo do dyspozycji mamy coraz mniej niewyeksploatowanych miejsc. Gdzie zabrać wycieczkę? Czym zwrócić uwagę i jak zainteresować rynek? Turyści, którzy dużo jeżdżą, byli już niemal wszędzie, od Nowej Zelandii po Białoruś. Świat zmalał, skurczył się i ma coraz większe trudności z zaspakajaniem podróżniczych potrzeb. Przydałyby się nowe kontynenty, a nawet więcej – nowe planety.

Właśnie to zaprzątało mi głowę, gdy przeciskałem się przez ludzką ciżbę na targach książki. Zaglądam na nie co roku, głównie po to, żeby szybko, w jednym miejscu nabyć pozycje, które wcześniej jakoś umknęły, o których w codziennym zabieganiu po prostu zapomniałem. No i oczywiście, za każdym razem mam nadzieję, że może dostrzegę jakąś perełkę, pozycję, o której nie słyszałem, a która warta jest lektury. Tym razem się udało! Wypatrzyłem ją pośród setek innych publikacji. Właściwie to chyba sama rzuciła mi się w oczy; bardziej ona znalazła mnie, niż ja ją. Książka pięknie wydana, bogata w reprodukcje dawnych map. To Atlas lądów niebyłych Edwarda Brooke-Hittchinga, autora, o którym przeczytałem na okładce, że jest nieuleczalnym mapofilem, synem antykwariusza; mieszka w Londynie wśród zakurzonych starych map oraz książek. Wiele wyjaśnia podtytuł tej pracy: Największe mity, zmyślenia i pomyłki kartografów. Chodzi więc o miejsca, których w rzeczywistości nie ma, a które pojawiły się tylko w opisach i opowieściach. Są tam hasła zgoła niesamowite, jak choćby Wewnętrzne Morze Australii, Wyspa Demonów czy Nowa Południowa Grenlandia. Z perspektywy dzisiejszego człowieka, uzbrojonego w wiedzę i narzędzia dwudziestego pierwszego stulecia brzmi to wręcz zabawnie, ale był czas, że traktowano je serio. Wysyłano ekspedycje i wydawano opasłe tomy relacji i świadectw.

Fragment okładki. Dom Wydawniczy „Rebis”.

Cześć z zamieszczonych w tej książce map znana jest dość powszechnie z innych publikacji. Podobnie zresztą, jak i niektóre tematy. Ot, choćby królestwo Księdza Jana, którego fascynującą historię poznaje się przy okazji studiów nad Etiopią. Spora część haseł z indeksu „lądów niebyłych i fantasmagorii” powstała w okresie odkryć geograficznych, jest efektem pomyłek ówczesnych żeglarzy, ale też celowych zmyśleń i przechwałek. Najbliższa nam geograficznie jest opisana w tej książce historia bogatego wyspiarskiego miasta Wineta, utożsamianego z wyspą Wolin.

Tak więc, książka rzuciła mi się w oczy. Nie słyszałem o niej wcześniej, ale nie zastanawiałem się nad kupnem. Nabyłem od razu. Dlaczego? Z uwagi na samą koncepcję książki. A właściwie, to ze względu na sposób, w jaki tę koncepcję odczytałem. Wystarczył mi widok okładki, żeby obudziła się nadzieja, że trafiłem na coś, co może mieć znaczenie dla rozważań nad turystycznym fenomenem kurczącego się świata. To tak, jakbym spotkał kogoś, kto myśli podobnie, kto doszedł do tych samych wniosków. Radość i nadzieja na dodatkowe, inspirujące treści. Tak przywitałem książkę londyńskiego mapofila. Oto miałem przed sobą literaturę faktu, niemalże reportaż, tekst o lądach, ale lądach wyjątkowych – tych, których nie ma. Nie ma, a przecież dobrze by było, gdyby jednak istniały! Co by nam szkodziło mieć drugą Grenlandię, wewnętrzne morze w Australii czy jakiś zapomniany wcześniej kontynent?! Jasne, że byłoby super, gdyby pojawiły się na obowiązującej dziś mapie. Istniałyby i kusiły. Nie, oczywiście nie szukalibyśmy tam złota czy cennych przypraw, jak w epoce kolonialnej. Mielibyśmy po prostu więcej podróżniczych celów. Mielibyśmy pole do popisu, do zaspakajania potrzeb podróży i poznawania świata. Nowe strony w katalogach i nowe programy wycieczek.

Dawno temu nieznane lądy wzbudzały zainteresowanie z powodu marzeń o bogactwie, ze względu na szanse podboju i możliwość tworzenia kolonii. Potrzebne były faktorie, monopole i siłą budowane rynki zbytu. Emocje rozbudzały też fantastyczne opowieści o jednookich stworzeniach przykrywających się własnymi stopami i potworach zamieszkujących odległe morza. A dziś? Dziś potrzebujemy plaż dla turystów i ciekawych obiektów do zwiedzania. Tyle wystarczy.

Zobacz: turystyczne gadżety z mapą świata: kominy, t-shirty, puzzle…

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén