Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Kategoria: Bez kategorii (Strona 28 z 32)

Turystyka powodziowa

Trwa dyskusja dotycząca zachowań gapiów w trakcie powodzi. Widziałem telewizyjne obrazki z Warszawy, słyszałem relacje kogoś, kto stał wczoraj w gigantycznych korkach. Bo ludzie zwalniają lub zatrzymują się na mostach, żeby pooglądać wysoką wodę. Na dobre, ale czasami niebezpieczne, punkty widokowe, przychodzą rodzice z dziećmi. Jeśli „powódź tysiąclecia” to i atrakcja tysiąclecia. Jak tu wysiedzieć w domu. Zmarnować taką okazję? Ot, ludzka ciekawość.

 

W dziwnej roli był dziś prowadzący poranny program w TVN24. Z jednej strony apelował do rozsądku, z drugiej zachęcał do przysyłania zdjęć. Łatwość wykonywania fotografii bywa dziś upierdliwa. A niech tak co druga osoba zatrzyma samochód i wyjmie komórkę żeby zrobić fotkę.

 

Ze zdjęciami to generalnie dziwna sprawa. Po co się je robi, jeśli wszędzie ich pełno, w każdej gazecie, w każdym portalu informacyjnym? Przecież i tak nie zrobię lepszego niż profesjonalny fotoreporter. Chodzi chyba o sam fan robienia, a nie o efekt końcowy.

 

Słucham komentarzy, często bardzo krytycznych. Słucham apeli wojewody i innych odpowiedzialnych za porządek osób. Ale tak sobie myślę, że ta ciekawość, która pcha ludzi na mosty i na wały jest przecież również motorem turystyki. Od razu mi się przypomina jak zatrzymywaliśmy autokar na moście na Nilu, po to, by turyści mogli zrobić sobie zdjęcie z rzeką w tle.

 

Trochę się wykształciliśmy, mocno się wzbogaciliśmy, ale odruchy raczej pozostają te same. Ktoś mógłby zaryzykować tezę, że dziś tłum nie przygląda się palącym stosom czy ścinanym publicznie głowom, ale podróżuje w poszukiwaniu atrakcyjnych widoków i intensywnych doznań. Można nazwać to „ciekawością świata” albo, po prostu, ciekawością.

 

Apelowanie do rozsądku czy dobrego smaku przyniesie mizerny efekt. Pozostają kary. Świadomość ich nieuchronności zrobi swoje. Gdybym wiedział, że NAPRAWDĘ nie mogę zatrzymać się na moście, to bym się nie zatrzymywał. I nie pomogłyby żadne prośby i błagania turystów. Ale to Egipt. Miałem pewność, że nie będzie żadnego mandatu. Więc robiliśmy tam „photo stop” wielokrotnie. Taka durna ludzka natura. Bez bata ani rusz.

Wybory all inclusive

Podobno w Ministerstwie Spraw Zagranicznych gotowy jest już projekt uruchomienia dodatkowych punktów do głosowania w najbliższych wyborach prezydenckich. Taką możliwość będą mieli m.in. Polacy wypoczywający w egipskiej Hurghadzie, bułgarskiej Warnie i w tureckiej Antalyi. Jak informuje „Gazeta Wyborcza” stosowny dokument czeka już tylko na podpis ministra. To ciekawy – a nieco żartobliwie można by powiedzieć, że również mocno „turystyczny” – pomysł.

Oczywiście źródeł zainteresowania MSZ takim rozwiązaniem wszyscy doszukują się nie tyle w chęci zwiększenia samej frekwencji, co w zamiarze pomocy kandydatowi PO. Wiadomo, że elektorat tej partii to ludzie lepiej sytuowani i mieszkańcy dużych miast, czyli osoby najczęściej korzystające z wakacyjnych wyjazdów.

Swego czasu Jarosław Kaczyński – chyba z barku jakiegokolwiek innego pomysłu – próbował wprowadzić nieco zamieszania postulatem masowych wyjazdów na plaże Egiptu i Tunezji, czego nie omieszkaliśmy skomentować na tym blogu. >>

Jak to dziwnie los historię plecie. Dziś to te właśnie plaże są powodem do zmartwień sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego.

Pierwsza tura wyborów przypada 20 czerwca, druga 4 lipca. Co wybiorą Polacy? Wakacje czy głosowanie? Od tego zależeć może to, kto zostanie prezydentem.

Czy pomysł Platformy ma szanse powodzenia? Nie wiem, dużo zależy od tego jakie będą nastroje. Można przypuszczać, że im bliższe wojnie domowej, tym więcej ludzi odwiedzi lokale wyborcze w turystycznych kurortach. Jeśli natomiast, polityczna atmosfera będzie tylko lekko ciepła, wybiorą raczej leżak plażowy i zimne piwo w ramach All inclusive.

Po latach pracy z turystami, wiem jak jest. Komu chce się ruszać jeśli dookoła jest tak pięknie? Basen, ciepła woda, szum morza, rafy koralowe, muzyka, ładnie opalone ciała, błogie lenistwo… Wstać, pojechać i ustawić się w kolejce do urny? Będzie ciężko.
  
Na pewno, jednak są tacy, których taka możliwość ucieszy. W ciągu ostatnich dni, wśród ludzi odwiedzających nasze biuro, dało się zauważyć, iż niektórzy tak planują wakacyjny wyjazd, aby przypadkiem nie trafić na termin wyborów. Powody do zmartwienia mogły mieć osoby, które już wcześniej wykupiły wczasy na przełomie czerwca i lipca. To bardzo popularny termin. Wiele osób rezerwowało go już w styczniu i lutym. Niektórzy ucieszą się, że mimo wyjazdu będą mogli zagłosować.

Pytanie ilu będzie takich, którzy specjalnie wybiorą ten termin po to, aby uciec z przedwyborczej Polski. Bo to, że będą, to pewne.

Może pojawią się promocyjne oferty biur podróży typu: dojazd do lokalu wyborczego gratis.

Ciekaw jestem jeszcze jednego. Jak będzie wyglądała kampania wyborcza na plażach? Rozdający ulotki działacze partyjni będą topless czy w garniturach? A może pojawią się inne oryginalne pomysły? Na przykład, wycieczka fakultatywna gratis, ale połączona ze spotkaniem przedwyborczym. Może tam kampania będzie ciekawsza? Bo u nas, póki co, to nudy.

Kulinarne przeboje

„Jeśli w czasie posiłku podają ci jakiś miejscowy rarytas, ważne jest, by go przyjąć, nawet jeśli zbiera ci się na wymioty na sam widok złowrogiego oka kozy na twoim talerzu” pisze Mark McCrum w książce pod tytułem Jak uniknąć gaf w obcych krajach. Dalej autor wymienia takie dania, jak gotowane larwy os, genitalia indyka, mrówki w czekoladzie, gulasz z kota czy zupę z penisa kozła. Jak widać dobór potraw nastąpił według kryterium szoku kulturowego. Jedząc coś takiego zmagamy się z uprzedzeniami. Natomiast walory smakowe mogą być niczego sobie.

Tarasun – bimber z… mleka! Specjalność ludów Syberii. Więcej o tym tu: Bajkał kulinarnie.

Gorzej jeśli i jedno i drugie, delikatnie mówiąc, nie należą do najbardziej atrakcyjnych. Przypominam swoje doświadczenia. Na pierwszym miejscu postawiłbym chyba etiopską indżerę, czyli coś w rodzaju kwaśnego i mokrego placka. Wyglądem przypomina wywrócony na wierzch krowi żołądek, a w smaku jest jeszcze gorsza. W sporej części Etiopii jest podstawowym daniem, pełni rolę chleba, ale jada się to na śniadanie, obiad i kolację. Często, w tanich jadłodajniach nie ma nic innego. I tu turysta ma problem. Nie chce, ale musi. Wśród Polaków odwiedzających ten piękny kraj ugruntowało się powiedzenie: indżera – mokra ściera. Muszę przyznać, że w pełni zasłużone. Więcej na ten temat: Etiopia.

Indżera z dodatkami. Sosy są pyszne, do  smaku placka trzeba się przyzwyczaić.

A z rzeczy, które jadłem ostatnio, to gotowane wnętrzności barana. Wszystkie! W jednym wielkim kotle. Najpierw pije się rosół, później je pozostałe części. Już sam widok jest niesamowity i…. niezbyt zachęcający. A zapach? No cóż, pachnie zawartością jelit. I  baranim łojem. Takie cuda w Kirgistanie.

Autor wspominanej książki podaje przykłady „ciekawych” potraw z różnych strona świata. Niestety nie pojawia się nic z Polski. W ogóle nasz kraj wymieniony jest chyba tylko ze dwa razy, zawsze przy okazji wódki. Czy rzeczywiście w naszej narodowej  kuchni nie mamy nic, czym moglibyśmy wprawić w zakłopotanie zagranicznego turystę?

Zastanawiam się nad tym i przychodzą mi do głowy następujące potrawy:

• Tatar – ponieważ nie wszędzie jada się surowe mięso. A często towarzyszy mu dodatkowo surowe jajko! Brr…

• Śledzie – słone i dziwne z wyglądu i dotyku. Słyszałem opowieść o studencie z Afryki, który pobyt w Polsce rozpoczął od próby usmażenia śledzia. Długo nie chciał dać się namówić na ponowne skosztowanie tej ryby.

• Kiszone ogórki i kiszona kapusta. W wielu miejscach świata kwaszone oznacza zepsute.

• Podpiwek. Na Podlasiu nadal pijemy. Ale nie taki kupowany czy rozrabiany ze sklepowego koncentratu. Prawdziwy, swojski. Ostatnio, miałem przyjemność gościć ludzi, którzy nigdy wcześniej nie próbowali tego specjału. Byli bardzo mili, ale widziałem, że szło im to dość opornie.

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrznaości barana

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrzności barana

• A skoro przy trunkach jesteśmy, to oczywiście bimber. Ten w najgorszym wydaniu, rozpoznawalny po zapachu nawet przy ostrym katarze. Nieprzyzwyczajonych zwala z nóg i ostro poniewiera. U nas, na Podlasiu zwany „duchem puszczy”. W dobrym wydaniu, to naprawdę porządny trunek. I oczywiście turystyczna atrakcja, nielegalna oczywiście. Więcej w artykule: Samogon z Podlasia.

• Kiszka ziemniaczana, czyli tarte kartofle upchane w świńskie jelito grube. Nasz specjał regionalny. Smakuje nieźle. Pod warunkiem, że się nie uczestniczyło w myciu kiszek. Kiedyś pomagałem w tym mojej babci. Zapach pamiętam do dziś.

• Aha, no i oczywiście, to, co na ciepło w trakcie świniobicia. Kiedyś bardziej popularne, dziś już mało kto zna ten smak, choć na Litwie, na przykład, ciągle funkcjonuje – do kupienia nawet w sklepie. Podsmalone świńskie uszy i ogony. Do chrupania zamiast chipsów. Zagryzka do piwa. A jako danie główne smażony mózg. Smacznego, na zdrowie! Ja dziękuję.

Macie jakieś pomysły? Doświadczenia, historie do opowiedzenia? Zapraszam, stwórzmy listę kulinarnych przebojów.

Zobacz artykuł o wyjątkowej kuchni gruzińskiej.

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel. W trakcie  naszych wycieczek poznajemy najciekawsze lokalne smaki. Zapraszamy!

Sprawiedliwy Handel

Każdego dnia sięgamy po kubek z kawą, po herbatę. Jemy czekoladę, pijemy kakao. Raczej nie zadajemy pytań o pochodzenie tych produktów. O to kto i w jakich warunkach nad nimi pracował. Czy przypadkiem w aromatycznej kawie nie są zaklęte łzy i krzywda uprawiających ją plantatorów.

Nie chodzi tu o niedostatek w europejskim rozumieniu. Nie chodzi tu o „wyzysk pracownika” o jakim słyszeliśmy ostatnio przy okazji pierwszomajowych demonstracji. Chodzi tu o krzywdę w wariancie ekstremalnym.

Znam to, widziałem i dotykałem. Przy okazji wyjazdów do Etiopii zainteresowałem się mocniej tym tematem. Mamy tam do czynienia ze skrajnym ubóstwem rolników uprawiających kawę. Najlepszą na świecie! W klimacie, który jak żaden inny, sprzyja takim plantacjom. W sytuacji, gdy kawa rośnie nawet dziko. Jak to możliwe, że w takich warunkach ludzie cierpią głód? Spytajcie o to koncerny, które opanowały rynek i dyktują ceny. Szacuje się, że w niektórych rejonach, odbiorcy powinni płacić rolnikom minimum kilka razy więcej, tylko po to by zaspokoić elementarne, najbardziej podstawowe potrzeby. Mam na myśli jedzenie i ubranie. Żadnych zbytków typu szkoła, podręczniki, lekarstwa…

W najbliższą sobotę, 8 maja, będzie obchodzony Światowy Dzień Sprawiedliwego Handlu. Przy tej okazji pewnie pojawi się trochę informacji w mediach. To dobrze bo to ważna idea. Na czym polega? W największym skrócie na tym, by dystrybuować towar tak, aby więcej pieniędzy zostawało na samym dole drabiny, czyli u rolników, u podstawowych producentów. Można temu wierzyć? Moim zdaniem tak. Ale oczywiście sprawdźcie. Poczytajcie w internecie. Zobaczcie co robią te stowarzyszenia. Nie tylko płacą więcej pracownikom, ale też wspierają ich w inny sposób. Pomagają w budowie prostych przetwórni, w unowocześnieniu produkcji, w edukacji dzieci, wspierają system ochrony zdrowia. Pilnują aby w całym procesie nie pojawiły się nadużycia. Eliminują pracę niewolniczą.

Ale same informacje nie wystarczą. Sprawdźcie czy w waszym sklepie są takie produkty, pytajcie o nie. Sprawmy aby pojawiły się w szerokiej ofercie.

W czasie ostatniego pobytu na Litwie, w zwykłym sklepie spożywczym, w małych Trokach, bez problemu znalazłem prawdziwą etiopska kawę dystrybuowaną według zasad Sprawiedliwego Handlu. Ale już w Białymstoku mam z tym problem. Widać, że idea ta nie przebiła się u nas na tyle, aby produkty Fair Trade, zagościły w osiedlowych sklepach.

Bądźmy sprawiedliwsi. Na początek, choć odrobinę. Małymi krokami zmieniajmy świat na lepsze. Przywiązujmy wagę do tego, co i skąd kupujemy. W ten sposób poprawimy dolę wielu rodzin w krajach Trzeciego Świata. Oni tej pomocy potrzebują. Taki wyszedł mi osobisty apel 🙂

Szukajmy produktów ze znaczkiem Fair Trade. Nie tylko z okazji Dnia Sprawiedliwego Handlu. Róbmy to na co dzień. Wiem, że osoby, które kochają podróże, osoby które poznają świat i są na niego otwarci, robią to z największą przyjemnością.

Polacy na Litwie

Tekst, który zamieszczam niżej, napisałem ponad 3 tygodnie temu. Zrobiłem to zdumiony niemal zupełnym brakiem reakcji, i polskich polityków, i mediów, na decyzję litewskiego Sejmu w sprawie pisowni polskich nazwisk. Tekst był gotowy rano, w sobotę 10 kwietnia. Nie zamieściłem go ze względu na wiadome wydarzenia. Tym bardziej, że dotyczyło to też trochę prezydenta Kaczyńskiego. Posłowie litewscy zagłosowali w ten sposób w dniu wizyty polskiego prezydenta w Wilnie. Gest, policzek, upokorzenie, bezsilność?

Publikuję ten artykuł dziś, pod wpływem kolejnych informacji z Litwy. Oto dyrektor firmy przewozowej jest karany za to, że na tabliczkach autobusów obok nazw litewskich używa również nazw miejscowości w języku polskim. Podobnie, Inspekcja Języka Urzędowego, grzywną ukarała dyrektora administracji samorządu solecznickiego za polskie nazwy ulic, jakie pojawiły się na prywatnych domach w jego regionie.

Polecam, zaglądajcie czasem na stronę Kuriera Wileńskiego.
A oto tekst z 10 kwietnia.

Litewskie problemy

Lubię jeździć na Litwę. I nie tylko ja! To jedno z bardziej popularnych miejsc dla zorganizowanych i indywidualnych wycieczek. Nasze biuro obsługuje grupy z całej Polski – firmy, urzędy, szkoły, sympozja, konferencje, itd. Jest spore zainteresowanie. Z rozkoszą przesiadujemy w tamtejszych saunach. Zachwycamy się miejscową kuchnią. Niejeden turystyczny obiekt funkcjonuje dzięki przybyszom zza zachodniej granicy.

Ale w tej pięknej sytuacji jest jeden zgrzyt. Dotyczy trudnej sytuacji naszych rodaków na Litwie. Niestety, najczęściej, przypominamy sobie o tym dopiero jadąc tam z wycieczką. Niemal bez echa w polskich mediach przeszła ostatnia decyzja Sejmu w Wilnie. Posłowie zadecydowali, że polskie nazwiska na Litwie nadal trzeba będzie zapisywać po litewsku. Tym samym, po raz kolejny, zignorowano zupełnie polsko-litewski traktat z 1994 roku.

Zdumiewa mnie:

• Milczenie polskich mediów i środowisk opiniotwórczych.
• To, że sytuacja naszych rodaków na Białorusi zajmuje mnóstwo uwagi, a na Litwie już nie.
• Bezsilność polskiego rządu. Wiem, wiem, w tym przypadku to demokratyczna decyzja Sejmu niezależnego kraju. Ale Polacy na Litwie od lat mają poczucie dyskryminacji (pisownia nazwisk i miejscowości, problemy z odzyskiwaniem nieruchomości…), a nasze władze uzyskują tylko kolejne obietnice unormowania sytuacji.

Nie obchodzi nas to czy nie jest „po politycznej linii”? A może po prostu nic o tym nie wiemy?

Nie mam rodziny na Litwie, ani nieruchomości, które chciałbym odzyskać. Nie piszę tego we własnym interesie. W czyim więc? Paradoksalnie, myślę, że przede wszystkim w interesie Litwy. Na razie zwycięża tam nacjonalistyczna retoryka. To coś zupełnie z innej epoki, całkowicie antyeuropejskie, coś co  Litwie może tylko zaszkodzić.

Daleki jestem od jakichkolwiek nacjonalistycznych poglądów. W całej sytuacji chodzi nie tylko o to, że to Polacy. Jesteśmy w Unii Europejskiej (my i Litwini!), to do czegoś zobowiązuje, trzymajmy standardy!

Rzecz jasna, świadom jestem historycznych zaszłości. Wiem jak w Wilnie i Kownie pamięta się dwudziestolecie międzywojenne. Przegłosowując tak restrykcyjną ustawę posłowie zasłaniają się troską o język litewski i obawą przed powtórną polonizacją.

Jak na dłoni widać, że same spotkania prezydentów i ministrów nie wystarczą. W sprawie pisowni nazwisk litewski rząd miał dobre chęci, ale Sejm odrzucił te propozycje i przyjął własny projekt. Nawet koalicyjni posłowie głosowali przeciwko swojemu rządowi. Pod presją wyborców. A wszystko to w dniu wizyty w Wilnie polskiego prezydenta! Może więc trzeba pomyśleć o jakimś dużym, mądrym, programie edukacyjnym? O wspólnych przedsięwzięciach młodzieży, studentów…?

Lubię Litwę i lubię Litwinów. Cieszą się, że blisko mojego Białegostoku jest tak atrakcyjnie turystycznie miejsce!

Wychowałem się na podlaskiej wsi. Kiedyś, dawno temu, w czasie Rzeczpospolitej Obojga Narodów, był to już teren Wielkiego Księstwa Litewskiego. Do granicy z Koroną Polską było kilka kilometrów. Jakby nie patrzeć, jestem więc też trochę Litwinem.

Pierwszy maja, dzień hultaja

Robotnicze święto postanowiłem uczcić godnie i poszedłem do pracy. Na kilka godzin, żeby uporządkować zaległe sprawy. A, że biuro mam w centrum miasta, to oczywiście trafiłem na pierwszomajowe imprezy. Zatrzymałem się na chwilę. Akurat przemawiał regionalny przewodniczący jednego ze związków zawodowych. Mówił ostro. O biedzie i o milionach Polaków żyjących w strasznych warunkach. Mówił, a czasem nawet krzyczał. Było o społeczeństwie, które z braku pieniędzy leczy się głównie czosnkiem. Było o ludziach pracy i o bezrobotnych (ciekawe zestawienie). A wszystko to mówca zderzał z bogatymi hochsztaplerami, z majątkami zdobytymi w podejrzany sposób. Wypominał piękne domy z basenami i prywatną opiekę medyczną. Czysty populizm.

Policzyłem, słuchało go prawie 90 osób. Główny plac Białegostoku, 1 maja, południe. Jakoś blado z poparciem. Ale tak na pierwszy rzut oka, to biednych tam nie widziałem. Panowie w garniturach, działacze, związkowcy…
  

Moją uwagę zwróciła dysproporcja: mało uczestników demonstracji, dużo dziennikarzy. Radio, telewizja, fotoreporterzy. Niesamowitą promocję ma polityka. Garstka ludzi stoi w reprezentacyjnym punkcie miasta, zabezpiecza to mnóstwo policji, a o wszystkim powiedzą i napiszą  media. Super, każdy by tak chciał. Stałem tak i oglądałem zazdroszcząc nieco, ale czas naglił, musiałem iść do pracy. Ciężkie życie podłego kapitalisty. Musi pracować nawet w robotnicze święto.

Odchodząc słyszałem jeszcze za plecami jak przemawiający wzywał do poparcia w wyborach prezydenckich jednego z kandydatów. Konkretnie, z imienia i nazwiska, przewodniczącego jednej z partii. Podobno to bardzo ważne, tak mówił.

W biurze nazbierało się tego trochę. Targałem właśnie ciężki karton z makulaturą do śmietnika (z segregacją oczywiście) kiedy minął mnie pochód jakiejś młodzieżówki pod czerwonymi sztandarami. Znowu garstka ludzi, kilkudziesięciu. Z młodych gardeł głośne okrzyki. Zapamiętałem: Chodźcie z nami, nie z liberałami! oraz: Nasze prawo, prawo pracy! Intonowali to jakoś tak dziwnie, że kojarzyło mi się z zabawą z dzieciństwa: Gąski, gąski do domu!

W tle było słychać jeszcze inne, natarczywe dźwięki. To muzyka z festynu miejskiego na rynku przy ratuszu. Może tam była lepsza frekwencja. Nie wiem, nie miałem czasu sprawdzać, wróciłem do pracy.

Jak myślę o tym teraz, po kilku godzinach, to mam wrażenie mega surrealizmu. Aż trudno uwierzyć, że to naprawdę się wydarzyło. Taki obraz: pusta ulica, w eskorcie policji, idzie grupka młodych ludzi z czerwonymi flagami. Nie utożsamiam się z nimi i nie podzielam poglądów, ale na swój sposób podziwiam. Za to, że im się chciało! To jak artystyczny performance. Tak, to odebrałem.

A może to jest pomysł na turystyczną promocję? Żeby tak zorganizować pochód jak za dawnych czasów. Może taki przekrojowy, w strojach i stylizacji różnych okresów, od końca XIX wieku po rok 1989. Telewizja by pokazała, ludzi trochę by przyjechało. A niejednej osobie pewnie i łezka w oku by się zakręciła.

Słowo hultaj należy już do archaizmów. Używane (w pokoleniu moich dziadków) na określenie kogoś pomiędzy leniem, a nicponiem. Pierwszy maja, dzień hultaja, to powiedzonko, którym próbowano odreagowywać przymus uczestnictwa w pochodach pierwszomajowych. Dziś już chyba zapomniane, a szkoda bo ma przecież swoją wartość. Spokojnie można by je wykorzystać przy organizacji wspominanego wyżej stylizowanego, historycznego pochodu. Jako hasło przewodnie kontrmanifestacji 🙂

Majówki (nie)wątpliwy czar

O co właściwie chodzi? O ten jeden wolny dzień? Czy to wystarczający powód by jechać niemiłosiernie zatłoczonym pociągiem, stać w korkach, płacić drożej za hotel czy rezerwować coś z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem? Może lepiej przełożyć to o tydzień lub dwa, wziąć jeden dzień wolnego. Będzie bardziej komfortowo i pogoda pewnie stanie się już nieco łaskawsza.

Na majówkę do Aquaparku, Pomysły na majówkę, Weekend majowy. Jak i gdzie go spędzić. Podpowiadamy. To tylko kilka tytułów z pierwszych stron portali internetowych. Piszą o tym też gazety, słychać w radiu i telewizji. Czy takiej presji można się oprzeć? Może i można, ale kto to potrafi. Wypada pojechać, chociaż do szwagra na działkę.

Majówka na plaży

Na Tunezję chyba jeszcze za chłodno, na Turcję na pewno za zimno. O plażach południowej Europy nie ma co wspominać. Jak zawsze, zostaje Egipt. No i może Wyspy Kanaryjskie. Jeśli więc chodzi o plażowanie, przełom kwietnia i maja to nic szczególnego. W biurach podróży patrzymy na to spokojnie. Za kilka tygodni zacznie się prawdziwy boom. Sprzedawać będzie się wszystko. Bez znaczenia, weekend czy nie.

Majówka w Wilnie

Rozpoczyna się sezon na wycieczki autokarowe. Ruszają najpopularniejsze europejskie trasy. Oczywiście Paryż, Rzym, Praga… U nas, w północno-wschodniej Polsce, z racji na bliskie położenie, najłatwiej o wycieczkę na Litwę, do Wilna, Druskiennik, Trok i Kowna. Hotele w Wilnie trzeba było rezerwować i przynajmniej w części opłacić, kilka miesięcy wcześniej. Każdy ma swoje pięć minut. Ale tylko pięć. Te same hotele, od poniedziałku świecą już pustkami.

E-majówka

Jeśli przyjąć, że sytuacja w internecie przynajmniej w części oddaje rzeczywistość, to znaczyłoby to, że majówka jest super pomysłem na biznes. Zajęte są chyba wszystkie domeny ze słowem majówka w adresie. Jest majowka-gory, majowkanadmorzem, majowka-spanie, studenckamajowka, majowka-spa. Jest oczywiście nasza-majowka. Mnóstwo możliwych kombinacji. Linki sponsorowane w Google też są pełne przeróżnych ofert.

Patriotyczna majówka

Ci, którzy nigdzie nie wyjadą też znajdą coś dla siebie. Władze lokalne w trosce o obywateli miast i wsi, zorganizują festyny. Będzie miło. Dzięki telewizji przeżyjemy kolejną przyspieszoną lekcję historii. Pojawi się coś mądrego i wzniosłego o pierwszym i o trzecim maja. A może i jakiś film historyczny, emitowany już z piętnaście razy.

Nie ma złudzeń, zapewne, jak zwykle, te ostatnie formy oddania hołdu weekendowi majowemu, odniosą spektakularne zwycięstwo. Grill i TV. Po co więc denerwować ludzi pomysłami wyjazdów, propozycjami wycieczek czy rankingami hoteli ze SPA. Wystarczy podawać prognozę pogody i program telewizyjny.

Miłej majówki!

Troki, atrakcje i zabytki

Wielkoksiążęce i królewskie Troki. Dziś kilkutysięczne miasteczko, niegdyś potężny ośrodek polityczny, pamiętający znamienitych władców od księcia Witolda i króla Jagiełły po Zygmunta Augusta – ostatni z Jagiellonów urządził tu swoją letnią rezydencję.

Zamek. To on jest ikoną Trok. Wzniesiony na wyspie i połączony z lądem drewnianym mostem. Tuż za nim, po drugiej stronie, wąskiego w tym miejscu jeziora, odrestaurowywany jest właśnie pałac Radziwiłłów. Trokom przybędzie kolejna turystyczna atrakcja.

Kenesa, czyli świątynia karaimska. Budynek z XVIII wieku, przebudowany w latach 1894 – 1904. Znajduje się przy głównej, historycznej ulicy Trok, tuż obok mostu prowadzącego na zamek. Obowiązkowy przystanek na szlaku wszystkich wycieczek.

Kibiny – trocki rarytas kulinarny. To duże pierogi z drożdżowego ciasta nadziewane siekanym mięsem, warzywami, szpinakiem i serem, a nawet owocami. Pieczone w piekarniku. Przypominają indyjskie samosy. Tradycyjne karaimskie danie, jeden z turystycznych atutów Trok.

Kibiny ma w swoim menu każda restauracja, ale najbardziej będą nam smakować w tradycyjnym otoczeniu jednej ze starych, drewniany, gustownie urządzonych sal.

Niemal na całej głównej ulicy trok zachowały się urocze drewniane domy. Ustawione są szczytem do drogi, w którym widnieją trzy okna. Jak mówią miejscowi, jedno okno miało być dla mieszkańców domu, drugie dla Boga, a trzecie dla wielkiego księcia litewskiego.

Mało kto zagląda na stary karaimski cmentarz. Położony na zalesionym wzgórzu, tuż nad brzegiem jeziora, jest świadectwem niesamowitej historii Trok i całej Litwy. Jest świadectwem przenikania się i współistnienia kultur i religii. Na nagrobkach dostrzegamy napisy w języku polskim, rosyjskim i hebrajskim.

Kościół farny Nawiedzenia NMP. Ufundowany w 1409 roku, przebudowany w połowie XVII stulecia. Położony na wzgórzu, widoczny niemal z każdego miejsca Trok. W niedziele o godz. 10.00 odprawiana jest msza w języku polskim.

Wycieczki na Litwę

Turystyczna Litwa

Właśnie wróciłem z trzydniowego wypadu na Litwę. Bardziej wyjazd służbowy niż wycieczka. Oglądaliśmy hotele i restauracje. W ciągu ostatnich kilku lat, na Litwie, wybudowano ich sporo. Mają  dobry standard. Świetne ośrodki na szkolenia, konferencje i imprezy integracyjne. Pięknie położone, nad jeziorami, wśród zalesionych wzgórz.

Wielu Polaków zna Wilno i Druskienniki. Wycieczki zajeżdżają też do Trok, ale w większości tylko po to, żeby zwiedzić zamek i zjeść obiad w karaimskiej restauracji. A tymczasem Troki to turystyczna skarbnica z doskonałą infrastrukturą. Można zatrzymać się tu na dłużej.

„Niepoznane Troki” – taki tytuł ma folder, który otrzymałem od bardzo miłych Polaków, zajmujących się promocją regionu. Z właściwym sobie urokiem kresowej polszczyzny publikacja ta próbuje przybliżyć atrakcje Trok.

Miasteczko fantastycznie położone, na przesmyku między jeziorami, wśród sosnowych lasów, blisko Wilna. Ma przyciągające turystów zabytki: jedyny w tej części świata, położony na wyspie gotycki zamek obronny i liczący sobie 600 lat kościół, ufundowany na początku XV wieku przez księcia Witolda. Ma oryginalną tradycję i kulturę: społeczność karaimów i tatarów. No i do tego ma gdzie przyjmować gości.

Widziałem kilka ośrodków. Położone w lesie, nad jeziorami. Standard 3 – 4*. Sauny, baseny, masaże, sale konferencyjne…. A w samych Trokach, hotel z aquaparkiem i dużym SPA, gabinetami odnowy biologicznej, klubem sportowym, kręgielnią… No i z salą konferencyjną na 1,5 tys. osób. Widać zainwestowane pieniądze. Widać energię i wizję rozwoju turystyki.

Jeśli szukacie pięknego miejsca na udaną wyjazdową imprezę, to polecam Troki!

 

Widok z restauracji na zamek w Trokach.

„Moje Indie”

Dziś w Białymstoku spotkanie z Jarosławem Kretem, autorem książki „Moje Indie”. Wydawca przysłał SMS z zaproszeniem. Raczej nie skorzystam. Nie tylko dlatego, że właśnie wyjeżdżam na moją ulubioną Litwę. O książce tej pisałem już 3 marca. Przytoczę fragment tamtego wpisu:

Autor bierze Indie „na żywca”, jedzie tam zupełnie zielony. W efekcie tematy znane, szeroko już wcześniej opisane, są dla niego całkowitym zaskoczeniem. Tu muszę docenić oryginalność Kreta – nie znam innego takiego przypadku! Dziennikarze i reportażyści, piszący podróżnicy, wszyscy przygotowują się przed wyjazdem, jadą z walizką wiedzy. A po powrocie studiują znowu, uzupełniają, sprawdzają, dociekają… Ryszard Kapuściński był zdania, że na jedną napisaną stronę trzeba przeczytać przynajmniej sto. Kret tego nie robi. I może to właśnie, paradoksalnie, przez niektórych, uznane będzie za atut tej książki. Jeśli czyta ją ktoś, kto dużo wie o Indiach, nie znajdzie tam nic ciekawego, będzie raczej poirytowany brakami wiedzy autora. Ale ktoś, wchodzący dopiero w temat, może widzieć tu atrakcyjną, zaskakującą i dowcipną opowieść. Mnie to nie było dane.

Nie lubię takich książek. Nic nie dają, niczego nie wnoszą. Pozbawione są piękna i uroku.

Można podejrzewać, że mamy tu do czynienia z dość wyrachowanym wykorzystywaniem twarzy znanej z telewizji. Dlatego widzimy ją na okładce. Podobnie jak Taj Mahal – najgłupszy symbol Indii. Brawo wydawca! Niezły chwyt marketingowy.

I jeszcze, to co Świat Książki pisze na swojej stronie internetowej:

„Moje Indie” to znakomite połączenie opowieści przygodowo-podróżniczej z osobistym pamiętnikiem autora, który mieszkał tam przez kilka lat. To, o czym pisze, widział, słyszał, posmakował, poczuł i zrozumiał – trudno o lepszego przewodnika po egzotycznych dla nas obyczajach, kulturze, czy kuchni.

Bez komentarza.

Długo można by wytykać autorowi merytoryczne błędy i pomyłki, czasami skumulowane w niesamowity sposób, jak na stronie 46, gdzie obok siebie widnieją dwie rażące wpadki. Czerwony Fort, który dziś jest podstawowym celem wycieczek w Delhi, zbudował Szach Dżahan, a nie jego dziadek Akbar. Kilka linijek dalej autor pisze, że „system kastowy już od dawna oficjalnie w Indiach nie istnieje”. Co to znaczy, skąd takie twierdzenie? Podział kastowy, de facto, wpisany jest w prawo Indii, chociażby w postaci kwot zarezerwowanych kastom najniższym na uczelniach i w publicznych miejscach pracy.

Miejscami zdumiewa infantylny język, tak jakby autor nie miał innego pomysłu na opisanie pewnych rzeczy. Dla przykładu:

A co to jest „gurudwara”? – zapyta ktoś słusznie.
– A, to sikhijska świątynia – odpowiem.

Informacja dla zapaleńców. Spotkanie z Jarosławem Kretem: 23 kwietnia (piątek), godz. 17:30, księgarnia Świata Książki w Białymstoku, Rynek Kościuszki 32.

PS. Na zakończenie dwa zdania z książki, pod którymi wyjątkowo się podpisuję:

Nigdy też, nawet w najbardziej egzotycznych krajach, nie tęskniłem za polską kuchnią. Teraz po raz pierwszy tęsknię, ale za kuchnią indyjską.

Strona 28 z 32

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén