Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 30 z 38

Dlaczego Etiopia?

Przygotowuję się do wyprawy do Etiopii. Jadę tam po raz kolejny. Znam kraj, jego specyfikę, zabytki, historię, itd. Mogę opowiadać godzinami. Mimo to na moim biurku ponownie lądują te same książki. Czytam, notuję. Po co? Chcę znaleźć coś ciekawego, coś intrygującego, coś co przeoczyłem za poprzednim razem. Szukam czegoś, co mogłoby uzasadnić tę podróż.

W towarzystwie etiopskich kolegów

Po co jechać gdzieś po raz kolejny? Kiedy już się widziało i obfotografowało raz i drugi. Znowu narażać się na niebezpieczeństwo malarii (na południu Etiopii ciągle bardzo realne) oraz ryzyko jedzenia indżery, spać w namiotach i takich sobie hotelach? Po co oglądać straszną biedę, taką jakiej niemal nie sposób znaleźć w innych częściach świata? Za pierwszym razem to jeszcze rozumiem (choć nie do końca). Ciekawość. Tak zwana „ciekawość świata”, znana też jako umiłowanie podróży. Wszędzie już byłem, tylko nie tu, no to muszę pojechać. Itd….

 

W moim przypadku to oczywiście praca. Można by powiedzieć, że płacą mi to jadę. Ale to za mało. Argument finansowy nie jest decydujący. Po co więc to robię? Sam sobie nie bardzo potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Szczerze powiedziawszy nie daje mi ono spokoju od kilku lat. Dlaczego jeżdżę?

 

Etiopczyk nie zrozumie europejskiego turysty. Nie rozumiał chyba nigdy. Mamy sporo historycznych świadectw, które to potwierdzają. Jeśli wdacie się w rozmowę z miejscowym (ale musi być to osoba, która nie czerpie dochodu z turystyki!) powie wam, że doprawdy nie wie po co przejechaliście taki kawał świata. Macie ładny, wygodny dom i pod dostatkiem jedzenia. Żyjecie sobie bezpiecznie. Po co więc pchacie się tu gdzie bieda?! Spytają was też o to, dlaczego nie wybraliście o wiele ważniejszego celu podróży. Jeśli już gdzieś jechać, to tylko do Jerozolimy. Do grobu Chrystusa. Dla ortodoksyjnego etiopskiego chrześcijanina, jeśli już jakaś podróż ma sens, to tylko ta!

 

Sens podróżowania to temat, z którym chciałbym kiedyś się zmierzyć. Kim jest turysta? Co go napędza? Czy jest w tym jakaś większa wartość? A może tylko zwykła ciekawość, próżność i nuda?

 

Miło spędzić czas w takim kraju jak Etiopia. Sam nie wiem co to jest. Sztuka czy występek.

 

Ile umierających w Etiopii dzieci moglibyśmy uratować za cenę jednej wycieczki? Nie jadę, a zaoszczędzoną kwotę przekazuję na pomoc najuboższym. Demagogia? Możliwe. Ale na pewno nie dla tych, którzy dzięki temu zostaliby przy życiu.

 

Rozważania dotyczące natury turystycznej podróży jako takiej zostawiam na później. Gdzieś to we mnie tkwi, mam nadzieję, że dojrzewa i kiedyś będę miał w końcu jasny pogląd na ten temat. Teraz muszę skupić się  na Etiopii.

 

Co mnie tam pcha po raz kolejny? Może potrzeba zdefiniowania tego kraju. W końcu zamknięcia go w jakąś jednolitą opinię. Od lat szukam na to sposobu. Czytałem, studiowałem, byłem i widziałem, ale nadal ma problem z jednoznacznym jej określeniem. Dotyczy to również etiopskiego chrześcijaństwa. To ono tak naprawdę przyciągnęło mnie do Etiopii.  Zafascynowało mnie na odległość. Przy kolejnych spotkaniach pojawiały się coraz bardziej mieszane uczucia. Można godzinami opowiadać o Etiopii. Można hurtowo używać słów typu „wspaniałe”, „piękne”, „niesamowite”… (Są to przymiotniki mocno nadużywane przez autorów dzisiejszej literatury podróżniczej). Można dziesiątkami pokazywać szokujące zdjęcia. Ale jak powiedzieć kilka zdań, które będą prawdą o Etiopii?

 

„Kilka zdań” to oczywiście wartość umowna. Równie dobrze może być cykl artykułów czy książka. Forma wypowiedzi dowolna. Byle w niej było coś więcej poza opisami zabytków czy naturalnie żyjących plemion. Znamienne, że u Kapuścińskiego nie znajdziemy takich opisów. O ile pamiętam raz tylko wspomina o tym, że zwiedził kościoły w Lalibeli, ale skupia się zupełnie na czymś innym. Nie pisze o zabytkach!

 

Przed wyjazdem chcę przejrzeć co nowego pojawiło się w Internecie. Ta praca to mordęga. Trzeba przebrnąć przez różne turystyczne portale publikujące relacje z podróży. We wszystkich jest to samo. Przyjechali, zwiedzili – tu standardowy opis tego co zwiedzili, pojechali dalej. Straszne.

 

No cóż, będę miał o czym myśleć przez najbliższe trzy tygodnie. Od 5 do 26 listopada podróżuję po Etiopii.Wycieczka do Etiopii.

Łuk triumfalny

Jest artysta. Uznany, doceniany. Można nawet powiedzieć, że to liga światowa. Co ważne dla poruszanego tu problemu, artysta jest zakorzeniony w tym regionie; stąd wyrasta jego twórczość, stąd bierze się oryginalność artysty.

 

I jest miasto. Około 300 tys. mieszkańców,centrum regionu z którego pochodzi i w którym tworzy artysta. Ośrodek akademicki (podobno), wiec powinno być centrum intelektualnym. Duże aspiracje.Miasto pretendowało nawet do miana Europejskiej Stolicy Kultury. Starać się oczywiście trzeba, ale akurat ten pomysł już na starcie był bez szans. Za wysokie progi. Może zamiast porywać się na rzeczy nierealne lepiej skupić energię na czymś, co rzeczywiście można osiągnąć. Poszukać swojej niszy, swoich pięciu minut. Kilka dni temu okazało się, że miasto odpadło z gry już w przedbiegach. Oczywiście nikogo to nie zaskoczyło.

 

Ta decyzja o odrzuceniu miasta z eliminacji do miana Europejskiej Stolicy Kultury zbiegła się w czasie z przedziwną decyzją Dość Ważnego Gremium. Otóż rada opiniotwórcza przy konserwatorze zabytków nie zgodziła się by artysta upiększył, uatrakcyjnił i pomógł wypromować miasto. Powód? Planowana przez artystę instalacja przypominająca łuk triumfalny miałaby „rozbić układ przestrzenny Rynku Kościuszki, jako barokowego placu”.

  

Tu miał stanąć łuk triumfalny

Wyjaśnijmy. Artysta to malarz, Leon Tarasewicz. Miasto, to mój rodzinny Białystok. I właściwie tylko z sympatii do Białegostoku piszę ten tekst. Robię to w nadziei, że prezydent miasta skorzysta jednak z propozycji artysty.

 

Na szczęście opinia rady nie jest wiążąca. Konserwator zabytków może ja wziąć pod uwagę lub zupełnie zignorować.Na co się zdecyduje? Trudno przewidzieć. Dotychczasowe poczynania sugerują raczej, że ochrona zabytków nie jest dla władz priorytetem (np. dopuszczenie do zniszczenia Bojar – wspaniałej miejskiej drewnianej zabudowy, która mogła być co najmniej taką turystyczną atrakcją jak katowicki Nikiszowiec).

 

Panie Leonie. Nie znamy się. Nigdy Pana nie spotkałem, nie miałem okazji porozmawiać. Ale oczywiście znam Pana prace. Wiem też jak mogłyby być pomocne w promocji Białegostoku. Jeśli władze miasta zdecydują jednak, że ważniejszy jest „barokowy układ”, to będę miał dla Pana inną propozycję. Może zgodziłby się Pan zaprojektować coś mniejszego naprzeciw mojego biura (róg ulicy Liniarskiego i św. Mikołaja). Może tu się zgodzą. To lepsze miejsce niż jakieś krzaki w parku,które Panu alternatywnie proponują. Jak Pan popatrzy na ten fragment Białegostoku, to może przyjdzie Panu do głowy ciekawa artystyczna koncepcja.

 

Białystok ma swoje atrakcyjne strony, ale też czegoś mu brakuje. Nie ma polotu. Brak odrobiny artystycznego szaleństwa. Wyjdźmy ze sztuką poza galerię Arsenał i teatr Wierszalin.Zainspirujmy artystyczny ferment. Ulica w centrum miasta to idealne miejsce.Zacznijmy od terenu przy moim biurze. Szczerze się polecam.

 

I ostatnia już refleksja. Za 100lat będzie ulica Tarasewicza, stworzone zostanie Centrum Tarasewicza i będziemy się szczycić, że żył wśród nas. Tak jak dziś robimy z Zamenhofem. A w tym Centrum będą makiety instalacji, które Tarasewicz zbudował w innych miastach. I pewnie będzie jakiś tekst, że coś podobnego miał stworzyć w Białymstoku, ale niestety nie wyszło. O ironio losu…

Romans wyjazdowy

W najnowszym tygodniku „Wprost” znajduję artykuł dotyczący romansów biurowych. Materiał robi furorę; słyszałem na ten temat pasjonującą dyskusję w radiowej „Trójce”. A jest o czym mówić. Nie ma nic dziwnego (i złego) w tym, że romansują ludzie stanu wolnego. Co innego osoby, które już komuś przyrzekły wierność. Jak twierdzi seksuolog prof. Zbigniew Lew-Starowicz romansuje połowa mężczyzn i prawie jedna trzecia kobiet w stałych związkach! I wcale nie chodzi tu o niewinne flirciki.

Słońce, ciepło, luźna atmosfera 😉


Wspomniany wyżej artykuł zainspirował mnie do napisania tekstu o miłostkach jakie przydarzają się na wycieczkach, wyjazdach firmowych i wszelkich tego typu imprezach. Po latach doświadczeń mogę pokusić się o stwierdzenie, że im mniej turystyczny jest wyjazd, tym większe prawdopodobieństwo przeżyć uczuciowo-erotycznych.

 

Na dalekich, egzotycznych wyprawach nie ma mowy o żadnych romansach. Przynajmniej ja nigdy się z tym nie spotkałem. Ludzie jadą na drugi koniec świata po to by jak najwięcej zobaczyć. To wprawieni turyści. Biorą długi urlop, płacą duże pieniądze i lecą by ciężko zasuwać. Pobudka skoro świt, całe dnie na nogach, dużo zwiedzania i mało spania. Nikt nie myśli o głupotach. Nie ma na to czasu i sił. Podejrzewam też, że większości wystarczy wrażeń zawartych w programie wycieczki. Bardzo lubię takie wyprawy i takich turystów. Są skoncentrowani na celu, niemal jak żołnierze. Nie wykręcą numerów takich jakie zdarzały mi się nieraz na krótszych i mniej egzotycznych wycieczkach.

 

Przez kilka lat pracowałem m.in. w Egipcie. Jako rezydent, pilot i przewodnik oprowadzający po tamtejszych fantastycznych zabytkach. Oj się działo! Ja, wtedy młody, zakochany człowiek, tęskniłem do kogoś, kogo zostawiłem w Polsce. Ani mi w głowie były flirty. No i to był problem! Nieraz aż głupio to wyglądało. Trzeba było uciekać, chować się  i unikać towarzystwa. Zresztą nie tylko ja miałem taki problem. Pracował ze mną Ahmed, młody przystojny Egipcjanin. Miły i uśmiechnięty miał spore powodzenie u turystek. Niestety dla nich, za wszelką cenę postanowił dochować wierności swojej narzeczonej. Nie było łatwo! Nieraz uciekając przed natarczywymi paniami chował się u mnie w pokoju. Raz nawet w szafie bo zawiedziona turystka tak długo dobijała się do moich drzwi, aż ją wpuściłem by sprawdziła czy nie ukrywam poszukiwanego. Ach te czasy. Parę razy dziennikarze próbowali naciągnąć mnie na rozmowę na temat seksturystyki. Odmawiałem ponieważ niezręcznie mi było o tym mówić. Po pierwsze tajemnica zawodowa i lojalność wobec klientów; po drugie trochę wstyd. Może kiedyś, jak nabiorę śmiałości…

 

W poruszanym dziś temacie ważne są również krótkie, na przykład weekendowe, wyjazdy. Szczególnie te firmowe, gdzie słowo „integracja” bywa rozumiane zbyt dosłownie. Na takich imprezach zazwyczaj mało myśli się o zwiedzaniu. Większą rolę odgrywa program wieczorny. A że czasu niewiele i spieszyć się trzeba, to niektórzy nie zasypują gruszek w popiele. Sądzę, że właśnie w ten sposób rozpoczyna się wiele romansów biurowych. Trochę na zasadzie: okazja czyni złodzieja. Jeśli mógłbym zasugerować coś małżonkom wyprawiającym swoją drugą połowę na taki firmowy weekend, to powiedziałbym jedno: Nie puszczajcie ich samych! No chyba, że macie bezgraniczne zaufanie. Jeśli nie, to jedźcie z nimi! To zresztą byłby chyba dobry obyczaj, żeby na takie imprezy wybierały się małżeństwa. W dużych firmach ludzie tak wiele czasu spędzają ze sobą, że czasem czymś dziwnym jest samo hasło „impreza integracyjna”. Przecież oni się już dobrze znają. Może lepiej żeby poznały się rodziny. Nie wiem czy w zarządzaniu przedsiębiorstwem byłoby to bardziej efektywne, ale z całą pewnością, byłoby bardziej eleganckie.

 

Seks zawsze szedł w parze z turystyką. Wystarczy popatrzeć gdzie było najwięcej domów publicznych. Tam, gdzie największy ruch. W miastach portowych, na tyłach armii, w centrach pielgrzymkowych i na szlakach pielgrzymich (tak, tak!) – w średniowieczu to one były odpowiednikiem turystyki. Tysiące prostytutek wędrowało z wyprawami krzyżowymi i zjeżdżało się na obrady soborów. Wystarczy, że człowiek wyjedzie z domu i już coś dziwnego zaczyna się dziać. Ciekawe skąd się to bierze? Zobacz też: Seks i turystyka.

 

W Kairze

Przylecieliśmy. Najtrudniejszy był pierwszy tydzień. Nie wiedzieliśmy co i gdzie jeść, więc chodziliśmy głodni. Pamiętam wędrówkę po dzielnicy w poszukiwaniu czegoś mogłoby zaspokoić nasz głód. Próba zakończyła się dość mizernie. Udało nam się kupić sok w kartonie i jakieś cienkie placki w worku foliowym. Były suche i niesmaczne. Nigdzie nie widzieliśmy sklepu w naszym rozumieniu. Tylko jakieś stragany i budki. Z ciekawością patrzyliśmy na brązowo-szare, okrągłe przedmioty wyłożone na chodniku. Tuż przy ruchliwej jezdni. Zastanawialiśmy się co to może być. Wyglądało tak, jakby ktoś to sprzedawał. Ale po co, do czego to mogło służyć? Po kilku dniach już wiedzieliśmy, że ten widok będzie nam towarzyszył do końca pobytu w Kairze. Był tak powszedni. W każdej dzielnicy i na każdej ulicy. Nawet w samym centrum, na Midan Tahrir, tuż obok Muzeum Kairskiego. W końcu dowiedzieliśmy co to jest. To chleb! Razowy, z otrębami. Ale jeszcze baliśmy się spróbować. Bo jak można kupić chleb leżący na brudnym chodniku, na który kopcą setki przestarzałych samochodów?! Pamiętam jak Magda powiedział mi, że nigdy tego do ust nie weźmie. Ale po pewnym czasie jedliśmy ten chleb ze smakiem. Bardzo dobry. Tylko piasek trochę chrzęścił między zębami.


Dostawca chleba w Kairze

Dostawca chleba w Kairze. Zdjęcie zrobiłem w 1999 roku.

Później śmialiśmy się z tego wielokrotnie. Sami nie mogliśmy się nadziwić temu, jak bardzo byliśmy nieprzygotowani do spotkania z Egiptem (zobacz: Egipt po raz pierwszy). Wszystkiego musieliśmy się nauczyć na własnej skórze. Nie mieliśmy przewodnika. Nikogo, kto coś tam by nam pokazał, powiedział i wprowadził w temat. Dopiero za jakiś czas, kiedy poznaliśmy i zaprzyjaźniliśmy się z miejscowymi, kiedy zebraliśmy się w paczkę, wszyscy polscy stypendyści, było łatwiej.

 

Zamieszkaliśmy w nowoczesnej dzielnicy Kairu. Tu już były sklepy. Z tym, że nasze rządowe stypendium ledwie wystarczało na opłacenie pokoju i najskromniejsze, egipskie jedzenie. Żywność w naszym europejskim znaczeniu była droga. Żółty ser był rarytasem. Znacznie później, kiedy już zacząłem dorabiać oprowadzając turystów, stać nas było na to aby raz w tygodniu pójść do Pizza Hut. To było przedziwne doświadczenie. Jak wizyta w innym świecie. Siedzieliśmy za szybą i patrzyliśmy na zaglądających nam w oczy Egipcjan. Dla ogromnej większości z nich była to granica nie do przekroczenia. Nigdy w życiu nie wejdą do takiej restauracji. Nie stać ich na to. Jedzą coś zupełnie innego, w innym otoczeniu i za inne pieniądze.

 

Jeść razem z nimi, mieszkać, itd. to jedyny sposób by tak naprawdę poznać kraj. Nie da się tego zrobić z poziomu dobrego hotelu, w strzeżonym przez policję kurorcie. Nie uda się też to za szyby klimatyzowanego autokaru. Bardzo często turyści przyjeżdżający na pół dnia do Kairu mają tylko jedno wrażenie: brud i bieda. Wystawiają miastu jak najgorszą opinię. Jest to opinia powierzchowna i niesprawiedliwa. Poznanie czegokolwiek musi być powiązane z wysiłkiem. Natomiast komentarz za szyby autokaru jest zbyt łatwy, nie dotyka sedna tematu. Zobacz też: Oswajanie Egiptu.

 

No właśnie, jak przemieszczać się po Kairze? W końcu to dwudziestomilionowe miasto. Wszędzie jest daleko. Jest tam

Golibroda w Starym Kairze

Golibroda w Starym Kairze. Zdjęcie z 1999 roku.

bardzo dobrze działające metro, ale ma tylko kilka linii. Co ciekawe, są oddzielne wagony dla podróżujących samotnie kobiet. Kiedyś przez pomyłkę wsiadłem do takiego. Było wesoło. Na szczęście Egipcjanki potraktowały mnie przyjaźnie, z uśmiechem. A nie zawsze można na to liczyć! Kobiety zdecydowanie bronią tu swojej nietykalności. Właściwie to powinny mnie wyzywać, opluć i zawstydzonego wyrzucić jak tylko drzwi wagonika by się otworzyły. Szedłbym wtedy po peronie z piętnem podejrzanego o molestowanie seksualne. Zobacz też: Kobieta w Egipcie.

 

Jako obcokrajowiec mogłem liczyć nie tylko na pewną dozę wyrozumiałości, ale też na nietypowe zachowania miejscowych kobiet. Miałem wtedy długie włosy. Świadomy tego, jak dziwnie wygląda tu mężczyzna z taką fryzurą, raczej się z tym nie afiszowałem. Nosiłem je związane. Ledwie kilka razy wyszedłem na ulicę z rozpuszczonymi. No i muszę powiedzieć, że było to bardzo ciekawe doświadczenie. Już nigdy więcej nie wzbudzałem takiego zainteresowania u kobiet. W jawny sposób podrywały mnie na ulicy. Rzecz tu niewyobrażalna. Kobiecie nie wolno! A jednak się działo. Z powodu długich i rozpuszczonych włosów! Dlaczego?

 

W starożytnym Egipcie rozpuszczone włosy były wyraźnym erotycznym sygnałem. W pewnych okresach, kiedy modne były peruki również one spełniały tę rolę. Zachował się tekst, w którym jedno z pary kochanków mówi do drugiego: „Włóż perukę, spędzimy godzinkę w łóżku”. Minęło kilka tysięcy lat, a znaczenie tego symbolu przetrwało! Nie chcę przez to powiedzieć, że dziś Egipcjanki wieczorami obowiązkowo wkładają peruki. Ale rozpuszczone włosy u kobiety, to wyraźny znak dla mężczyzny, który zachęcony takim widokiem może przystąpić do działania. I zdarza się, że przystępuje. Kiedy widzi na ulicy zabłąkaną, samotną turystykę z bardzo wyzywającą fryzurą.

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel

Egipt po raz pierwszy

Pomyślałem sobie, że to dobry pomysł, by wrócić do tematu poruszonego już wcześniej w tekście pt. Oswajanie Egiptu. Dziś o moim pierwszym spotkaniu z krajem, dzięki któremu rozpocząłem trwającą do dziś turystyczną przygodę.

Egipscy dżentelmeni

Egipscy dżentelmeni

To było dawno temu, jeszcze w poprzednim stuleciu, a dokładnie jesienią 1999 roku. Przygotowywaliśmy się do wyjazdu na stypendium. Jechaliśmy we dwójkę, ja i moja dziewczyna Magda. Rok akademicki na Uniwersytecie Kairskim. Spore wyzwanie. Byliśmy pierwszymi studentami z naszej uczelni, którzy mieli dostąpić czegoś podobnego.

Nic nie działo się przypadkiem. Wszystko zawdzięczaliśmy jednej osobie, profesor Albertynie Dembskiej, która jako wybitny egiptolog pomogła nam uzyskać to stypendium.

Z podziwem patrzyłem na to jak Magda pakuje do walizki wszystkie swoje piękne obcisłe i zwiewne sukienki. Odsłaniające ramiona, dekolt lub uwypuklające biodra. Nic nie dało się zrobić. Po prostu, decydował natura kobiety – niezależnie od okoliczności trzeba wyglądać atrakcyjnie. Nie pomogły moje prośby i tłumaczenia. Targaliśmy kilka ciężkich walizek. Jedna była pełna książek, druga sukienek, spódniczek i bluzeczek. Ta druga szybko wróciła z powrotem do Polski. Ale nie wyprzedzajmy faktów, wszystko po kolei.

Oczywiście mieliśmy niezbędne papiery, wizy i dokumenty. Mieliśmy też potwierdzenie z polskiej ambasady, że będą czekać na nas na lotnisku w Kairze. Do obowiązku attache kulturalnego należała opieka nad polskimi studentami. Oczywiście nikt na nas nie czekał!

Architektura egipskiej ulicy

Architektura egipskiej ulicy

Był koniec września, środek nocy. Upał niemiłosierny. Do dziś pamiętam pierwsze wrażenie. Jakbym wszedł do pieca! Nigdy wcześniej nie byłem w ciepłych krajach. Egipski upał, który dziś nie robi na mnie już żadnego wrażenia, wtedy zwalał z nóg. Wylądowaliśmy na terminalu, na który przybywały samoloty z Trzeciego Świata (taki przydział miała nasza część Europy). Dzięki temu od razu znaleźliśmy się w centrum Afryki. Cała hala zapełniona egzotycznymi studentami. Wszystkich przyciągał Uniwersytet Kairski. To tu studiuje pół Afryki i spora część Bliskiego Wschodu. Było barwnie, gwarnie i przerażająco. Byliśmy mocno wystraszeni. W środku nocy w nieznanym mieście. Bez żadnych kontaktów. Bez najmniejszego pomysłu dokąd pojechać z lotniska, gdzie przenocować.

Na szczęście (dziś, po latach podróżowania, wiem, że zawsze jest jakieś „szczęście”), tym samym samolotem leciał student arabistyki. Z jego uczelni każdego roku na stypendium wyjeżdżało kilka osób. On doskonale wiedział, że nie może liczyć na pomoc ambasady. Był umówiony ze swoim starszym, zadomowionym już w Kairze kolegą. Zlitował się i zabrał nas ze sobą (raz jeszcze dzięki Piotrek, uratowałeś nas wtedy).

To był duży dom na jednej z dzielnic Kairu. Nasi gospodarze zniknęli zajęci swoimi sprawami, my zostaliśmy we dwójkę. Nie było klimatyzacji. Ciężko przechodziliśmy aklimatyzację. Prawie cały dzień byłem w czymś w rodzaju ciężkiego snu. Parę razy próbowałem wstać i po paru krokach padałem na łóżko. Upał odbierał wszelkie siły.

Na targu

Na targu

Bliżej wieczora, kiedy zrobiło się już odrobinę chłodniej, Magda odważyła się wyjść na taras. Oczywiście w jednej ze swoich sukienek. No i się zaczęło! Pod domem szybko zebrał się tłum mężczyzn. Krzyczeli, śpiewali i bębnili w dachy samochodów. Tańczyli jakiś swój, niezrozumiały dla nas taniec. Trwało to długo, prawie całą noc. Spędziliśmy ją przerażeni i zamknięci w domu, w jakiejś dzielnicy Kairu. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Najgorsze, że nie wiedzieliśmy też co nas czeka dalej. Początek, w każdym razie, był obiecujący.

Przez kolejne 10 miesięcy Magda już nie włożyła niczego podobnego. Przy pierwszej okazji walizka został wysłana do Polski. A my szybko zrozumieliśmy na czym polega jedyna właściwa reakcja na kobiece wdzięki. Zresztą na męskie też. O czym oczywiście napiszę w dalszej kolejności.

Zobacz też artykuł: Oswajanie Egiptu

Krzysztof Matys Travel

Dlaczego upadł Orbis Travel?

Rozumiem zaskoczenie turystów. Naprawdę! Upadło przecież najstarsze, działające od lat dwudziestych poprzedniego wieku, polskie biuro podróży. Cóż za tradycja! W Polsce, gdzie tak często wszystko wywracało się do góry nogami, Orbis to absolutna perełka. Marka, która przetrwała różne ustroje i wojnę światową. Wszystko się zmieniało, a to biuro trwało obsługując kolejne pokolenia miłośników turystyki. A dziś upadło! Nikt już z Orbisem na wycieczkę nie pojedzie. Wielu osobom trudno w to uwierzyć.

 

Jak to się mogło stać?

 

Łatwo mądrzyć się po fakcie i teraz szukać przyczyn. Trudniej było to przewidzieć. Kto się spodziewał upadku Orbisu?

 

Ktoś mnie dziś spytał o to, które biuro zbankrutuje jako kolejne. Uczciwie odpowiadam, że nie wiem. Mogę wiedzieć które biura są w złej kondycji, które ciągną za sobą długi i nie popłacone rachunki z poprzedniego roku. Ale to jeszcze nie oznacza plajty. Są czynniki, których nie sposób przewidzieć. Biuro w złej sytuacji zawsze może znaleźć inwestora i odbić się od dna. Są touroperatorzy, o których od kilku lat mówi się, że lada chwila mogą upaść. I jakoś funkcjonują. Trwają mimo wszystko.

 

Z Orbisem było inaczej. Pamiętam branżowe spotkania sprzed ładnych kilku lat, na których w rozmowach z dyrekcją biura mówiłem wprost o złej drodze, którą nieszczęśliwie obrali. Mówiłem to bez satysfakcji ponieważ lubiłem Orbis. Przez lata sprzedawałem ich ofertę. Byliśmy ich Złotym Agentem, nasi klienci byli zadowoleni z narzuconych przez Orbis standardów. Ale jednocześnie raziły mnie ich niektóre poczynania. Przede wszystkim to, że marnują swój potencjał, że nie wykorzystują swoich możliwości. Że dalej funkcjonują tak, jakby nie mieli konkurencji. Nie zauważali, że dookoła powstały nowe biura i narzuciły zabójcze warunki rywalizacji. Wielu pracowników Orbisu trwało mentalnie w innej epoce.

 

O ile bankructwo Selectoursa było niespodzianką, o tyle upadek Orbis Travel nie zaskoczył mnie wcale. Oczywiście zasmucił. Bo, po pierwsze, to zła wiadomość dla całej branży, a po drugie, kres sporej części polskich tradycji turystycznych. Ale nie miał prawa mnie zaskoczyć! To wisiało w powietrzu. Pomóc mógł tylko cud w postaci kilku rewelacyjnych sezonów turystycznych. Zresztą na to chyba liczył litewski inwestor. Z tego co do mnie dotarło, miała być to szybka, obliczona na krótki okres, inwestycja. Kupić, a po czterech czy pięciu latach sprzedać z zyskiem. Wydaje się jednak, że nabywca chyba nie do końca wiedział co kupuje. I kiedy stanął przed perspektywą kolejnej dotacji (mówi się o 20 milionach!) po prostu się wycofał.

 

Orbis przy swoim potencjale (rozpoznawalność marki, opinie turystów, wiarygodność, firmowe biura) powinien rządzić rynkiem. Dlaczego stało się inaczej?

·   Biuro jedną nogą trwało jeszcze w poprzednim systemie. Mam tu na myśli przerost kadry (nie wiem czy w którymś innym biurze jest tylu dyrektorów, kierowników, itd.) oraz mentalność części pracowników. Niby nic, a bywa, że znaczy bardzo wiele.

·   Nieudany romans polsko-francuski. Kilka lat temu francuski inwestor nakazał np. …zmianę logo. Wyobrażacie to sobie? Po co zmieniać to, co jest największą wartością? Zmiana była niewielka, czcionkę zmieniono na kursywę. Ale koszty były duże. Od nieudolnego zarządzania firmą w tym okresie zaczęły się pierwsze duże kłopoty biura.

·   Orbis pomylił się w ocenie rynku. Postawił wyłącznie na prestiż. Tymczasem polski rynek turystyczny ma jedno podstawowe kryterium – cenę! Agenci i klienci w systemach rezerwacyjnych wychwytują te oferty, które są najtańsze. Wygrywa ten organizator, który jest w stanie sprzedać minimalnie przyzwoity standard za najniższą cenę. Orbis nie był tu konkurencyjny. Małe, niszowe, prestiżowe biuro, miałoby szanse. Ale taki gigant jak Orbis stał na straconej pozycji.

·   Ostatnie lato. Naprawdę nie dziwi mnie, że było dosłownie „ostatnie”. Oferty Orbisu, które otrzymywali agenci wymagały potwierdzenia na Litwie i zazwyczaj okazywały się nieaktualne. Po kilku nieudanych próbach biura agencyjne po prostu przestawały zwracać uwagę na takie propozycje. A to siatka agentów decyduje o tym co się sprzeda, a co nie.

 

Co teraz z pracownikami biura? W Selectoursie było ich niewielu. W Orbisie znacznie więcej. Bo to nie tylko centrala w Warszawie, ale też biura firmowe w całej Polsce i oddział imprez autokarowych w Olsztynie. Szkoda. Żal mi ludzi. Bywa, że bardzo doświadczonych, specjalistów od lat związanych z branżą. Trzymam za Was kciuki! Mam nadzieję, że znajdzie się dla Was miejsce w turystyce.

 

Jak się okazuje mieli rację ci, którzy na przestrzeni ostatniego roku porzucili tu pracę przenosząc się do innych touroperatorów. Znam kilka takich osób. Dziś cieszą się, że mieli odwagę to zrobić.

Sejny. Miasteczko na kresach

Wczoraj wróciłem z Sejneńszczyzny. To region północno-wschodniej Polski, tuż przy granicy z Litwą. Wyjątkowy. Jakże inny od płaskich terenów niziny podlaskiej. Cały krajobraz to małe pagórki. Pełno ich. Jakby ktoś je specjalnie usypał. A między nimi ukryte są małe jeziorka. Jest tam miejsce, z którego widać siedem jezior! Mniej za to jest lasów. Jeśli już to

Taki krajobraz

Taki krajobraz

niewielkie olszyny czy śródpolne laski iglaste zwane borkami. Tak jak w pięknych zdaniach Miłosza z Pieska przydrożnego o „okolicach polnych i jeziornych” tudzież „powiatach pagórków i borków”. Zobacz więcej w artykule: Suwalszczyzna.

 

W krajobrazie tym z daleka już widać wieże kościoła w Sejnach. I o tym miasteczku  chciałbym napisać parę słów. Wizyta w nim przypomniała mi wszystkie klimatyczne, senne miejscowości naszego regionu. Takie, które mają atrakcje turystyczne, ale jednocześnie są senne i – wydawałoby się – po prostu, nudne. Wymienić można by Supraśl czy Krynki, a nawet Białowieżę. Tak, ta bardzo popularna dziś Białowieża, też bywa senną, małą i, dla niektórych nieciekawą, wsią.

Sejny

Jest coś uwodzicielskiego w nastroju takich miejscowości. Jest też coś niebezpiecznego. Osoby, które muszą tam zostać na trochę reagują różnie. Jedni uciekają najszybciej jak się da, inni zostają na zawsze. Miejscowi dużo piją by jakoś poradzić sobie z szarością krajobrazu.

 

Właściwie to można by pomyśleć o czymś w rodzaju przewodnika po miasteczkach północno-wschodniej Polski, w którym tematem przewodnim będzie właśnie owa specyficzna atmosfera. Jak ją nazwać? Atmosferą prowincji? Klimatem powiatowego miasteczka? Proponuję coś innego. Mnie, to wszystko kojarzy się z dzieciństwem. Spędziłem je na podlaskiej wsi, właśnie wśród pól i borków. Dla mnie byłaby to więc atmosfera dawności, klimat utraconej sielskości. Coś, za czym tęsknimy, a czego złapać już nie da rady.

biala_synagoga_sejny_suwalszczyzna_fot_krzysztofmatys

Biała Synagoga w Sejnach

Polska zmienia się w ekspresowym tempie. Zmieniają się duże miasta, ale wieś też przeżywa metamorfozę. Nowym elementem krajobrazu są chociażby porozrzucane po polach duże bele słomy czy zafoliowanego siana. Swoją drogą, te ostatnie, to straszne paskudztwo. Na szczęście, w tym roku pojawiła się folia w kolorze zielonym. Dzięki temu bele już tak nie szpecą. Jeszcze kilka lat i przyzwyczaimy się. Wielkie zielone, plastikowe walce będą tak naturalnym widokiem jak kiedyś kopy siana.

sejny_bazylika_mniejsza_suwalszczyzna_fot_krzysztofmatys

Bazylika i klasztor podominikański w Sejnach

Tam, gdzie najbardziej odczuwam klimat dawności, są więc małe miasteczka. W części jeszcze nieodrestaurowane, trochę zapuszczone. Takie, jakby bardziej naturalne. W dziwnym świecie, nawet to może być atrakcją turystyczną. Dla mnie jest.

 

A Sejny? No cóż, przyjechać tu trzeba koniecznie. Urzeknie was tak samo krajobraz otaczających miasteczko pól, jak i piękna idea wielokulturowości, którą się tu pielęgnuje. Ogromna w tym zasługa prężnego i znanego w świecie Ośrodka „Pogranicze sztuk kultur i narodów”. Miasto ma bogatą historię i kilka ciekawych zabytków (pochodząca z XVII w. Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, Klasztor Dominikanów, gotycka figurka zwana Madonną Szafkową przedstawiająca Matkę Boską z Dzieciątkiem i oczywiście Biała Synagoga).

Pokamedulski klasztor w WIgrach

Klasztor w Wigrach, wizytówka Suwalszczyzny

Większość turystów przejeżdża szybko drogą prowadzącą z Augustowa na Litwę. Pędzą do Druskiennik lub Wilna. Ledwie kilka kilometrów od tej trasy leżą Sejny. Skręćmy nieco w bok. Zajedźmy do tego miasteczka. Chociaż na chwilę. Na kawę czy obiad w litewskiej karczmie. Na dalszą drogę zabierzmy stąd nieco tutejszego wyjątkowego klimatu.

Zobacz też: Puńsk, Litwini w Polsce.

……….

 

Najlepszy hotel na Suwalszczyźnie.

 

Wycieczki na Podlasie, Litwę i Białoruś

Czy rezydent też zbankrutował?

Rzecz dotyczy plajty biura podróży. Na jednym z forów internetowych znalazłem taką oto wypowiedź poszkodowanego turysty:

 

Pani (podkreślam REZYDENTKA – nasza rodaczka) nie pofatygowała się również udzielić nam jakichkolwiek informacji dot. zaistniałej sytuacji jak również możliwości powrotu do kraju – jak tchórz podrzuciła pod drzwi kartki z informacją o bankructwie Selectoursa a dzwoniącym do niej turystom mówiła że skoro biuro upadło ona nie jest już jego pracownikiem! >>>

 

Rozumiem rozgoryczenie turysty. Również tym, że rezydentce nie wystarczyło odwagi by osobiście poinformować klientów o tym, co się stało. Ale popatrzmy też na to z innej strony.

 

·  Możliwe, że rezydent znalazł się w takiej samej sytuacji jak turyści. Zostanie wyrzucony (a może już został) ze służbowego mieszkania. Biuro nie zapłaci za jego powrót do kraju. Co więcej, nie zapłaci też za ostatni okres pracy!

·  Biuro przestało funkcjonować, więc rzeczywiście rezydent nie jest już jego pracownikiem, i tak na dobrą, sprawę nie musi już nic robić. To już jego dobrą wolą jest czy pomoże w czymkolwiek turystom. Dobrze by było aby tę wolę miał. Mimo niewesołej sytuacji, w jakiej sam się znalazł.

 

Bezcenna może okazać się pomoc rezydenta udzielona polskiej ambasadzie i Urzędowi Marszałkowskiemu pośpiesznie organizującemu powrót turystów do kraju. W przypadku Selectoursa właściciele biura współpracowali z urzędem informując o liczbie i miejscu przebywania ich klientów. Ale już w zeszłym roku, po upadku biura podróży Kopernik nic nie było wiadomo. Urząd Marszałkowski nie wiedział gdzie są klienci biura i ilu ich jest. W takim przypadku jedynym źródłem wiarygodnych informacji mogą być rezydenci. Mogą też być pierwszymi osobami, które zajmą się koordynowaniem działań na miejscu. Przynajmniej do czasu kiedy dojedzie ktoś z ambasady. Ale to polskie władze (konsulat czy organizujący wszystko Urząd Marszałkowski) powinny zwrócić się z taką prośbą do rezydentów. Jeśli mają coś robić, to w imieniu podmiotów działających, a nie biura, które upadło i którego już po prostu nie ma!

Więcej artykułów na temat rezydentów biur podróży.

Bankructwo biura i MSZ.

Minęło kilka dni i wrzawa ucichła. O bankructwie Selectoursa pamiętają już tylko poszkodowani turyści i pracownicy biur podróży. Chciałbym zwrócić uwagę na te aspekty związane z upadkiem biura, które do tej pory były pomijane.

 

Dzisiaj pierwsza kwestia, dotycząca oczekiwań względem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W kolejnym tekście napiszę o wyjątkowej sytuacji, w jakiej znaleźli się rezydenci bankrutującego biura.

 

W ubiegłym tygodniu dziennikarze wielokrotnie rozmawiali z ministrem Sikorskim. Pytano go o wiele rzeczy. Głownie o bieżące, gorące polityczne fajerwerki. Nie dostrzegłem natomiast by domagano się od ministra relacji na temat akcji pomocy polskim turystom. Może to przeoczyłem. Jeśli tak, to będę wdzięczny za informacje.

Przecież to obowiązek rządu by dbać o obywatela polskiego, który za granicą, nie ze swojej winy, znalazł się w trudnej sytuacji.

 

Co może się zdarzyć kiedy biuro zbankrutuje? Co działo się przy dotychczasowych plajtach?

 

·   Turyści wyrzucani są z hoteli mimo tego, że hotele są z góry zapłacone lub przynajmniej zaliczkowane.

·   Turyści mogą mieć trudności z odzyskaniem pieniędzy za zakupione na miejscu wycieczki fakultatywne i inne dodatkowe świadczenia.

·   Hotele zajmują w depozyt bagaże turystów lub „aresztują” samych turystów, informując, że dopóki ci nie zapłacą za pobyt, nie będą mogli opuścić hotelu. To już coś, co przypomina porwanie, a przynajmniej bezprawne pozbawienie wolności.

 

Skąd się to bierze? Niektórzy hotelarze postępują według zasady: biuro zbankrutowało, to turysty już nikt nie obroni i dlatego można z nim zrobić co się chce. Kto może pomóc? W takiej sytuacji już tylko polska ambasada!

 

Dlatego moim zdaniem, w przypadku bankructwa biura podróży, pierwszą instytucją, która powinna zabrać głos musi być Ministerstwo Spraw Zagranicznych. To ono powinno wydać oświadczenie, że wszyscy polscy obywatele, którzy znaleźli się w takiej sytuacji są pod opieką naszych placówek dyplomatycznych. I dobrze by było gdyby ta opieka rzeczywiście istniała. A rolą mediów jest by tego dopilnować.

Wakacje tańsze czy droższe?

Nieco ponad tydzień temu czytałem w gazecie o tym, że w przyszłym roku wycieczki mają być tańsze. Dziś ta sama gazeta obwieszcza, że będą jednak droższe! Zabawne.

 

Która z gazet wypisuje takie rzeczy? Otóż „Dziennik Gazeta Prawna”.

 

8 września pismo podawało następujące powody, dla których wycieczki mają być tańsze:

 

·   Negocjacje biur podróży z hotelami oraz liniami lotniczymi. Właściciele obiektów hotelowych i przewoźnicy odczuli tegoroczny spadek liczby turystów z całej Europy. I z tego powodu mieliby być bardziej skłonni do negocjacji. Tu gazeta powoływała się na wypowiedzi przedstawicieli TUI i Alfa Star.

 

·   Dofinansowania przez rządy kilku krajów, m.in. Hiszpanii i Grecji. O takie rozwiązanie stara się m.in. Exim Tours. Do tej pory system ten funkcjonował tylko w okresie sezonu zimowego i dotyczył określonej grupy wiekowej (50+). To coraz bardzie popularne i ciekawe rozwiązanie. Szczególnie atrakcyjne przy dłuższych terminach pobytu, np. przy 6 tygodniach w Tunezji, cena za jeden dzień wynosi 62 zł. Wliczając już wszystkie koszty łącznie z przelotem!

 

Dziś, czyli 16 września, na pierwszej stronie widnieje następująca notka: Koniec last minute. Biura turystyczne zapowiadają podwyżki cen wycieczek. A na stronie 4. czytamy już o szczegółach. Powód zapowiadanych podwyżek jest jeden: zmiana ustawy o usługach turystycznych. Nowe przepisy wchodzą w życie jutro i nakładają na biura obowiązek wykupienia droższego ubezpieczenia. Jest to rozsądny przepis. Chodzi w nim o to by ubezpieczenie lub gwarancja bankowa, w przypadku bankructwa biura, wystarczyła nie tylko na ściągnięcie do kraju, ale też na zwrot wpłat tym osobom, które jeszcze nie wyjechały, a już zapłaciły. Z tym, że koszt takiego ubezpieczenia zostanie oczywiście przerzucony na klienta. Touroperatorzy szacują wzrost cen od 5 do 10 proc.

 

Znów padają przykłady kilku biur. Żeby było ciekawiej ponownie pojawia się Exim Tours. Jego przedstawiciel w tamtym tygodniu mówił, że będzie taniej, dziś zaś zapowiada, że będzie drożej o 5 proc. I bądź tu mądry! Komu wierzyć i w co wierzyć?

 

Jak będzie w przyszłym roku?

 

Tego nie wie nikt. Biura mogą, w przygotowywanych właśnie na lato 2011 r. katalogach, drukować ceny jakie chcą. Ale po ile się to sprzeda, to dopiero zobaczymy. Zadecyduje popyt. Turystyka jest bardzo wrażliwą gałęzią gospodarki. Rok temu o tej porze wydawało się, że sezon 2010 będzie bardzo dobry. Co więcej, od stycznia do marca wszystko było super. Sprzedaż w first minute była rewelacyjna. A później wydarzyły się rzeczy nie do przewidzenia (katastrofa smoleńska, wulkan, powódź) i wielkie plany sprzedażowe upadły. Ceny w last minute były nieprawdopodobnie niskie, a i tak nikt nie chciał kupować. Wszyscy czekali na lato. I pewnie dlatego latem ceny poszły w górę, dobrych last minute prawie nie było. Ci, którzy wykupili wczasy kilka miesięcy wcześniej, dużo zyskali.

 

Co zatem możemy prognozować?

 

  1. Ceny będą mocno zróżnicowane. Wysokie na pewno w szczycie sezonu: lipiec-sierpień. Popyt będzie duży, a ofert niezbyt wiele, gdyż wydaje się, że biura do następnego roku podejdą ostrożnie. Myślę, że po tym sezonie nauczyły się, że lepiej sprzedać o 30 proc. miejsc mniej, ale za to o 20 proc. drożej.
  2. Touroperatorzy będą szukać sposobów na sprzedaż oferty poza ścisłym sezonem. Stąd projekty typu Travel Senior. I tu rzeczywiście możemy liczyć na nieco bardziej atrakcyjne ceny.
  3. Na pewno będą okresy rewelacyjnych cen, np. Egipt pomiędzy Nowym Rokiem, a feriami. Wiosna w Tunezji czy Grecji, początek czerwca w Turcji, itd. Tu można liczyć na last minute.
  4. Jeśli ktoś chce jechać w szczycie sezonu, niech mocno weźmie pod uwagę zakup wycieczki w first minute. Ceny mogą być bardzo atrakcyjne. Już od kilku lat biura próbują zbudować schemat: im wcześniej kupujesz, tym mniej płacisz. Zasada jest korzystna, i dla touroperatorów i dla klientów, ponieważ tworzy stabilny, przewidywalny rynek. Na pewno biura będą konsekwentnie szły w tym kierunku.

 

 

Strona 30 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén