Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 33 z 38

Etiopia – część 2

Rano śniadanie w hotelowej restauracji. Jak w wielu innych rejonach naszego pięknego świata, tak i tu, panuje organizacyjny nieład. Obsługi więcej niż gości, na zamówioną potrawę czekać trzeba niemiłosiernie długo, a i tak, jest duże prawdopodobieństwo, że dostanie się niezupełnie to, co się zamówiło. Może i nie ma to dużego znaczenia, ponieważ do wyboru są tylko jajka smażone lub jajecznica. Dla odważnych jeszcze owsianka po etiopsku – nie polecam. No i, rzecz jasna, indżera – mokra ściera, o której pisałem już na tym blogu w artykule Kulinarne przeboje. Wszelkie niedogodności śniadania rekompensuje najlepsza na świecie kawa. Wszak jesteśmy w jej ojczyźnie. Będziemy się nią delektować przez najbliższe trzy tygodnie. Zobaczymy tradycyjny ceremoniał parzenia, a przed powrotem do domu, za grosze kupimy kilogramy ziaren najwyższej jakości.

Co można robić w Addis Abebie? Można urządzić nocną wędrówkę po podejrzanych klubach w poszukiwaniu uciech wszelakich. Tę formę zbliżenia z lokalną kulturą w brawurowy sposób opisał Ignacy Karpowicz w swojej powieści, pt. Nowy kwiat cesarza. Można udać się na jedną z ulic, gdzie podają najlepsze surowe kotlety. Przysmak Etiopczyków. Najlepiej jeśli jeszcze ciepłe, wycięte z właśnie co uśmierconego zwierzaka. Można też coś pozwiedzać. Muzeum, jakiś kościół. Standard. To, co wszędzie.

My ruszyliśmy śladem Lucy i cesarza Hajle Sellasje.

W Muzeum Narodowym spędzamy nieco ponad godzinę. Niewielkie i w starym stylu. Ale ciekawe. Co zapamiętałem? Socrealistyczne malarstwo z czasów krwawej komunistycznej dyktatury, które nie pozostawia wątpliwości skąd przyszły wzorce oraz – dla odmiany – pamiątki po kilku cesarzach. Tron, korony, szaty. Podobne rzeczy będziemy oglądać jeszcze parokrotnie. Na północy kraju, każdy znamienitszy klasztor ma coś, co nazywają tam „muzeum”. Czasem jest to mały zakurzony pokoik, czasem stara szafa w ogrodzie. Za kilka birów mnisi pokazują wiekowe księgi, przepiękne stare krzyże i korony podarowane monastyrowi przez cesarza. Te ostatnie eksponują wkładając je sobie na głowę. Pozują do zdjęć. Widok i śmieszny i dostojny jednocześnie.

Przyszliśmy tu głównie dla Lucy. To nasza „prababka”. Najsłynniejszy z przodków człowieka. Jej szkielet odkryto w 1974 roku w rejonie Afar, na pograniczu Etiopii i Erytrei. Teren ten jest kopalnią skarbów dla antropologów. Kolejne ekspedycje znajdują tam coś, co pomaga kreślić historie rozwoju człowieka. Lucy ma jakieś 3,2 mln lat. Swoje imię zawdzięcza Beatlesom (Lucy in the sky with diamonds…), a jej ogromne znaczenie wynika ze stanu zachowania szkieletu (aż 40%). Dzięki niemu okazało się, że ewolucja rozpoczęła się nie od głowy, ale od nóg. Nasza prababka miała mały mózg – jak szympansy, ale wyprostowaną postawę, chodziła na dwóch nogach – jak człowiek.

Tak wyglądała Lucy

W muzeum w Addis znajduje się kopia szkieletu, oryginał wywieziono do USA. Ale jest to kopia bardzo udana. Dzięki dość prymitywnym warunkom przechowywania, wysokiej i zmiennej wilgotności, pokrył się nalotem i nieco zmienił barwę. Wygląda bardzo autentycznie. Wielu zwiedzających wychodzi stąd w przekonaniu, że widziało oryginał.

O Lucy przypomnę sobie oglądając dżelady w górach Siemen. Dżelady, czyli małpy o krwawiących sercach, mają najdalej rozwinięte zachowania społeczne i najlepiej rozwinięte narządy mowy. Z wszystkich zwierząt jakie widziałem, zrobiły na mnie największe wrażenie. Kiedy siedziałem w środku stada, nie mogłem oprzeć się myślom, że to nasi przodkowie. Zamieszkują tereny położone blisko pustyni Afar, na której znaleziono szczątki Lucy i innych hominidów. Tworzą haremowe rodziny, takie same jak ziomkowie Lucy. Chcecie dotknąć czegoś naprawdę niesamowitego? Pojedźcie tam, porozmawiajcie z dżeladami.

Śladów ostatniego cesarza szukamy w tutejszej katedrze i w jednym z jego pałaców. W kościele oglądamy cesarski tron. To bezczelność, ale nie mogłem się oprzeć – usiadłem na nim.

W byłym pałacu oglądamy prywatne komnaty Hajle Sellasje. Zgodnie oceniamy, że raczej skromne. Oczywiście dyskutujemy nad znaną książką Kapuścińskiego. Nie pozostaje nam nic innego jak ocenić ją krytycznie. Wyrządziła wiele szkody, nie tylko cesarzowi i jego rodzinie, ale też samej Etiopii. Etiopczycy jej nie znają. Nie przetłumaczono jej na amharski. W rewelacje „cesarza reportażu” nikt by tu nie uwierzył. Nawet w czasach komunistycznej dyktatury.

Trochę kręcimy się po mieście. Addis Abeba, nie bez powodu, nazywana jest największą wsią Afryki. Przyjeżdżając tu pierwszy raz wiedziałem, że stolica ma około 3 milionów mieszkańców. Na miejscu dowiaduję się, że raczej 5, a nie wykluczone, że nawet 7! Tak twierdzą miejscowi. Szybko przypominam sobie dane sprzed lat. Miasto to zostało założone dopiero pod koniec XIX wieku. W 1922 roku liczyło ledwie 100 tysięcy, w latach 70. już sześć razy więcej. Jak więc łatwo obliczyć w ciągu ostatnich 30 lat powiększyło się dziesięciokrotnie! Wzrost ten jest w głównej mierze efektem masowej migracji ze wsi do miast. Zjawisko to jest jednym z istotniejszych fenomenów współczesności. Jeszcze 100 lat temu prawie cała populacja świata mieszkała na wsi. Dziś proporcje się odwracają. W samej tylko stolicy Etiopii, żyje około 10% obywateli całego kraju. W Egipcie, dwudziestomilionowy Kair wraz z Gizą, to prawie jedna trzecia ludności państwa. I tak, z grubsza, na całym świecie. Tyle, że w krajach rozwijających się miasta nie nadążają z budową niezbędnej infrastruktury. Powstają nowe dzielnice, ale nie ma w nich ulic, bieżącej wody i elektryczności. Ludzie masowo przybywają w poszukiwaniu szansy na lepsze życie. Bez wykształcenia, bez pieniędzy, często bez szans na stałą, choćby skromnie płatną pracę. Tak powstają slumsy. Już nie dzielnice, ale całe miasta biedy.

Polecamy: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Jedziemy jeszcze na Merkato. To tutejszy bazar. Każdego dnia robi na nim interesy około 100 tys. ludzi! Ze względu na stan gospodarki, to właśnie tu, w handlu uliczno-straganowym dzieje się spora część etiopskiej ekonomii. Kupić tu można prawie wszystko. Niemiłosiernie zatłoczony i mało przyjemny. Robimy zdjęcia i wracamy do hotelu. Jutro rano wyjeżdżamy na południe. Przed nami prawdziwa Afryka!

Zobacz też: Etiopia – część 1 oraz Etiopia – część 3.

Wycieczka do Etiopii

Etiopia – część 1

Mursi

Zawsze mi żal, jeśli muszę zrezygnować z atrakcyjnego wyjazdu. Właśnie, i to niestety po raz kolejny, odmówiłem pilotowania wycieczki do Etiopii. Szkoda, bo to piękna wyprawa. Trzy tygodnie w zupełnie innym świecie. Moja ulubiona Afryka. Nie mogę pojechać ze względu na domowe obowiązki. Cóż mi zostaje? Mogę trochę powspominać, przywołać obrazy z poprzednich wyjazdów.

Dziś część pierwsza – spotkanie z Etiopią.

O Etiopii myślałem od dawna. Ciągnęła mnie tam chęć dotknięcia wyjątkowego, oryginalnego etiopskiego chrześcijaństwa. Znałem je z książek. Pierwsze opracowanie na ten temat kupiłem dawno temu w kairskiej księgarni. Zajmowałem się wtedy historią Kościoła koptyjskiego, czyli, w dużym skrócie, dziejami chrześcijaństwa w Egipcie. Między kościołami egipskim i etiopskim istnieją liczne podobieństwa, ale też istotne różnice. I właśnie to różnice wydawały mi się najciekawsze. To one nęciły najbardziej.

Z mnichem w Lalibeli

Chrześcijanie w Etiopii dokonują obrzezania chłopców, ale też ciągle popularny jest okrutny afrykański obyczaj obrzezania dziewczynek. Nie jedzą wieprzowiny, a często też obok niedzieli za dzień święty uznają sobotę. Wyjątkowy, trójstopniowy podział etiopskich kościołów może być zainspirowany architekturą żydowskiej Świątyni Jerozolimskiej. Wchodząc do kościoła, należy zdjąć buty. Tutejszy chrześcijanin obowiązany jest przestrzegać ścisłych postów, osoba świecka pości 180 dni w roku, duchowny nawet 250 dni.

Jechałem tam pierwszy raz i od razu jako pilot i przewodnik! Ze mną kilkunastu turystów. Na szczęście byli to doświadczeni podróżnicy i wyśmienici towarzysze. Na szczęście jechałem z bardzo dobrym biurem, gdzie organizacyjnie, wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Dzięki temu nie było żadnych problemów. No może z wyjątkiem jednego – trochę mało wiedziałem o Etiopii!

Wieś Felaszy

Przygotowany byłem do spotkania z północną częścią kraju. Zwiedzaliśmy tam skalne kościoły w Lalibeli i klasztory na wyspach jeziora Tana. Oglądaliśmy obeliski w Aksum i robiliśmy zdjęcia pod budynkiem, w którym (podobno) znajduje się Arka Przymierza. Podróżowaliśmy szlakiem Felaszy, czyli etiopskiej społeczności żydowskiej. To wszystko wiedziałem, dysponowałem fachową literaturą. Potrafiłem wytłumaczyć zawiłości architektury okrągłych etiopskich kościołów czy trudne do weryfikacji dzieje królowej Saby. Zobacz: Etiopia, niezwykły kraj Arki Przymierza.

Ale południe jest zupełnie inne. To jakby dwie Etiopie. Jedna, ta północna, to kraj o długiej i udokumentowanej historii. Starożytna cywilizacja pozostawiła świadectwa w formie źródeł pisanych i zabytków architektonicznych. Druga, południowa, to rejon niemal dziewiczy. Teren podbijany i włączany do Etiopii na przestrzeni ostatnich stu lat. Tu dziś jeszcze możemy zobaczyć naturalnie żyjące afrykańskie plemiona. Na ich temat nie ma zbyt wielu opracowań. A w języku polskim to już zupełnie nic. Kilka lat po mojej pierwszej wyprawie pojawiła się jakaś literatura podróżnicza, np. książka Martyny Wojciechowskiej, ale to pozycje zbyt ogólne aby można było na nich budować specjalistyczną wiedzę.

Piknik w górach Siemen

Tak więc, jechałem trochę w nieznane. Po wielu godzinach lotu, z przesiadką w Stambule i międzylądowaniem w Chartumie, późną nocą wylądowaliśmy w Addis Abebie. Wszystko było ciekawe. Wygląd lotniska i procedura wypisywania wiz turystycznych. A nawet rozmowa z urzędnikiem kontrolującym paszport, który na do widzenia życzył „miłego bzykania”. Wydawało mu się chyba, że wszyscy obcokrajowcy przyjeżdżają tu skuszeni urodą etiopskich kobiet. (Zobacz galerię zdjęć z Etiopii).

Wiedziałem, że są dwa hotele o tej samej nazwie. Pierwszy polecany, o dobrym standardzie, położony w centrum stolicy; drugi gorszy, usytuowany gdzieś na nieciekawych przedmieściach. Widok z wiozącego nas busa przekonał mnie, że jedziemy niestety do tego drugiego. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy zobaczyłem sam hotel. Ktoś z obsługi wtaszczył mój bagaż do pokoju, wskazał ręką na malutki telewizorek stojący na rozpadającej się szafce i powiedział jedno angielskie słowo: „No!”. Zrozumiałem, że lepiej niczego nie dotykać i jakoś przetrwać kilka godzin do śniadania. Zastanawiałem się tylko dlaczego nasze, tak dobre biuro, zgodziło się na ten słabszy hotel.

Z miejscową przewodniczką

Rano wyjrzałem przez okno. Dostrzegłem rzeczy, których nie widziałem wcześniej. Zbaraniałem. Szybko wyjąłem mapę. Sprawdziłem. Otóż byliśmy jednak w tym lepszym hotelu. Byliśmy też w centrum Addis, przy reprezentacyjnym placu, który ja parę godzin temu wziąłem za ponure przedmieścia! No – pomyślałem sobie – jeśli tak jest w stolicy, to co będzie dalej?!

Dalej bywało różnie. Całkiem dobre, rządowe hotele na północy kraju, a na południu „hotel najlepszy z dostępnych”. Jego zdjęcia cały czas robią furorę wśród moich znajomych. Pokój hotelowy to po prostu ściany przykryte arkuszem blachy. Ale chyba niezbyt dokładnie, bo po deszczu miałem pełno wody na podłodze. Co tam. Na jedna noc może być. Tym bardziej, że kolejne spędziliśmy już w namiotach. O tym jak było, opowiem w kolejnych odcinkach.

Kolejny artykuł: Etiopia – część 2.

Turystyka powodziowa

Trwa dyskusja dotycząca zachowań gapiów w trakcie powodzi. Widziałem telewizyjne obrazki z Warszawy, słyszałem relacje kogoś, kto stał wczoraj w gigantycznych korkach. Bo ludzie zwalniają lub zatrzymują się na mostach, żeby pooglądać wysoką wodę. Na dobre, ale czasami niebezpieczne, punkty widokowe, przychodzą rodzice z dziećmi. Jeśli „powódź tysiąclecia” to i atrakcja tysiąclecia. Jak tu wysiedzieć w domu. Zmarnować taką okazję? Ot, ludzka ciekawość.

 

W dziwnej roli był dziś prowadzący poranny program w TVN24. Z jednej strony apelował do rozsądku, z drugiej zachęcał do przysyłania zdjęć. Łatwość wykonywania fotografii bywa dziś upierdliwa. A niech tak co druga osoba zatrzyma samochód i wyjmie komórkę żeby zrobić fotkę.

 

Ze zdjęciami to generalnie dziwna sprawa. Po co się je robi, jeśli wszędzie ich pełno, w każdej gazecie, w każdym portalu informacyjnym? Przecież i tak nie zrobię lepszego niż profesjonalny fotoreporter. Chodzi chyba o sam fan robienia, a nie o efekt końcowy.

 

Słucham komentarzy, często bardzo krytycznych. Słucham apeli wojewody i innych odpowiedzialnych za porządek osób. Ale tak sobie myślę, że ta ciekawość, która pcha ludzi na mosty i na wały jest przecież również motorem turystyki. Od razu mi się przypomina jak zatrzymywaliśmy autokar na moście na Nilu, po to, by turyści mogli zrobić sobie zdjęcie z rzeką w tle.

 

Trochę się wykształciliśmy, mocno się wzbogaciliśmy, ale odruchy raczej pozostają te same. Ktoś mógłby zaryzykować tezę, że dziś tłum nie przygląda się palącym stosom czy ścinanym publicznie głowom, ale podróżuje w poszukiwaniu atrakcyjnych widoków i intensywnych doznań. Można nazwać to „ciekawością świata” albo, po prostu, ciekawością.

 

Apelowanie do rozsądku czy dobrego smaku przyniesie mizerny efekt. Pozostają kary. Świadomość ich nieuchronności zrobi swoje. Gdybym wiedział, że NAPRAWDĘ nie mogę zatrzymać się na moście, to bym się nie zatrzymywał. I nie pomogłyby żadne prośby i błagania turystów. Ale to Egipt. Miałem pewność, że nie będzie żadnego mandatu. Więc robiliśmy tam „photo stop” wielokrotnie. Taka durna ludzka natura. Bez bata ani rusz.

Wybory all inclusive

Podobno w Ministerstwie Spraw Zagranicznych gotowy jest już projekt uruchomienia dodatkowych punktów do głosowania w najbliższych wyborach prezydenckich. Taką możliwość będą mieli m.in. Polacy wypoczywający w egipskiej Hurghadzie, bułgarskiej Warnie i w tureckiej Antalyi. Jak informuje „Gazeta Wyborcza” stosowny dokument czeka już tylko na podpis ministra. To ciekawy – a nieco żartobliwie można by powiedzieć, że również mocno „turystyczny” – pomysł.

Oczywiście źródeł zainteresowania MSZ takim rozwiązaniem wszyscy doszukują się nie tyle w chęci zwiększenia samej frekwencji, co w zamiarze pomocy kandydatowi PO. Wiadomo, że elektorat tej partii to ludzie lepiej sytuowani i mieszkańcy dużych miast, czyli osoby najczęściej korzystające z wakacyjnych wyjazdów.

Swego czasu Jarosław Kaczyński – chyba z barku jakiegokolwiek innego pomysłu – próbował wprowadzić nieco zamieszania postulatem masowych wyjazdów na plaże Egiptu i Tunezji, czego nie omieszkaliśmy skomentować na tym blogu. >>

Jak to dziwnie los historię plecie. Dziś to te właśnie plaże są powodem do zmartwień sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego.

Pierwsza tura wyborów przypada 20 czerwca, druga 4 lipca. Co wybiorą Polacy? Wakacje czy głosowanie? Od tego zależeć może to, kto zostanie prezydentem.

Czy pomysł Platformy ma szanse powodzenia? Nie wiem, dużo zależy od tego jakie będą nastroje. Można przypuszczać, że im bliższe wojnie domowej, tym więcej ludzi odwiedzi lokale wyborcze w turystycznych kurortach. Jeśli natomiast, polityczna atmosfera będzie tylko lekko ciepła, wybiorą raczej leżak plażowy i zimne piwo w ramach All inclusive.

Po latach pracy z turystami, wiem jak jest. Komu chce się ruszać jeśli dookoła jest tak pięknie? Basen, ciepła woda, szum morza, rafy koralowe, muzyka, ładnie opalone ciała, błogie lenistwo… Wstać, pojechać i ustawić się w kolejce do urny? Będzie ciężko.
  
Na pewno, jednak są tacy, których taka możliwość ucieszy. W ciągu ostatnich dni, wśród ludzi odwiedzających nasze biuro, dało się zauważyć, iż niektórzy tak planują wakacyjny wyjazd, aby przypadkiem nie trafić na termin wyborów. Powody do zmartwienia mogły mieć osoby, które już wcześniej wykupiły wczasy na przełomie czerwca i lipca. To bardzo popularny termin. Wiele osób rezerwowało go już w styczniu i lutym. Niektórzy ucieszą się, że mimo wyjazdu będą mogli zagłosować.

Pytanie ilu będzie takich, którzy specjalnie wybiorą ten termin po to, aby uciec z przedwyborczej Polski. Bo to, że będą, to pewne.

Może pojawią się promocyjne oferty biur podróży typu: dojazd do lokalu wyborczego gratis.

Ciekaw jestem jeszcze jednego. Jak będzie wyglądała kampania wyborcza na plażach? Rozdający ulotki działacze partyjni będą topless czy w garniturach? A może pojawią się inne oryginalne pomysły? Na przykład, wycieczka fakultatywna gratis, ale połączona ze spotkaniem przedwyborczym. Może tam kampania będzie ciekawsza? Bo u nas, póki co, to nudy.

Kulinarne przeboje

„Jeśli w czasie posiłku podają ci jakiś miejscowy rarytas, ważne jest, by go przyjąć, nawet jeśli zbiera ci się na wymioty na sam widok złowrogiego oka kozy na twoim talerzu” pisze Mark McCrum w książce pod tytułem Jak uniknąć gaf w obcych krajach. Dalej autor wymienia takie dania, jak gotowane larwy os, genitalia indyka, mrówki w czekoladzie, gulasz z kota czy zupę z penisa kozła. Jak widać dobór potraw nastąpił według kryterium szoku kulturowego. Jedząc coś takiego zmagamy się z uprzedzeniami. Natomiast walory smakowe mogą być niczego sobie.

Tarasun – bimber z… mleka! Specjalność ludów Syberii. Więcej o tym tu: Bajkał kulinarnie.

Gorzej jeśli i jedno i drugie, delikatnie mówiąc, nie należą do najbardziej atrakcyjnych. Przypominam swoje doświadczenia. Na pierwszym miejscu postawiłbym chyba etiopską indżerę, czyli coś w rodzaju kwaśnego i mokrego placka. Wyglądem przypomina wywrócony na wierzch krowi żołądek, a w smaku jest jeszcze gorsza. W sporej części Etiopii jest podstawowym daniem, pełni rolę chleba, ale jada się to na śniadanie, obiad i kolację. Często, w tanich jadłodajniach nie ma nic innego. I tu turysta ma problem. Nie chce, ale musi. Wśród Polaków odwiedzających ten piękny kraj ugruntowało się powiedzenie: indżera – mokra ściera. Muszę przyznać, że w pełni zasłużone. Więcej na ten temat: Etiopia.

Indżera z dodatkami. Sosy są pyszne, do  smaku placka trzeba się przyzwyczaić.

A z rzeczy, które jadłem ostatnio, to gotowane wnętrzności barana. Wszystkie! W jednym wielkim kotle. Najpierw pije się rosół, później je pozostałe części. Już sam widok jest niesamowity i…. niezbyt zachęcający. A zapach? No cóż, pachnie zawartością jelit. I  baranim łojem. Takie cuda w Kirgistanie.

Autor wspominanej książki podaje przykłady „ciekawych” potraw z różnych strona świata. Niestety nie pojawia się nic z Polski. W ogóle nasz kraj wymieniony jest chyba tylko ze dwa razy, zawsze przy okazji wódki. Czy rzeczywiście w naszej narodowej  kuchni nie mamy nic, czym moglibyśmy wprawić w zakłopotanie zagranicznego turystę?

Zastanawiam się nad tym i przychodzą mi do głowy następujące potrawy:

• Tatar – ponieważ nie wszędzie jada się surowe mięso. A często towarzyszy mu dodatkowo surowe jajko! Brr…

• Śledzie – słone i dziwne z wyglądu i dotyku. Słyszałem opowieść o studencie z Afryki, który pobyt w Polsce rozpoczął od próby usmażenia śledzia. Długo nie chciał dać się namówić na ponowne skosztowanie tej ryby.

• Kiszone ogórki i kiszona kapusta. W wielu miejscach świata kwaszone oznacza zepsute.

• Podpiwek. Na Podlasiu nadal pijemy. Ale nie taki kupowany czy rozrabiany ze sklepowego koncentratu. Prawdziwy, swojski. Ostatnio, miałem przyjemność gościć ludzi, którzy nigdy wcześniej nie próbowali tego specjału. Byli bardzo mili, ale widziałem, że szło im to dość opornie.

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrznaości barana

Tradycyjna kirgiska potrawa. Gotowane wnętrzności barana

• A skoro przy trunkach jesteśmy, to oczywiście bimber. Ten w najgorszym wydaniu, rozpoznawalny po zapachu nawet przy ostrym katarze. Nieprzyzwyczajonych zwala z nóg i ostro poniewiera. U nas, na Podlasiu zwany „duchem puszczy”. W dobrym wydaniu, to naprawdę porządny trunek. I oczywiście turystyczna atrakcja, nielegalna oczywiście. Więcej w artykule: Samogon z Podlasia.

• Kiszka ziemniaczana, czyli tarte kartofle upchane w świńskie jelito grube. Nasz specjał regionalny. Smakuje nieźle. Pod warunkiem, że się nie uczestniczyło w myciu kiszek. Kiedyś pomagałem w tym mojej babci. Zapach pamiętam do dziś.

• Aha, no i oczywiście, to, co na ciepło w trakcie świniobicia. Kiedyś bardziej popularne, dziś już mało kto zna ten smak, choć na Litwie, na przykład, ciągle funkcjonuje – do kupienia nawet w sklepie. Podsmalone świńskie uszy i ogony. Do chrupania zamiast chipsów. Zagryzka do piwa. A jako danie główne smażony mózg. Smacznego, na zdrowie! Ja dziękuję.

Macie jakieś pomysły? Doświadczenia, historie do opowiedzenia? Zapraszam, stwórzmy listę kulinarnych przebojów.

Zobacz artykuł o wyjątkowej kuchni gruzińskiej.

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel. W trakcie  naszych wycieczek poznajemy najciekawsze lokalne smaki. Zapraszamy!

Nikiszowiec

Od kiedy dowiedziałem się o istnieniu tego miejsca, chciałem je zobaczyć. Skorzystałem z okazji i w ostatnią sobotę odwiedziłem Nikiszowiec. W księdze pamiątkowej wyłożonej w tamtejszym punkcie Informacji Turystycznej widnieje wiele entuzjastycznych opinii. Przyjeżdżają tu turyści, oglądają i podziwiają, choć to przecież niby tylko „zwykła” górnicza osada.

Nikiszowiec to dzielnica Katowic. Wybudowano ją na początku XX wieku jako zaplecze dla położonej obok kopalni. Rolę tę pełni do dziś.

Wcześniej tylko słyszałem o tym miejscu. Jadąc tam nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Nie miałem wyobrażenia jak może wyglądać. Pewnie dlatego pierwsze wrażenie było piorunujące. Jakbym się przeniósł do innego świata! Zaparkowaliśmy samochód przy pierwszej kamienicy i weszliśmy w uliczkę. Weszliśmy tak, jak się wchodzi do bajki.

Zastanawiam się teraz, co mnie tak urzekło. Przecież widziałem mnóstwo atrakcyjnych turystycznie miejsc. Co tak niezwykłego jest w Nikiszowcu?

Myślę, że decyduje wyjątkowe połączenie kilku elementów.

Jest to miejsce malownicze. Mury budynków same układają się w kadr. To tak, jakby ktoś na potrzeby turystów celowo zbudował dekoracje.

Albo jakby to były domki-zabawki, z wielkim kunsztem stworzone urokliwe, malutkie cudeńka. A przecież to najprawdziwsze domy, żyją w nich ludzie; patrzą przez otwarte okna, można z nimi porozmawiać, nie unikają kontaktu, wydają się bardzo przyjaźni. Wchodzimy w bramę i trafiamy na przestronne, pełne zieleni podwórko; a na nim plac zabaw i sporo dzieci.

Jest to dzielnica zabytkowa i piękna, a jednocześnie żywa. Wartość ma taką, że można by ją w całości przenieść do muzeum. Zamknąć, zabezpieczyć i pokazywać zza szyby. Albo zamienić w coś w rodzaju praskiej Złotej Uliczki czy innych tego typu słynnych miejsc. Niby ciekawych, ale już sztucznych bo muzealnych. Pozbawionych życia. Nikisz jest inny i dlatego wyjątkowy!

O atrakcyjności miejsca decyduje też skala zachowania zabytku. Tu mamy nie jeden dom czy dwa, ale całą dzielnicę! Bez żadnych wstawek, socjalistycznych bloków czy współczesnych „plomb”. Mamy całą dzielnicę w jednym stylu, w zasadzie jednakową. Pasuje tu wszystko, od kościoła, przez pocztę i salon fryzjerski „Teresa” po piekarnię i założony w 1919 roku salon fotograficzny.

Wizyta tam jest trochę jak podróż w czasie. To jak wspomnienia z dzieciństwa, które powróciły przywołane zapachami z piekarni. Na ścianach kamienic, nawet od strony głównego placu dzielnicy, nie ma krzykliwych szyldów i reklam. Inna epoka i inna estetyka, a jednocześnie przecież to dziś, 2010 rok. Niezwykłe!

Tak sobie myślę, że niejedno tego typu miejsce mogliśmy mieć w Polsce. Jeszcze niedawno istniały. Trochę naruszone zębem czasu, trochę uszkodzone ekspansją nowego budownictwa, ale były. Niestety, władze lokalne nie dostrzegały ich wartości i nie udało się ich uratować. W Białymstoku to mogło być piękno drewnianej architektury Bojar i ulicy Młynowej. Jeśli nie ma już takich dzielnic, to ratujmy pojedyncze domy i fragmenty ulic!

Nie wiem kto, dlaczego i w jaki sposób sprawił, że Nikiszowiec przetrwał, ale brawa mu za to! Dziś to turystyczny punkt obowiązkowy. Może być wizytówką Katowic i całego Śląska. Polecam.

Zobacz też: Turystyczna Polska Wschodnia.

Sprawiedliwy Handel

Każdego dnia sięgamy po kubek z kawą, po herbatę. Jemy czekoladę, pijemy kakao. Raczej nie zadajemy pytań o pochodzenie tych produktów. O to kto i w jakich warunkach nad nimi pracował. Czy przypadkiem w aromatycznej kawie nie są zaklęte łzy i krzywda uprawiających ją plantatorów.

Nie chodzi tu o niedostatek w europejskim rozumieniu. Nie chodzi tu o „wyzysk pracownika” o jakim słyszeliśmy ostatnio przy okazji pierwszomajowych demonstracji. Chodzi tu o krzywdę w wariancie ekstremalnym.

Znam to, widziałem i dotykałem. Przy okazji wyjazdów do Etiopii zainteresowałem się mocniej tym tematem. Mamy tam do czynienia ze skrajnym ubóstwem rolników uprawiających kawę. Najlepszą na świecie! W klimacie, który jak żaden inny, sprzyja takim plantacjom. W sytuacji, gdy kawa rośnie nawet dziko. Jak to możliwe, że w takich warunkach ludzie cierpią głód? Spytajcie o to koncerny, które opanowały rynek i dyktują ceny. Szacuje się, że w niektórych rejonach, odbiorcy powinni płacić rolnikom minimum kilka razy więcej, tylko po to by zaspokoić elementarne, najbardziej podstawowe potrzeby. Mam na myśli jedzenie i ubranie. Żadnych zbytków typu szkoła, podręczniki, lekarstwa…

W najbliższą sobotę, 8 maja, będzie obchodzony Światowy Dzień Sprawiedliwego Handlu. Przy tej okazji pewnie pojawi się trochę informacji w mediach. To dobrze bo to ważna idea. Na czym polega? W największym skrócie na tym, by dystrybuować towar tak, aby więcej pieniędzy zostawało na samym dole drabiny, czyli u rolników, u podstawowych producentów. Można temu wierzyć? Moim zdaniem tak. Ale oczywiście sprawdźcie. Poczytajcie w internecie. Zobaczcie co robią te stowarzyszenia. Nie tylko płacą więcej pracownikom, ale też wspierają ich w inny sposób. Pomagają w budowie prostych przetwórni, w unowocześnieniu produkcji, w edukacji dzieci, wspierają system ochrony zdrowia. Pilnują aby w całym procesie nie pojawiły się nadużycia. Eliminują pracę niewolniczą.

Ale same informacje nie wystarczą. Sprawdźcie czy w waszym sklepie są takie produkty, pytajcie o nie. Sprawmy aby pojawiły się w szerokiej ofercie.

W czasie ostatniego pobytu na Litwie, w zwykłym sklepie spożywczym, w małych Trokach, bez problemu znalazłem prawdziwą etiopska kawę dystrybuowaną według zasad Sprawiedliwego Handlu. Ale już w Białymstoku mam z tym problem. Widać, że idea ta nie przebiła się u nas na tyle, aby produkty Fair Trade, zagościły w osiedlowych sklepach.

Bądźmy sprawiedliwsi. Na początek, choć odrobinę. Małymi krokami zmieniajmy świat na lepsze. Przywiązujmy wagę do tego, co i skąd kupujemy. W ten sposób poprawimy dolę wielu rodzin w krajach Trzeciego Świata. Oni tej pomocy potrzebują. Taki wyszedł mi osobisty apel 🙂

Szukajmy produktów ze znaczkiem Fair Trade. Nie tylko z okazji Dnia Sprawiedliwego Handlu. Róbmy to na co dzień. Wiem, że osoby, które kochają podróże, osoby które poznają świat i są na niego otwarci, robią to z największą przyjemnością.

Polacy na Litwie

Tekst, który zamieszczam niżej, napisałem ponad 3 tygodnie temu. Zrobiłem to zdumiony niemal zupełnym brakiem reakcji, i polskich polityków, i mediów, na decyzję litewskiego Sejmu w sprawie pisowni polskich nazwisk. Tekst był gotowy rano, w sobotę 10 kwietnia. Nie zamieściłem go ze względu na wiadome wydarzenia. Tym bardziej, że dotyczyło to też trochę prezydenta Kaczyńskiego. Posłowie litewscy zagłosowali w ten sposób w dniu wizyty polskiego prezydenta w Wilnie. Gest, policzek, upokorzenie, bezsilność?

Publikuję ten artykuł dziś, pod wpływem kolejnych informacji z Litwy. Oto dyrektor firmy przewozowej jest karany za to, że na tabliczkach autobusów obok nazw litewskich używa również nazw miejscowości w języku polskim. Podobnie, Inspekcja Języka Urzędowego, grzywną ukarała dyrektora administracji samorządu solecznickiego za polskie nazwy ulic, jakie pojawiły się na prywatnych domach w jego regionie.

Polecam, zaglądajcie czasem na stronę Kuriera Wileńskiego.
A oto tekst z 10 kwietnia.

Litewskie problemy

Lubię jeździć na Litwę. I nie tylko ja! To jedno z bardziej popularnych miejsc dla zorganizowanych i indywidualnych wycieczek. Nasze biuro obsługuje grupy z całej Polski – firmy, urzędy, szkoły, sympozja, konferencje, itd. Jest spore zainteresowanie. Z rozkoszą przesiadujemy w tamtejszych saunach. Zachwycamy się miejscową kuchnią. Niejeden turystyczny obiekt funkcjonuje dzięki przybyszom zza zachodniej granicy.

Ale w tej pięknej sytuacji jest jeden zgrzyt. Dotyczy trudnej sytuacji naszych rodaków na Litwie. Niestety, najczęściej, przypominamy sobie o tym dopiero jadąc tam z wycieczką. Niemal bez echa w polskich mediach przeszła ostatnia decyzja Sejmu w Wilnie. Posłowie zadecydowali, że polskie nazwiska na Litwie nadal trzeba będzie zapisywać po litewsku. Tym samym, po raz kolejny, zignorowano zupełnie polsko-litewski traktat z 1994 roku.

Zdumiewa mnie:

• Milczenie polskich mediów i środowisk opiniotwórczych.
• To, że sytuacja naszych rodaków na Białorusi zajmuje mnóstwo uwagi, a na Litwie już nie.
• Bezsilność polskiego rządu. Wiem, wiem, w tym przypadku to demokratyczna decyzja Sejmu niezależnego kraju. Ale Polacy na Litwie od lat mają poczucie dyskryminacji (pisownia nazwisk i miejscowości, problemy z odzyskiwaniem nieruchomości…), a nasze władze uzyskują tylko kolejne obietnice unormowania sytuacji.

Nie obchodzi nas to czy nie jest „po politycznej linii”? A może po prostu nic o tym nie wiemy?

Nie mam rodziny na Litwie, ani nieruchomości, które chciałbym odzyskać. Nie piszę tego we własnym interesie. W czyim więc? Paradoksalnie, myślę, że przede wszystkim w interesie Litwy. Na razie zwycięża tam nacjonalistyczna retoryka. To coś zupełnie z innej epoki, całkowicie antyeuropejskie, coś co  Litwie może tylko zaszkodzić.

Daleki jestem od jakichkolwiek nacjonalistycznych poglądów. W całej sytuacji chodzi nie tylko o to, że to Polacy. Jesteśmy w Unii Europejskiej (my i Litwini!), to do czegoś zobowiązuje, trzymajmy standardy!

Rzecz jasna, świadom jestem historycznych zaszłości. Wiem jak w Wilnie i Kownie pamięta się dwudziestolecie międzywojenne. Przegłosowując tak restrykcyjną ustawę posłowie zasłaniają się troską o język litewski i obawą przed powtórną polonizacją.

Jak na dłoni widać, że same spotkania prezydentów i ministrów nie wystarczą. W sprawie pisowni nazwisk litewski rząd miał dobre chęci, ale Sejm odrzucił te propozycje i przyjął własny projekt. Nawet koalicyjni posłowie głosowali przeciwko swojemu rządowi. Pod presją wyborców. A wszystko to w dniu wizyty w Wilnie polskiego prezydenta! Może więc trzeba pomyśleć o jakimś dużym, mądrym, programie edukacyjnym? O wspólnych przedsięwzięciach młodzieży, studentów…?

Lubię Litwę i lubię Litwinów. Cieszą się, że blisko mojego Białegostoku jest tak atrakcyjnie turystycznie miejsce!

Wychowałem się na podlaskiej wsi. Kiedyś, dawno temu, w czasie Rzeczpospolitej Obojga Narodów, był to już teren Wielkiego Księstwa Litewskiego. Do granicy z Koroną Polską było kilka kilometrów. Jakby nie patrzeć, jestem więc też trochę Litwinem.

Pierwszy maja, dzień hultaja

Robotnicze święto postanowiłem uczcić godnie i poszedłem do pracy. Na kilka godzin, żeby uporządkować zaległe sprawy. A, że biuro mam w centrum miasta, to oczywiście trafiłem na pierwszomajowe imprezy. Zatrzymałem się na chwilę. Akurat przemawiał regionalny przewodniczący jednego ze związków zawodowych. Mówił ostro. O biedzie i o milionach Polaków żyjących w strasznych warunkach. Mówił, a czasem nawet krzyczał. Było o społeczeństwie, które z braku pieniędzy leczy się głównie czosnkiem. Było o ludziach pracy i o bezrobotnych (ciekawe zestawienie). A wszystko to mówca zderzał z bogatymi hochsztaplerami, z majątkami zdobytymi w podejrzany sposób. Wypominał piękne domy z basenami i prywatną opiekę medyczną. Czysty populizm.

Policzyłem, słuchało go prawie 90 osób. Główny plac Białegostoku, 1 maja, południe. Jakoś blado z poparciem. Ale tak na pierwszy rzut oka, to biednych tam nie widziałem. Panowie w garniturach, działacze, związkowcy…
  

Moją uwagę zwróciła dysproporcja: mało uczestników demonstracji, dużo dziennikarzy. Radio, telewizja, fotoreporterzy. Niesamowitą promocję ma polityka. Garstka ludzi stoi w reprezentacyjnym punkcie miasta, zabezpiecza to mnóstwo policji, a o wszystkim powiedzą i napiszą  media. Super, każdy by tak chciał. Stałem tak i oglądałem zazdroszcząc nieco, ale czas naglił, musiałem iść do pracy. Ciężkie życie podłego kapitalisty. Musi pracować nawet w robotnicze święto.

Odchodząc słyszałem jeszcze za plecami jak przemawiający wzywał do poparcia w wyborach prezydenckich jednego z kandydatów. Konkretnie, z imienia i nazwiska, przewodniczącego jednej z partii. Podobno to bardzo ważne, tak mówił.

W biurze nazbierało się tego trochę. Targałem właśnie ciężki karton z makulaturą do śmietnika (z segregacją oczywiście) kiedy minął mnie pochód jakiejś młodzieżówki pod czerwonymi sztandarami. Znowu garstka ludzi, kilkudziesięciu. Z młodych gardeł głośne okrzyki. Zapamiętałem: Chodźcie z nami, nie z liberałami! oraz: Nasze prawo, prawo pracy! Intonowali to jakoś tak dziwnie, że kojarzyło mi się z zabawą z dzieciństwa: Gąski, gąski do domu!

W tle było słychać jeszcze inne, natarczywe dźwięki. To muzyka z festynu miejskiego na rynku przy ratuszu. Może tam była lepsza frekwencja. Nie wiem, nie miałem czasu sprawdzać, wróciłem do pracy.

Jak myślę o tym teraz, po kilku godzinach, to mam wrażenie mega surrealizmu. Aż trudno uwierzyć, że to naprawdę się wydarzyło. Taki obraz: pusta ulica, w eskorcie policji, idzie grupka młodych ludzi z czerwonymi flagami. Nie utożsamiam się z nimi i nie podzielam poglądów, ale na swój sposób podziwiam. Za to, że im się chciało! To jak artystyczny performance. Tak, to odebrałem.

A może to jest pomysł na turystyczną promocję? Żeby tak zorganizować pochód jak za dawnych czasów. Może taki przekrojowy, w strojach i stylizacji różnych okresów, od końca XIX wieku po rok 1989. Telewizja by pokazała, ludzi trochę by przyjechało. A niejednej osobie pewnie i łezka w oku by się zakręciła.

Słowo hultaj należy już do archaizmów. Używane (w pokoleniu moich dziadków) na określenie kogoś pomiędzy leniem, a nicponiem. Pierwszy maja, dzień hultaja, to powiedzonko, którym próbowano odreagowywać przymus uczestnictwa w pochodach pierwszomajowych. Dziś już chyba zapomniane, a szkoda bo ma przecież swoją wartość. Spokojnie można by je wykorzystać przy organizacji wspominanego wyżej stylizowanego, historycznego pochodu. Jako hasło przewodnie kontrmanifestacji 🙂

Majówki (nie)wątpliwy czar

O co właściwie chodzi? O ten jeden wolny dzień? Czy to wystarczający powód by jechać niemiłosiernie zatłoczonym pociągiem, stać w korkach, płacić drożej za hotel czy rezerwować coś z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem? Może lepiej przełożyć to o tydzień lub dwa, wziąć jeden dzień wolnego. Będzie bardziej komfortowo i pogoda pewnie stanie się już nieco łaskawsza.

Na majówkę do Aquaparku, Pomysły na majówkę, Weekend majowy. Jak i gdzie go spędzić. Podpowiadamy. To tylko kilka tytułów z pierwszych stron portali internetowych. Piszą o tym też gazety, słychać w radiu i telewizji. Czy takiej presji można się oprzeć? Może i można, ale kto to potrafi. Wypada pojechać, chociaż do szwagra na działkę.

Majówka na plaży

Na Tunezję chyba jeszcze za chłodno, na Turcję na pewno za zimno. O plażach południowej Europy nie ma co wspominać. Jak zawsze, zostaje Egipt. No i może Wyspy Kanaryjskie. Jeśli więc chodzi o plażowanie, przełom kwietnia i maja to nic szczególnego. W biurach podróży patrzymy na to spokojnie. Za kilka tygodni zacznie się prawdziwy boom. Sprzedawać będzie się wszystko. Bez znaczenia, weekend czy nie.

Majówka w Wilnie

Rozpoczyna się sezon na wycieczki autokarowe. Ruszają najpopularniejsze europejskie trasy. Oczywiście Paryż, Rzym, Praga… U nas, w północno-wschodniej Polsce, z racji na bliskie położenie, najłatwiej o wycieczkę na Litwę, do Wilna, Druskiennik, Trok i Kowna. Hotele w Wilnie trzeba było rezerwować i przynajmniej w części opłacić, kilka miesięcy wcześniej. Każdy ma swoje pięć minut. Ale tylko pięć. Te same hotele, od poniedziałku świecą już pustkami.

E-majówka

Jeśli przyjąć, że sytuacja w internecie przynajmniej w części oddaje rzeczywistość, to znaczyłoby to, że majówka jest super pomysłem na biznes. Zajęte są chyba wszystkie domeny ze słowem majówka w adresie. Jest majowka-gory, majowkanadmorzem, majowka-spanie, studenckamajowka, majowka-spa. Jest oczywiście nasza-majowka. Mnóstwo możliwych kombinacji. Linki sponsorowane w Google też są pełne przeróżnych ofert.

Patriotyczna majówka

Ci, którzy nigdzie nie wyjadą też znajdą coś dla siebie. Władze lokalne w trosce o obywateli miast i wsi, zorganizują festyny. Będzie miło. Dzięki telewizji przeżyjemy kolejną przyspieszoną lekcję historii. Pojawi się coś mądrego i wzniosłego o pierwszym i o trzecim maja. A może i jakiś film historyczny, emitowany już z piętnaście razy.

Nie ma złudzeń, zapewne, jak zwykle, te ostatnie formy oddania hołdu weekendowi majowemu, odniosą spektakularne zwycięstwo. Grill i TV. Po co więc denerwować ludzi pomysłami wyjazdów, propozycjami wycieczek czy rankingami hoteli ze SPA. Wystarczy podawać prognozę pogody i program telewizyjny.

Miłej majówki!

Strona 33 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén