Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Tag: koronawirus (Strona 2 z 3)

Rząd, turystyka i syndrom gotowanej żaby. Czas na konkretną pomoc!

Kolejne artykuły tego bloga, licząc od marca, układają się w coś w rodzaju turystycznego dziennika epidemii. Analizując na bieżąco, w kolejnych tygodniach, miałem różne koncepcje i przemyślenia. Najpierw dość spokojnie, przypominałem, że to nie pierwszy duży kryzys w naszej branży, a jeśli przetrwaliśmy tamto, to i teraz damy radę (zobacz na przykład: Sytuacja w branży turystycznej). Później robiło się coraz mniej optymistycznie.

Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, to odnoszę wrażenie, że branża turystyczna padła ofiarą taktyki salami. Obcinano nam biznes i naszą pracę niewielkimi kawałkami, plasterek po plasterku, pozostawiając w złudzeniu, że ten właśnie odcięty będzie już ostatnim. Ile liczył sobie jeden plaster? Dwa tygodnie, ponieważ decyzją premiera, o tyle właśnie przedłużano zamknięcie granic i zakaz lotów. Co również ważne, robiono to z dnia na dzień, z zaskoczenia, trzymając całą branżę w permanentnej niepewności. Dlaczego tak? No właśnie po to, żebyśmy trzymali się złudnej nadziei, że może już za dwa tygodnie wrócimy do pracy.

A jakie byłyby reakcje gdybyśmy w połowie marca usłyszeli komunikat rządowy, że przynajmniej do końca czerwca żadnej międzynarodowej turystyki nie będzie? Szok, sprzeciw, gwałtowne załamanie nastrojów? Pewnie tak. No i zapewne jeszcze jedno: decyzje o zamykaniu biznesów i wyrejestrowywanie działalności, bo w przypadku części firm, taniej byłoby zakończyć działalność i poczekać na lepsze czasy, niż dokładać do biznesu wyprzedając prywatny majątek. Czy czujemy się oszukani? Wielu z nas pewnie tak. Wnioskuję to na podstawie rozmów oraz lektury forów dyskusyjnych naszej branży.

Spróbowałby ktoś zrobić tak z górnikami! Na kilka miesięcy wstrzymać pracę kopalń (i oczywiście też pensje!). Dopiero by się działo.

Czy ja czuję się oszukany? Tak. Na początku dawałem duży kredyt zaufania, uważałem, że w trudnej sytuacji należy wykazać się zrozumieniem, ale teraz, z perspektywy czasu, niektóre nieczyste zagrywki są aż nadto widoczne i nie sposób udawać, że się ich nie widzi. Tym bardziej, że ich skutki finansowe są nad wymiar bolesne.

Podam jeden przykład. Chodzi o linie lotnicze. Gdyby rząd w marcu wydał komunikat, że granice będą zamknięte, na przykład do końca czerwca, to żadna z linii lotniczych nie mogłaby żądać od nas dopłat do biletów wcześniej zaliczkowanych. Nie mogłaby, bo byłoby jasne, że lotów nie będzie można zrealizować. A tymczasem, w sytuacji stworzonej przez nasz rząd, powstały warunki idealne do wyciągania pieniędzy. Mechanizm działał tak. Jeszcze przed pojawieniem się epidemii biuro podróży wpłaciło depozyt za zarezerwowane bilety lub podpisało umowę z obowiązkiem zapłaty kary finansowej, jeśli anuluje rezerwację. Na miesiąc przed wylotem, a w innych liniach na 21 dni przed, zgodnie z warunkami umowy, przychodzi czas na dopłatę całości ceny biletów. Biuro podejrzewa, że lot nie będzie mógł się odbyć, że granic jeszcze nie otworzą, ale jako, że oficjalnej decyzji rządu nie ma, to biuro stawało przed wyborem: albo dopłacić całość i liczyć, że kiedyś linia lotnicza te pieniądze zwróci, albo nie płacić i wtedy stracić depozyt lub ponieść karę umowną. Z punktu widzenia biura podróży dobrego wyjścia nie było, traciło tak czy inaczej. Jedynym ratunkiem było skorzystanie z możliwości dawanej przez linie, w postaci przenoszenia tych rezerwacji wraz z opłatami na późniejsze terminy. Ale na kiedy, jeśli dalej nie było jasne kiedy zaczniemy latać? Przenosiliśmy więc na jesień, która wydawała się w miarę bezpieczna oraz na przyszły rok. Tyle, że w tym rozwiązaniu nasze pieniądze nadal zostawały u przewoźników. Pieniądze za loty, które się nie odbyły! Co będzie jeśli te linie zbankrutują? W jakiej sytuacji znajdą się wtedy biura podróży?!

To, co w ciągu kilku miesięcy zrobione z branżą turystyczną przypomina też syndrom gotowanej żaby. W tym okrutnym eksperymencie, wykazano, że  żaba wrzucona do wody, którą podgrzewa się powoli, tak skupia się na dostosowywaniu się do zmieniającej się stopniowo sytuacji, że nie zauważy, kiedy zostanie ugotowana. Wrzucona do gorącej wody oczywiście od razu, by z niej wyskoczyła. Może poparzona, ale uszłaby z życiem. Podgrzewana powoli, da się ugotować. Eksperyment ten jest jednym z klasyków współczesnej psychologii. Szybko bowiem zdano sobie sprawę, że podobny mechanizm reakcji występuje nie tylko u żab, ale również u ludzi. Omawiano go na wiele sposobów, zainteresowani znajdą na ten temat mnóstwo informacji, między innymi i o tym, jak mechanizm ów wykorzystują rządzący.

My, branża turystyczna, a w szczególności biura podróży, piloci i przewodnicy oraz cały segment zajmujący się turystyką międzynarodową (przyjazdową i wyjazdową) jesteśmy taką żabą. Od marca stopniowo podgrzewają nam wodę. Trochę się wzdrygaliśmy, pytaliśmy czy to aby na pewno jest w porządku, ale słysząc zapewnienia, że będzie dobrze, a wszystko tak w ogóle jest w naszym interesie, trwaliśmy pływając w coraz bardziej niebezpiecznym garnku. Tyle jesteśmy mądrzejsi od żaby, że w pewnym momencie bardziej stanowczo zaczęliśmy zadawać konkretne pytania. Jak bardzo podniosła się temperatura? Jak długo woda będzie jeszcze podgrzewana? Wyskoczymy czy damy się ugotować?!

Trzeba powiedzieć sobie jasno. Bez specjalnej tarczy antykryzysowej dedykowanej turystyce, ta po prostu zacznie bankrutować. W miejsce polskich biur wejdą niemieckie albo chińskie. Tym się to może skończyć, zresztą już dość szybko, a mianowicie jesienią, kiedy minie ustawowy termin 194 dni na zwroty opłat za wycieczki. Skąd touroperatorzy je wezmą, jeśli nie odzyskają ich z linii lotniczych i pozostałych partnerów?! W naszym biurze zakładamy ze swoich, z naszego prywatnego majątku. Korzystamy też z olbrzymiego wsparcia wspaniałych Klientów, którzy w ogromnej większości nie żądają zwrotów, przenosząc te wpłaty na kolejne wycieczki, również w przyszłym roku. Ale przecież nie wszystkie biura mają taką możliwość! Ponadto, od miesięcy działają bez żadnego dochodu, a koszty pozostały! Spadek w naszej branży, to nie 25 czy 50 procent, ale niemal 100! W związku z tym, tarcza adresowana do wszystkich przedsiębiorstw, w tym do biur podróży, jest po prostu rażąco niesprawiedliwa i zwyczajnie bez sensu. Tak proporcjonalnie nieduża pomoc przedłuży tylko czas męczenia żaby w garnku, ale jej nie uratuje! Potrzebne są zdecydowane działania, w tym mapa drogowa dla turystyki i konkretne finansowe wsparcie.

A jeśli rząd założył, że turystyka nie jest warta ratowania (tylko błagam, niech ktoś nie twierdzi, że 500+ na wakacje, to ratunek dla branży!), to czekamy na program przebranżowienia, oczywiście z odpowiednim zapleczem finansowym, bo przecież z dnia na dzień nie staniemy się specjalistami od zakładania oczek wodnych.

Zobacz też: Ministerstwo (nie)turystyki.

Program 5(00)+ oraz inne formy wsparcia polskiej turystyki

Taki żart, z gatunku czarnego humoru. Krąży właśnie wśród osób związanych z turystyką. Pojawił się dzięki portalowi ASZdziennik (03.06.2020). Oto on:

Ruszają turystyczne bony „5+”. Będzie 5 zł na zakup magnesu na lodówkę z wymarzonego zakątka kraju. Zobacz.

Uwagę wzbudza obrazek ilustrujący artykuł: twarz premiera Morawieckiego obok magnesu z wizerunkiem białostockiego ratusza. No proszę, moje miasto w tak zaszczytnym miejscu! Ale od razu obudziła się czujność, z jakiego powodu właśnie Białystok?! Szybko znalazłem odpowiedź. W dalszej części artykułu czytamy:

Rząd zapewnia, że kwota w zupełności wystarczy na zakup śmiesznie pachnącego magnesu „I love Białystok” wyprodukowanego w Chinach i zamówionego na AliExpress, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by dołożyć drugą piątkę z własnej kieszeni i wesprzeć lokalne rękodzieło.

– Nie stawiamy obywatelom właściwie żadnych ograniczeń – zapewnił premier i dodał, że jeżeli ktoś ma takie życzenie, może wykorzystać bon na zakup kauczukowej piłeczki z automatu we Władysławowie.

Czy w ramach bonu 5(00) plus będzie można kupić magnes np. w Gruzji?

Prześmiewczy news trafił w dobry moment. Rząd już kilka tygodni temu zapowiedział pakiet wsparcia turystyki w postaci bonu na kwotę jednego tysiąca zł, który otrzymywać miałyby osoby zatrudnione na umowach o pracę i zarabiające poniżej średniej krajowej. Pomysł korzystny z punktu widzenia gospodarki krajowej, ponieważ pieniądze byłyby przeznaczone wyłącznie na wypoczynek w Polsce. Oczywiście, jako branża mieliśmy trochę zastrzeżeń, niektórzy pretensje – bo ich przedsiębiorstwa zajmujące się wysyłaniem turystów za granicę, nie mogłyby skorzystać z tych pieniędzy (zobacz: #totezjestpolskaturystyka). Wątpliwości można by mnożyć, ale uczciwie trzeba powiedzieć, że generalnie program był na plus i w realny sposób mógł pomóc wielu polskim firmom.

Tymczasem, po wstępnych, z przytupem ogłaszanych zapowiedziach, temat zamarł. Ministerstwo Rozwoju konsekwentnie milczało, wody w usta nabrał odpowiedzialny za turystykę Andrzej Gut-Mostowy. Branża pytała, ale pytania trafiały w próżnię. Sytuacja dziwna, wzbudzająca różne domysły. Zaczęliśmy podejrzewać, iż rząd chce przesunąć pieniądze na jakiś inny, nowy program, który w trakcie prezydenckiej kampanii wyborczej, mógłby przełożyć się na większe poparcie Andrzeja Dudy (a jeszcze lepiej, żeby to prezydent program taki ogłosił!). Aż tu nagle i jak zwykle w polityce informacyjnej dotyczącej turystyki, z zaskoczenia, wspomniany wyżej wiceminister, w jednej z rozgłośni radiowej, w dniu 4 czerwca, oznajmił, że „ostateczna wersja bonu turystycznego na 90 procent będzie przedstawiona w najbliższych dniach”. Wczoraj w prasie zaczęły pojawiać się też przecieki, iż rząd planuje przemodelować program, rozdając bony tylko rodzicom korzystającym z programu 500+. Jak będzie w rzeczywistości? Czekamy z niecierpliwością. Przekonamy się zapewne już wkrótce, bo jeśli dofinansowanie ma dotyczyć tegorocznych wakacji, to ustawa powinna być gotowa na wczoraj, pojutrze będzie za późno.

A jeśli chodzi o wakacyjne plany tak generalnie i z przymrużeniem oka, to, jak donosi ASZdziennik:

Bonem można też pokryć koszty wysyłki dowolnego magnesu z Allegro, jeżeli ktoś nie ma ochoty na wakacje, bo wolał np. być wysłanym na przymusowy 3-tygodniowy urlop w marcu i teraz zamiast odpocząć chciałby trochę popracować za trochę mniejszą pensję.

Zatem z programu wsparcia będą mogły skorzystać również osoby, które w podróż się nie wybiorą. I to jest dopiero wiadomość, która ucieszy całą turystyczną branżę!

Zobacz też: Ministerstow (nie)turystyki.

Pomorze Wschodnie

Właściwie, to to już zapomniałem, że taką nazwę ów region nosi. W wakacyjnym języku funkcjonuje raczej jako „nad polskim morzem”, względnie „nad Bałtykiem”. O właściwej terminologii przypomniał mi przewodnik Pascala, o takim właśnie tytule. W przewodniku tym wykorzystano ładne rysunki Surena Vardaninana, mieszkającego w Polsce ormiańskiego ilustratora, znanego głównie z książek dla dzieci. Dlaczego piszę o rysunkach? Bo uważam, że w publikacjach dotyczących podróży jest ich za mało. Chętnie widziałbym więcej form plastycznych, czuję przesyt oczywistymi fotografiami, które również za przyczyną mediów społecznościowych, atakują nas z każdej strony. Z nieznanego mi powodu, jeśli ktoś gdzieś się wybierze, to od razu uznaje za konieczne pochwalenie się zdjęciem zrobionym za pomocą smartfona. W ten sposób powstają mało oryginalne kadry i sztampowe selfie. Obrazy i rysunki mogłyby być miłą odmianą. Pisałem o tym m.in. w artykule: Malownicze Podlasie.

Widok z okien apartamentu, po drugiej stronie zatoki Półwysep Helski

Znajomi użyczyli nam apartamentu w Pucku (Celino i Pawle – dziękuję!). Od drzwi salonu do morskiego brzegu mamy mniej niż sto metrów, warunki idealne! Z okien widok na Półwysep Helski, na wprost słynne Chałupy. Siedzimy tu i odreagowujemy po dwóch miesiącach izolacji. Granice zamknięte, wycieczki odwołane, uwierzyliśmy w wartość akcji #zostanwdomu, więc tak właśnie spędziliśmy czas od połowy marca. Dziś jeden z wiceministrów Aktywów Państwowych raczył powiedzieć, że granice może zostaną otwarte 15 czerwca. Może tak, może nie, niestety ciągle ta sama niepewność i chaos informacyjny, więcej o tym w: Ministerstwo (nie)turystyki.

Jedna z historycznych wilii w Jastrzębiej Górze. Wakacyjny kurort powstał tu w dwudziestoleciu międzywojennym i gościł m.in. Józefa Piłsudskiego, prezydenta Mościckiego oraz marszałka Śmigłego-Rydza

Odreagowujemy więc obserwując Zatokę Pucką zwaną Małym Morzem, jemy świeżutkie ryby z powszechnie znanej tu i polecanej wędzarni Rafa z Władysławowa. Z zawodowego obowiązku przyglądam się też miejscowej turystyce. Jest koniec maja, pogoda do zwiedzania akurat, tymczasem w kurortach pustawo. W sobotę i niedzielę było trochę ludzi na Półwyspie Helskim, głównie miłośnicy deski z żaglem, ale od poniedziałku już słabo. Puck sprawia smutne wrażenie niemal wymarłego, jakby turystyki jeszcze nie wynaleziono. Niewesoło też w Jastrzębiej Górze, na deptaku pojedyncze osoby. Klimat marazmu. O tej porze roku bez turystów z Niemiec i Skandynawii, bez grup zorganizowanych, w tym choćby wycieczek szkolnych, ruch jest dużo za mały. Dlatego też mijam zamknięte hotele i restauracje, a w tych otwartych tłoku nie ma.

Jeden z turystycznych szlaków regionu

Gdy mocniej wieje siedzę wygodnie na kanapie, kątem oka obserwuję Bałtyk i kartkuję przewodnik. O regionie tym wiem mało, nawet części tego, co na przykład o Gruzji, Mołdawii czy Armenii. Z chęcią posłuchałbym miejscowego przewodnika, ale nie można, nadal obowiązuje zakaz organizowania wycieczek (na tej samej zasadzie zabrania się demonstracji). Zostaje więc książka. W pierwszej kolejności wyłapuję ciekawostki. A to, że Szwedzi rozpoczynając coś, co przeszło do historii, jako potop, wylądowali właśnie w okolicach Jastrzębiej Góry i, że jest to najdalej na północ wysunięty skrawek Polski. Chwilę później wpada mi w oko informacja, że w Chałupach odbyła się ostatnia na ziemiach polskich kaźń domniemanej czarownicy – miało to miejsce w 1836 roku! Przyswajam sobie określenie „najdłuższy w Polsce ciąg gastronomiczny-usługowy” jakim opatrzono Półwysep Helski. Przyda się, użyję go pewnie w niejednej wypowiedzi. Pojechaliśmy sprawdzić, rzeczywiście, trzydzieści kilka kilometrów mierzei, to tak naprawdę jeden wielki turystyczny resort, w którym z grubsza symbolicznie można tylko wyodrębnić kolejne miejscowości: Chałupy, Jastarnię, Juratę i Hel. Składa się z restauracji, barów, kwater, pensjonatów, przyczep kempingowych i hoteli. Latem dojdą do tego jeszcze niezliczone stragany.

Rozewie, wysokie na 50 metrów klify i piękny bukowy starodrzew w nadmorskim pasie

Tak na marginesie, kilka dni temu portal European Best Destinations uznał okolice Helu za jedną z najbezpieczniejszych plaż w Europie! Zadecydowała między innymi struktura miejsc noclegowych – chodzi o to, że w dobie koronawirusa za bezpieczniejsze uważa się noclegi w obiektach kameralnych, a mniej pożądane są duże hotele. Ponadto wzięto pod uwagę fakt, że w Polsce do tej pory niewiele było zakażeń oraz, że ilość łóżek szpitalnych w przeliczeniu na mieszkańców jest większa, niż w wielu innych europejskich krajach. Pierwsze miejsce zajęła plaża w Grecji, drugie w Portugalii. Półwysep Helski uplasował się na trzeciej pozycji. W pierwszej dziesiątce znalazła się także łotewska Jurmala oraz litewska Nida. Generalnie, Bałtyk ma dobrą prasę.

Sporo tu zabytkowej architektury, wiadomo, jest to region z długą historią miast, portów i zamków. Dobre miejsce do odbycia niejednej lekcji historii, ot, choćby w Muzeum Obrony Wybrzeża na Helu.

Plaża w Jastrzębiej Górze, 28 maja 2020 r.

Nie czekajcie na upał, tłumy i korki na tutejszych drogach (kto był tu w wakacje, ten wie). Przyjedźcie poza sezonem, co gorąco polecam!

Według danych GUS-u w kwietniu tego roku w całej Polsce spadek ilości noclegów wyniósł aż 97 proc. w stosunku do kwietnia roku poprzedniego! Maj w statystykach też wyjdzie słabo. Może czerwiec trochę nadrobi, zaraz długi weekend, więc turyści powinni się pojawić, ale oczywiście tych kilka dni nie zrównoważy wcześniejszych strat. Kluczowe będzie przedłużenie sezonu i zapełnienie miejscowości wypoczynkowych we wrześniu i październiku.

A na zakończenie, nie mogłem się oprzeć, to zdjęcie który dziś cieszy się dużym powodzeniem wśród osób związanych z turystyką. Ci, którzy pamiętają lata 80. XX wieku od razu rozpoznają kadr z filmu Arabela. Młodsi wpiszą w wyszukiwarkę i też dowiedzą się, co mam na myśli zestawiając ten obraz z polityką rządu wobec naszej branży.

Ustalanie zasad organizowania wycieczek, obozów i kolonii młodzieżowych. Szczebel rządowy 😉

Korzystałem z przewodnika „Pomorze Wschodnie i Bornholm”, Pascal 2002.

Ministerstwo (nie)turystyki

Przez lata dworowałem sobie z faktu przypisania turystyki do Ministerstwa Sportu. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ponieważ w jednym resorcie połączono zupełnie różne branże, a dodatkowo, kolejni ministrowie znający się na takim czy innym sporcie, o turystyce mieli co najwyżej blade pojęcie. W skutek powyższego cierpiała cała nasza branża.

Na tym blogu uzbierało się sporo odniesień do tej, jak się wtedy wydawało, kuriozalnej sytuacji. Proszę zobaczyć na przykład w tym artykule: Ministerstwo Rolnictwa i Turystyki.

Jednak dziś, w stanie nadzwyczajnych okoliczności, które brutalnie weryfikują różne rozwiązania, zaczynam żałować, że niedawno przeniesiono turystykę ze sportu do resortu gospodarki, bo skoro piłka nożna została odmrożona i Ekstraklasa za chwilę wraca do gry, to znaczyłoby, że biznes związany ze sportem ma większy wpływ na polski rząd niż turystyka.

Byliśmy i jesteśmy sierotami. Politycy, jak nie rozumieli znaczenia i roli tego segmentu gospodarki, tak nie rozumieją go nadal.

Pisałem już o tym, że mocno doskwiera nam brak jasnych komunikatów z wyprzedzeniem określających co, kiedy i na jakich zasadach będzie mogło wracać do pracy. W turystyce nic nie dzieje się z dnia na dzień, potrzebujemy tygodni, a nawet miesięcy, by maszyna ruszyła. Zobacz np. Mapa drogowa dla turystyki. Problem ten został poruszony przez media, organizacje branżowe apelowały do ministerstwa (choćby w przypadku zamieszania informacyjnego w sprawie kolonii i obozów młodzieżowych). Wydawałoby się, że czasu na zrozumienie problemu było aż nadto. Tymczasem dzisiejszego ranka, jakby wbrew całej logice, rzecznik rządu raczył zasugerować, że latem dwutygodniowa kwarantanna po powrocie z zagranicznych wakacji, może zostać utrzymana, co od razu spowodowało wysyp telefonów do biur podróży z pytaniami o sens takich wyjazdów. Panika wśród turystów, chęć rezygnacji z wycieczek i duże kłopoty organizatorów. Wszystko w wyniku jednej nieprzemyślanej wypowiedzi ważnego polityka. Dlaczego nieprzemyślanej? No bo jak ją pogodzić z zapowiedziami uruchomiania lotnisk i połączeń lotniczych?! Po co te loty? Czy tylko po to, żeby linie lotnicze ściągnęły od biur podróży i klientów indywidualnych należności za przeloty, którymi i tak nikt nie poleci? Proszę w wiążący sposób ogłosić, że w lipcu zagranicznych wakacji nie będzie, to przynajmniej będziemy mieli jasną sytuację. A tak, to nie wiadomo: brnąć dalej w koszty i próbować organizować czy też wycofać się, zamknąć co się da i minimalizować straty.

Turystyka ucierpiała jako pierwsza i zapewne do normalnego życia wróci, jako ostatnia. To jasne i tu trudno mieć jakiekolwiek pretensje. Po prostu „taki mamy klimat”, ale przecież w tej nadzwyczajnej sytuacji nie warto jej dodatkowo utrudniać niemądrymi posunięciami. Przyglądając się temu, co się dzieje, odnoszę wrażenie, że ministerstwa funkcjonują na zasadzie udzielnych księstw, a ich szefowie wydają sprzeczne komunikaty, dlatego tak ważne może być to, w którym resorcie znajduje się dana branża.

Tak sobie tylko niezobowiązująco myślę, że jak już nas wyrzucili ze sportu, to może jednak pomysł z resortem rolnictwa nie był taki zły, bo ten minister w każdym polskim rządzie siłę ma. A i o unijne dotacje łatwiej.

PS 1

Na podstawie rozmów z przedstawicielami naszej branży można by odnieść wrażenie, że tytuł tego artykułu powinien mieć nieco inną formę, na przykład taką: „Ministerstwo (ANTY)turystyki”. Skala niezadowolenia jest bowiem olbrzymia. Frustracja wzmaga się lawinowo, między innymi w wyniku opisanych wyżej problemów, ale tak naprawdę jest ich dużo więcej, o czym prasa branżowa informuje na bieżąco, zainteresowani znajdą te materiały bez trudu. Jakby co, służę pomocą.

PS 2

Artykuł ten nie jest wymierzony w żadną z osób odpowiedzialnych za turystykę zatrudnionych w Ministerstwie Rozwoju. Jest raczej kolejną próbą zwrócenia uwagi na niedomaganie systemu i błędy rządu jako takiego, a przede wszystkim apelem do klasy politycznej, w nadziei, że w końcu dostrzeże gospodarcze i społeczne znaczenie turystyki.

Mapa drogowa dla turystyki

Wczoraj w „Radiu Białystok”, dziś „Radio i” oraz „Kurier Poranny”. Rozmawialiśmy o turystyce, o obecnej sytuacji oraz możliwych do przewidzenia planach na przyszłość. Kilka tez i wniosków z tych trzech wywiadów postanowiłem zebrać i zamieścić tu. Oto one:

Brak czegoś w rodzaju mapy drogowej zawierającej daty etapów odmrażania turystyki. Na przykład, nie wiemy kiedy zostaną otwarte granice i w pierwszej kolejności które. Nie wiemy do kiedy będzie obowiązywał zakaz lotów, więc linie lotnicze zawieszają rejsy na własne ryzyko, podając przeróżne daty, przesuwając terminy z tygodnia na tydzień. W efekcie mamy bałagan, zamieszanie i niemożność planowania. W turystyce nic nie dzieje się z dnia na dzień, rezerwacje i zamówienia usług, to proces rozciągnięty w czasie, bez wiążącego zarysu działań w okresie najbliższych miesięcy działać nie sposób. Co więcej, taka sytuacja powiększa straty, ponieważ nie wiadomo czy wycieczki odwoływać, czy też może jest szansa na ich realizację.

„Kurier Poranny” 8 maja 2020

Kraje doceniające role turystyki takie plany już ogłaszają, dla przykładu wczoraj zrobiła to Gruzja.

Stan niepewności i niejasnych komunikatów płynących ze strony decydentów dotyczy wielu obszarów. Na przykład, branża kolonii i obozów młodzieżowych. Jedyny sygnał, jaki do tej pory otrzymała, to luźna wypowiedź ministra zdrowia, że wakacyjnych wyjazdów dzieci i młodzieży raczej sobie nie wyobraża. Nie wiem czy pan minister widzi to tak, że młodzież szwendająca się po galeriach i wisząca na trzepakach będzie epidemiologicznie bezpieczniejsza, ale jeśli tak, to gotów jestem z tym polemizować.

Dosłownie przed chwilą, Paweł Niewiadomski, prezes Polskiej Izby Turystyki, przekazał informację, że 13 maja Komisja Europejska wyda wskazówki odnośnie bezpieczeństwa zdrowotnego w turystyce. Może tam będzie więcej konkretów.

Tak na marginesie, jednym z pierwszych odmrożonych obszarów, z wyraźnym planem, co kiedy i na jakich zasadach, są rozgrywki piłki nożnej. Rozumiem takie działania w krajach, gdzie ligi są jednym z motorów gospodarki, na przykład w Niemczech, ale w Polsce?! Za jaką część PKB odpowiada Ekstraklasa, jakie segmentom gospodarki wspiera? Dla jasności, nie mam nic przeciwko rozgrywkom ligowym, niech zaczynają i wszystko dobrze im się rozwija. Po prostu, zaskoczony jestem, że akurat ten obszar został wyróżniony.

Kiedy nastąpi odmrożenie  turystyki? Mam nadzieję, że stanie się to szybciej, niż nam się w tej chwili wydaje, że ktoś w strukturach rządowych odkryje karty, których my jeszcze nie znamy. Bo to, co jest dziś, ma bardzo ograniczony sens i wątpliwą ekonomicznie rację bytu. Hotele przy tych obostrzeniach będą przynosić straty. Może okazać się, że łatwiej jest je zamknąć i nie generować kosztów, niż działać na ćwierć gwizdka. Zobacz: Wyjątkowy hotel w Suwałkach.

Rząd nie bardzo ma wyjście, musi odmrażać. Turystyka jest olbrzymim i istotnym sektorem gospodarki. Jeśli nie ruszą autokary, jeśli turyści indywidualni nie zatankują samochodów, nie kupią kanapek, sprzętu turystycznego, odzieży oraz wielu, wielu innych produktów i usług,  to krach gospodarczy będzie olbrzymi.

Co oczywiste, na początku w ruch pójdzie turystyka lokalna. Ludzie będą postrzegać podróżowanie po własnym kraju, jako bezpieczniejsze. Wyjeżdżając blisko, łatwiej uwierzyć, że ryzyko zakażenia jest mniejsze. Dlatego też, w interesie władz lokalnych jest zrobienie wszystkiego, żeby turystów przyciągnąć do siebie. Z racji na to, że duża cześć sezonu jest już stracona, to w czasie, który jeszcze pozostał, trzeba wycisnąć jak najwięcej. Dlatego też, łatwo przewidzieć, że za chwilę rozpocznie się walka państw i regionów o turystów.

Interesujące mogą być próby tworzenia rynków lokalnych we współpracy z sąsiadującymi krajami, które uporały się już z epidemią. Od nas blisko jest na Litwę, a turyści z państw nadbałtyckich w epoce przed koronawirusem stanowili sporą część hotelowych gości w Augustowie i na Suwalszczyźnie. Warto pokusić się o odtworzenie tego obszaru ekonomicznego. Potrzebne są dwie rzeczy: otwarcie granicy dla obywateli Litwy, Łotwy i Estonii oraz promocja. Z oczywistych powodów podobny projekt mógłby dotyczyć turystów z Niemiec.

W obecnej sytuacji Podlasie ma spore atuty. Łatwiej tu o bezpieczeństwo epidemiologiczne, bo u nas jest bez tłoku i na łonie przyrody. Do tego gro miejsc noclegowych mamy w agroturystyce, domkach letniskowych, pensjonatach oraz niewielkich hotelach. Zakładamy, że turyści ostrożniej niż zwykle podchodzić będą do wypoczynku w dużych resortach all inclusive. Otwiera się więc szansa na przejęcie części klientów, w poprzednich latach wybierających między innymi Turcję i Hiszpanię.

Tak, jak w każdym kryzysie, to, co dla jednych jest stratą, dla innych staje się szansą. W efekcie tych zmian, turystyczny krajobraz może ulec znaczącemu przemodelowaniu. Oby w tę lepsza stronę.

Zobacz też: Turystyka po koronawirusie oraz: Malownicze Podlasie.

Na zdjęciu głównym: podróżujący na ośle wg Niko Pirosmaniego.

Koronaplaże i inne pomysły na lato 2020

Próbujemy ratować choć część turystycznego sezonu. Pojawiają się pomysły do zastosowania przez kolejne segmenty z naszej branży. Od 15 kwietnia Emiretes przeprowadza szybkie testy na Covid-19, a Etihad na lotnisku w Abu Zabi planuje uruchomienie automatycznych kiosków sprawdzających stan zdrowia pasażerów (więcej o tym w artykule: Turystyka po koronawirusie). Zasada jest prosta: przechodzisz pozytywną weryfikację – lecisz, maszyna powie „nie” – zostajesz.

Najwyższy czas, by o możliwości letniego wypoczynku pomyślały również wakacyjne kurorty. Być może i w tym przypadku da się zastosować nowoczesne technologie. Mogły by to być na przykład aplikacje monitorujące stan zdrowia oraz sprawdzające kontakty z osobami zakażonymi. Przy tym rozwiązaniu na plażę byłyby wpuszczane tylko te osoby, którym aplikacja na to pozwoli. Oczywiście, takie metody zastosowane na skalę masową szybko zamienić się mogą w coś w rodzaju „dyktatury technologicznej”, ale wygląda na to, że odwrotu już nie ma. Również polski rząd pracuje nad tego typu aplikacją i według ministra cyfryzacji ma być gotowa w ciągu najbliższych dwóch tygodni.

W tym przypadku podstawowe pytanie brzmi: ile wolności i prawa do prywatności jesteśmy w stanie poświęcić, by nie utracić możliwości podróżowania, wypoczynku i zabawy. Myślę, że sporo i, że dość łatwo przejdziemy nad tym do porządku. Za bardzo przywykliśmy do dobrego, byśmy chcieli teraz z tego zrezygnować.

Czy aplikacja w naszym smartfonie albo inny rodzaj  cyfrowego certyfikatu, o którym wspominał niedawno Bill Gates, może być niezbędną przepustką przy wejściu do popularnego muzeum, zabytku, restauracji czy nawet na starówkę miasta żyjącego z turystów? Pewnie tak. A jeśli dodatkowo taką aplikację uda się połączyć z mikropłatnościami, np. za obowiązkowe tak zwane opłaty klimatyczne, to sukces mamy zapewniony.

Są i pomysły bardziej klasyczne. Od wczoraj światowe media obiegają wizualizacje włoskiej plaży. Według koncepcji lokalnych władz turyści mieliby wypoczywać w dwuosobowych boksach, porozdzielani ściankami z przezroczystego tworzywa. Internautom natychmiast skojarzyło się to z parawanami nad polskim morzem i zaowocowało wysypem memów.

Demotywatory.pl

Przy tej okazji przypomniał mi się tekst sprzed prawie dwóch lat. Napisałem go latem 2018 roku, a dziś, dzięki włoskiemu pomysłowi na czas koronawirusa, zyskał nowe życie. Oto on:

Parawany nad Bałtykiem

W szczycie turystycznego sezonu, na przełomie lipca i sierpnia, kiedy ruch w biurach podróży największy i ceny w skali roku najwyższe, Tomasz Michniewicz, jeden ze znanych polskich podróżników opublikował tekst, który wyśmienicie odnalazł się w tym trudnym dla mediów czasie. Sezon ogórkowy sprowadza się do tego, że tematów do opisania mniej, a i uwagę czytelników przyciągnąć trudniej. Trzeba więc uderzyć mocno, zdecydowanie i najlepiej poruszając kontrowersyjne kwestie. Tym razem się udało. Artykuł pod tytułem „Parawanów nie ma nigdzie na świecie, to nasz autorski wkład w podróżniczy pejzaż” (Gazeta.pl) wywołał sporą dyskusję, mnie dopadł na wakacjach w Grecji. Burza na Facebooku, mnóstwo komentarzy pod artykułem na jednym z popularnych portali internetowych oraz błyskotliwa polemika Piotra Stankiewicza, filozofa, pisarza i poety, sprawiły, że parawany stały się ważnym ogólnonarodowym tematem.

Główna teza artykułu Michniewicza sprowadza się do stwierdzenia, że rozstawianie plastikowych osłonek na plażach Bałtyku odzwierciedla kulturowy i społeczny poziom Polaków. Odgradzamy się od innych, ponieważ nie chcemy się poznawać, integrować i wspólnie spędzać czasu. Autor kończy wypowiedź stwierdzeniem, iż „trochę żal, że nie żyjemy w bardziej otwartym, przyjaznym społeczeństwie”. Od tego już tylko krok do opinii, że jesteśmy narodem zaściankowych ksenofobów. Pewnie dlatego artykuł wywołał taką burzę. Autor uderzył w czułą strunę.

Sprowokowany Stankiewicz pogląd Michniewicza nazwał autorasizmem, tłumacząc, że: jest to „natrętna i chorobliwa potrzeba widzenia Polski i Polaków jak najgorzej, potrzeba autohejtu i samoupupienia”. Publicysta bez litości wytknął wszystkie proszące się o krytykę punkty tekstu znanego podróżnika, w tym przede wszystkim, oczywistą bezzasadność porównania wypoczynku nad Bałtykiem do jazdy afrykańskimi matatu i indyjskimi pociągami.

Już sama polemika zasługuje na uwagę i sprawia czytelniczą przyjemność. Zainteresowanym polecam oba teksty. Wyszukiwarki internetowe łatwo wskażą do nich drogę.

Słaby ze mnie specjalista od nadbałtyckich plaż. Latem byłem raz, dawno temu, jeszcze jako dziecko, na wczasach z mamą i bratem. Później jakoś się nie składało, na studiach zacząłem pracę w ciepłych krajach, mieszkałem w Egipcie, później, już w ramach własnego biura, podróż za podróżą w różne miejsca, na polskie morze brakowało więc czasu. A jak już była chwila, to zniechęcały trudności komunikacyjne i słynny tłok w kurortach. Raz, kilka lat temu pojechaliśmy z grupą znajomych do litewskiej Pałągi – z Białegostoku dotrzeć tam łatwiej niż na Hel czy do Władysławowa. Na Litwie plaże szerokie i piaszczyste, miejscami prawie puste, polecam piękną Mierzeję Kurońską.

Nieszczególnie lubię też plażowanie. Jeśli w ciągu ostatnich lat usiłowałem wypoczywać nad takim czy innym morzem, to wyłącznie ze względu na dzieci, które akurat takie wakacje cenią sobie najbardziej.

Tak więc, nie znam się na parawanach i plażach. Mam pojęcie o tym tyle, ile przeczytałem i usłyszałem od znajomych, którzy nad Bałtyk jeżdżą regularnie. Mówią, że drogo, że tłoczno, ale też, że polskie morze ma w sobie coś takiego, co przyciąga i zmusza, by być tam każdego lata, nawet jeśli pogoda nie dopisuje. Rozumiem to i szanuję, bo przecież sam mam takie miejsca, do których wracam regularnie i z wielką ochotą. Co więcej, oczywiście dobrze, że Polacy lubią Bałtyk, bo dzięki temu masa pieniędzy zostaje w kraju, napędzając lokalną koniunkturę. Gospodarczo wszyscy na tym korzystamy.

Ludzie wypoczywają tak, jak chcą. W tym jest siła turystyki. Zaspokaja różne potrzeby. Jest w niej miejsce dla podróżników docierających do umownych „końców świata”, jest też dla plażowiczów dbających o ładny kolor opalenizny. Jestem częścią tego przemysłu i nie odważyłbym się stwierdzić że jedna forma jest lepsza od drugiej. Choć oczywiście mam swoje preferencje, lubię takie, a nie inne rzeczy i zawodowo zajmuję się konkretnym, mocno sprecyzowanym stylem podróży.

Może to moje branżowe skrzywienie, ale tak sobie myślę, że jeśli rzeczywiście jest tak, jak pisze Tomasz Michniewicz, iż parawany na plaży są naszym polskim wynalazkiem, że spotka się je wyłącznie u nas, to fakt ten trzeba wykorzystać. Pochwalić się tym zamiast piętnować! Unikatowość jest dziś w cenie. Jeśli umiejętnie ustawić przekaz, to zjawiska oryginalne i ciekawe promują się same. Łatwo pokazać te plaże na zdjęciach. Widziałem kilka fotografii z lotu ptaka. Wyglądają pięknie, malarsko. Są właściwie gotowymi obrazami. Przyciągają uwagę, a to już połowa sukcesu. Część świata dowiedziałaby się, że w ogóle mamy morze, i że można u nas wypoczywać. Jaką wymowę mają zatłoczone plaże? Skoro tyle tam ludzi, to pewnie jest super; z jakiegoś powodu przecież turyści tam przyjechali, rozstawili kolorowe osłonki i leżą. Jedźmy więc i my – powiedzą miłośnicy wczasów na plaży. Trzeba pojechać, sprawdzić i sfotografować to wyjątkowe zjawisko – powiedzą poszukiwacze ciekawych tematów. Polska Organizacja Turystyczna mogłaby ogłosić konkurs na najlepsze zdjęcie na Instagramie lub najładniejsze ujęcie z drona. Pomysły nasuwają się same. Jest ich cały worek i wszystkie pozytywne.

Przy okazji może powstałby światowy rynek parawanów plażowych, jako przestrzeń do zagospodarowania przez polskich producentów.

Zobacz też: Koronawirus, rezygnacja z wycieczki a ustawa o imprezach turystycznych.

Turystyka po koronawirusie

Jak będzie wyglądało podróżowanie po okresie epidemii? Nie tylko nasza branża zadaje sobie to pytanie. Stawiają je także dziennikarze, publicyści, filozofowie i oczywiście turyści – najbardziej zainteresowani rozwojem sytuacji.

Łatwo przewidzieć, że zmniejszy się popyt, czyli stracą biura podróży, hotele, linie lotnicze i właściwie wszystkie podmioty bezpośrednio lub pośrednio związane z gospodarką tego sektora. Kryzys odbije się na kondycji finansowej osób podróżujących, dlatego zapotrzebowanie na wycieczki zmaleje. Już jest to zauważalne. Klienci biur, którzy mają zarezerwowane imprezy na lato i jesień informują, że nawet jeśli epidemia się skończy i będzie można podróżować, to oni niestety nie będą mogli zrealizować planów, bo tracą pracę, a ich firmy generują straty. Poza tym jest jeszcze kwestia urlopów. Ktoś ma przestój teraz, siedzi w domu, więc za kilka miesięcy, jak już będzie można pracować, to czas poświęci na aktywność zawodową, wakacje zejdą na dalszy plan.

Ile zajmie nam odbudowanie popytu? Myślę, że kilka lat. Dużo zależy od tego, jak bardzo w czasie izolacji zdążymy zdemolować gospodarkę, ile miejsc pracy zniknie i o ile obniżą się pensje. Znaczenie będzie miał też poziom zaufania i poczucie stabilności finansowej. Przez ostatnich kilka lat kupowaliśmy wiele, również podróże, ponieważ czuliśmy się pewnie, wydawało się nam, że dobrze płatna praca jest i będzie. Oczekiwaliśmy wzrostu wynagrodzeń, nie braliśmy pod uwagę możliwości załamania. Tymczasem trzeba jasno powiedzieć, że czas ten był absolutnie wyjątkowym momentem w naszej historii. Ci, którzy to rozumieli odkładali pieniądze, szukali zabezpieczeń. W efekcie łatwiej przejdą przez ten trudny okres. Zobacz też: Sytuacja w branży turystycznej.

Tak więc podstawowym problemem będzie popyt. Ale oczywiście nie tylko to. Co jeszcze?

Wydolność branży. Mamy do czynienia z gwałtownymi redukcjami. W zatrudnieniu i infrastrukturze. Mocno tną linie lotnicze, hotele, restauracje, firmy transportowe, biura podróży… Tego łatwo, z dnia na dzień, nie da się odtworzyć. Z rynku zniknie wielu pilotów wycieczek i przewodników. Czy wrócą do zawodu? I kiedy? Przez lata będziemy odbudowywali nie tylko popyt, ale też możliwości branży.

Utrudnienia związane z bezpieczeństwem zdrowotnym. Tak, jak po 11 września 2001 roku, pojawiły się większe kontrole na lotniskach, tak po epidemii pojawić się mogą regulacje dotyczące zdrowia. Nietrudno wyobrazić sobie, że do samolotu wejdziemy i zakwaterują nas w hotelu, jeśli przedstawimy aktualne badania zdrowotne. Proste i szybkie testy na Covid-19 będą produkowane w setkach tysięcy, może będą rozdawać je na lotniskach i w hotelowych recepcjach. Wielcy tego świata pomyślą oczywiście, jak tę nadzwyczajną sytuację obrócić na własną korzyść. Co można zyskać? Większą kontrole nad ludźmi, dalej idący wpływ, możliwości drenowania pieniędzy. Obowiązkowe aplikacje w smartfonach śledzące stan naszego zdrowia oraz kontrolujące potencjalne kontakty z zakażonymi, to tylko początek możliwości. Werdykt aplikacji może być przepustką do podróży, czymś w rodzaju drugiego paszportu. Koncerny farmaceutyczne zasugerują szczepionki, na wszelki wypadek, na różne dolegliwości, zalecane szczególnie przed podróżą.

W efekcie podróżowanie może okazać się trudniejsze i bardziej kosztowne. Czy stanie się w związku z tym bardziej elitarne? Nie wiem, dziś trudno to przesądzić, ale na pewno jest to jedna z opcji.

Inną jest rozwój czegoś, co umownie nazwać możemy „wirtualną turystyką” . O tym piszę w osobnym artykule: Wirtualne podróże.

PS.
Już po napisaniu tego artykułu dowiedziałem się, że Etihad, jako pierwsza linia na świecie, pod koniec kwietnia rozpocznie testy samoobsługowych kiosków, które mają wstępnie weryfikować stan zdrowia podróżnych. Urządzenia takie pojawią się na lotnisku w Abu Zabi i będą kontrolowały temperaturę, puls i poziom oddechu.

Dziś przypominam artykuł sprzed 10 lat, z 10.04.2010 roku: Moje spotkanie z prezydentem Kaczyńskim.

Majówki nie będzie!

Naprawdę, to nie prima a prilis. Długi weekend majowy został odwołany.

Jedno z najbardziej popularnych turystycznych przedsięwzięć, w tym roku się nie wydarzy. To fakt bez precedensu. Czas na przełomie kwietnia i maja był okresem żniw, momentem, w którym branża zarabiała większe pieniądze, nadrabiając spadki z okresu zimowego. Majówka była też sygnałem do rozpoczęcia sezonu, od niej zaczynało się umowne turystyczne lato. Przygotowywano się do niej z dużym wyprzedzeniem i wiązano konkretne biznesowe plany. Teraz cała ta praca idzie na marne. Na ten temat zobacz artykuł: Wielka majówka.

Bez potrzebnego dochodu pozostaną biura podróże, hotele, restauracje, linie lotnicze, atrakcje turystyczne, piloci wycieczek i przewodnicy.

W naszym biurze anulacje rozpoczęliśmy już w połowie lutego. Na pierwszy rzut poszły wycieczki do Chin i Iranu przewidziane na połowę kwietnia. Wtedy straty te wydawały się istotnym problemem. Dziś, w obliczu decyzji o odwołaniu imprez na weekend majowy, anulacja tamtych kilku wycieczek wydaje się błahostką.

Na koniec kwietnia i początek maja planowaliśmy imprezy m.in. do Uzbekistanu, Gruzji, Albanii, Libanu, Armenii oraz na Białoruś i Litwę. Grupy wypełnione po brzegi, większość wycieczek sprzedana z dużym wyprzedzeniem, na przykład na Armenię wolnych miejsc nie było już od pół roku. Kilka miesięcy intensywnej pracy biura obróciło się w niwecz.

Jedno z najczęściej zadawanych dziś pytań brzmi: kiedy to się skończy? Bardzo chcielibyśmy wiedzieć, bo to umożliwiłoby planowanie, a w związku z tym minimalizowanie strat. Byłoby dobrze, gdyby rząd popracował nad wyjaśnieniem sytuacji. Urządzałby nas, na przykład komunikat, że granice i lotniska będą zamknięte, powiedzmy do 10 maja, a po tej dacie ruszamy – o ile nie nastąpią dalsze nadzwyczajne okoliczności. Dysponując takimi danymi mamy jasną sytuację: anulujemy wszystkie wycieczki do 10 maja, turystom zwracamy pieniądze lub proponujemy przeniesienie wpłat na późniejsze imprezy, a sami występujemy o zwroty do linii lotniczych i pozostałych kontrahentów.

A jak to wygląda dziś? Tak naprawdę nie wiemy do kiedy turystyka jest zamrożona. Oficjalnie długi weekend majowy jest jeszcze w grze. Skoro nie ma decyzji rządu o zablokowaniu granic, to linie lotnicze nie anulowały połączeń. LOT skasował rejsy tylko do 19 kwietnia. Bilety kupione na późniejsze terminy obowiązują. I nie ma znaczenia, że ktoś słabo wierzy w możliwość realizacji wycieczek na przełomie kwietnia i maja. Ważne, że rezerwacje obowiązują i wycofanie się z nich związane jest z kosztami. Więcej na ten temat w artykule: Polityka biura podróży w związku z epidemią koronawirusa.

Sytuacja w branży turystycznej

Turystyka znalazła się w tarapatach. Nie pierwszy raz co prawda, ale wcześniejsze kryzysy nie miały aż tak dużej skali. Z racji na fakt, że skupianie się na tym, z czym dziś mamy do czynienia nie bardzo ma sens, ponieważ jutro może być to nieaktualne, to postanowiłem przypomnieć wcześniejsze, najtrudniejsze przypadki.

W branży jestem od dwudziestu lat, kilku kryzysów więc już doświadczyłem. I co najważniejsze, przetrwaliśmy je, i ja, i branża, a to napawa optymizmem i pozwala mieć nadzieję, że i tym razem jakoś z tego wyjdziemy. Plusem może być to, że trzeba będzie zastanowić się nad nowymi rozwiązaniami, na przykład nad uruchomieniem czegoś w rodzaju towarzystwa asekuracji wzajemnych (o czym niżej).

W 2001 roku mieszkałem w Egipcie, pracowałem jako pilot i przewodnik na rejsach po Nilu. To były bardzo atrakcyjne wycieczki, wtedy cieszyły się wielką popularnością. W pracy wykorzystywałem wiedzę zdobytą w czasie studiów w Kairze, Egipt lubiłem, czułem się tam, jak u siebie w domu. To był piękny czas. Zupełnie niespodziewanie przerwany przez tragiczne wydarzenia z 11 września. Ten i kolejny dzień pamiętam dokładnie, byłem wtedy w Szarm el-Szejk, a następnie w Kairze, obserwowałem reakcję Egipcjan – z upokorzenia Ameryki cieszyli się również niektórzy z moich znajomych, młodzi i wykształceni ludzie. Sporo wtedy zrozumiałem, pojąłem siłę emocji i kulturowych uwarunkowań. Przydało się dziesięć lat później, gdy świat zachwycał się egipską rewolucją, ja pamiętałem o doświadczeniu sprzed lat, spodziewając się kłopotów. Co nieco opisałem na tym blogu, na przykład w artykule Tahrirowa demokracja.

Wtedy, we wrześniu 2001 roku, pomimo nakręcającej się atmosfery strachu czułem się bezpiecznie, nawet przez chwilę nie pojawiła się myśl, że w Egipcie mogłoby stać mi się coś złego. Nie uciekałem, zostałem i patrzyłem, jak wyludnia się Hurghada. Olbrzymi i prężny kurort, istna fabryka wakacji, z dnia na dzień przeszedł w stan uśpienia. Turyści wyjechali, hotele pozamykano, pracownicy wrócili do domów. To był przygnębiający widok. Na co dzień tysiące wesołych, cieszących się życiem ludzi, tworzyło w mieście specyficzną, rozrywkową atmosferę. Przywykłem do tego, traktowałem jak coś oczywistego, innej Hurghady nie znałem. Nagle, jakby świat zamarł. Oczywiste zniknęło, zostały puste ulice. Smutek. Trwało to kilka miesięcy. Na większa skalę, turyści zaczęli wracać w styczniu. Fabryka wakacji znowu ruszyła.

Od tamtej pory wiem, że turystyka jest bardzo niestabilną gałęzią gospodarki. Wisi na cienkim włosku. We współczesnym świecie przywykliśmy traktować spokój i dobrobyt, jako coś naturalnego. Wydaje się nam, że zawsze będą wakacje i zawsze będzie nas na nie stać.  Tymczasem doświadczenia historyczne nakazują znacznie bardziej racjonalne podejście. Trzeba się liczyć z większymi lub mniejszymi okresami zawirowań. Dla osób, które w branży pracują od niedawna i nie doświadczyły jeszcze poważniejszych kryzysów, obecna sytuacja może być sporym szokiem. Dla nas wszystkich będzie solidną szkołą przetrwania.

Spore perturbacje miały miejsce wiosną 2010 roku. Najpierw katastrofa smoleńska, a chwilę później wulkan, który unieruchomił samoloty nad Europą, przez co nie sposób było rozpocząć zaplanowaną wycieczkę (straty biur podróży) i przywieźć do kraju turystów, którym wycieczka właśnie się zakończyła (jeszcze większe straty). W najpoważniejsze tarapaty wpadły firmy, które akurat miały najwięcej klientów, głównie w Egipcie i Tunezji. Od tamtych wydarzeń zaczęły się problemy znanego, dużego biura Alfa Star, które w końcu zakończyły się jego upadkiem. Więcej o tym w artykule: Wulkanom już dziękujemy.

W międzyczasie było kilka momentów o mniejszym i lokalnym znaczeniu, na przykład latem 2006 roku w Izraelu, kiedy to ze względu na wojnę na Bliskim Wschodzie ruch turystyczny niemal zamarł. Niemal, bo jednak cześć wycieczek przyjeżdżała, w tym moje. Korzystaliśmy wtedy z łatwiejszego dostępu do zazwyczaj obleganych miejsc, wygodnie i bez kolejek zwiedzając najważniejsze obiekty z Jerozolimą i Betlejem na czele.

Bez wpływu na turystykę nie pozostała też sytuacja na Ukrainie. W 2014 roku ludzie rezygnowali z wyjazdów do Gruzji i Armenii „bo obok jest wojna”. Trzeba było wyjaśniać, tłumaczyć, uspokajać, pisać artykuły (zobacz np. Bezpieczne wycieczki do Gruzji i Armenii). Wtedy też, na kilka lat zrezygnowaliśmy z łączenia wycieczki do Mołdawii z Odessą.

Na przestrzeni dwudziestu lat bywało różnie. Rozwojowi turystyki opartemu na zaufaniu klientów nie sprzyjała fala bankructw biur podróży, w tym tych największych i najbardziej znanych, z Orbisem i Triadą na czele (zobacz: Dlaczego upadł Orbis Travel). Ponadto Polacy na tyle korzystali z różnych form zorganizowanego wypoczynku, na ile pozwalały im domowe budżety oraz poczucie komfortu finansowego, a z tamtych czasów pamiętamy, że szliśmy od kryzysu, do kryzysu, cały czas mając nadzieję, ze kiedyś będzie lepiej.

To „lepiej” zaczęło się w końcu realizować. Przez kilka ostatnich lat, mieliśmy w turystyce sytuację, jakiej nigdy wcześniej nie było. Dominował optymizm i chęć wydawania pieniędzy, rynek korzystał z zasobność portfeli Polaków. Nie narzekała też turystyka przyjazdowa, bijąc kolejne rekordy.

Rosła światowa turystyka, nawet o 7 proc. rocznie. Nie nadążano z budową niezbędnej infrastruktury, w tym m.in. lotnisk. W bardziej popularnych miejscach hotele trzeba było rezerwować z dużym, nawet rocznym wyprzedzeniem. Liniom lotniczym brakowała maszyn.

W dobie tego, z czym się dziś mierzymy, paradoksalnym wydaje się, że jeszcze kilka miesięcy temu miasta i regiony tworzyły programy ograniczania zbyt mocno rozwiniętego ruchu turystycznego. Na nadmiar turystów cierpiała m.in. Wenecja. Modne stawało się ograniczanie podróży lotniczych (zobacz artykuł: Wstyd z latania). Dziś brzmi to wręcz niewiarygodnie. Opustoszałe Włochy liczą straty, a z nią niemal cały świat, od największych linii lotniczych, przez hotele, po pilotów wycieczek i przewodników turystycznych.

To prawda, takiej sytuacji jeszcze nie było, co gorsza, nie wiadomo, jak będzie się rozwijać, ale nie jest to pierwszy poważny kryzys. Poprzednie czegoś nas nauczyły, niektórzy wyciągnęli wnioski zmieniając modele biznesowe, dostosowując się do nowych czasów. Ten też powinien przynieść jakąś naukę. Może będzie na przykład katalizatorem do powołania dodatkowego mechanizmu asekuracji w postaci czegoś w rodzaju towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych. Działającego na zasadzie dobrowolnego zrzeszenia i składek gromadzonych na wypadek „nadzwyczajnych okoliczności”. Taki fundusz mógłby być również partnerem do rozmów z rządem w sytuacji podobnej do tego, z czym mamy do czynienia obecnie. Ewentualne dotacje z budżetu państwa również mogłyby iść za jego pośrednictwem.

Dziś dowiedzieliśmy się o zamknięciu na dwa tygodnie szkół, uczelni, kin, itp. Być może pomysł, żeby  „wszystko zamknąć” ma sens. Gdyby tak na cały marzec zawiesić ruch turystyczny i anulować wszystkie wycieczki, a jakiekolwiek podróże ograniczyć do minimum… Nie wiem, jak z medycznego punktu widzenia, ale z perspektywy branży turystycznej mogłoby to być jakieś rozwiązanie. Tracimy jeden miesiąc, koszty oczywiście będą, ale jeśli od kwietnia zaczniemy pracować, a w maju ruszymy pełną parą, to wyjdziemy na prostą. Gorzej, gdy problem będzie ciągnął się miesiącami, aż do lata, wtedy straty będą trudne do odrobienia, odczują je klienci oraz cała gospodarka.

Zobacz też: Koronawirus, ustawa o imprezach turystycznych a rezygnacja z wycieczki.

 

Koronawirus, rezygnacja z wycieczki a ustawa o imprezach turystycznych

Odpowiadając na pytania dotyczące możliwości rezygnacji z wycieczki powołujemy się na art. 47 ustawy o imprezach turystycznych. W ciągu ostatnich tygodni temat wiele razy pojawiał się w mediach, też miałem okazję o tym mówić, np. w Radiu Białystok i TVN.

Z przebiegu dyskusji, w tym z wypowiedzi w prasie specjalistycznej oraz komunikatu UOKiK z dnia 02.03.2020, można by wnioskować, że ustawa jednoznacznie i precyzyjnie definiuje przypadki, w których turysta może ubiegać się o zwrot całości wpłaconych pieniędzy w przypadku rezygnacji. Tymczasem, jak sądzę, niejedna z tych wypowiedzi, w tym również komunikat UOKiK, wprowadza klientów biur podróży w błąd, mylnie interpretując zapis ustawy.

Wydaje się, że w dominującej części wypowiedzi, jakie zaistniały w przestrzeni publicznej, skupiono się na pierwszej części ustępu 4 z artykułu 47 ustawy („nieuniknione i nadzwyczajne okoliczności”) pomijając jego dalsze brzmienie, stanowiące, iż te nadzwyczajne okoliczności muszą mieć „znaczący wpływ na realizację imprezy turystycznej”, a właśnie ten fragment jest kluczowy i od niego może zależeć, czy w przypadku rezygnacji turysta otrzyma zwrot wpłaconych pieniędzy czy też nie. Dla ułatwienia zacytujmy ów ustęp w całości:

Art. 47 ust. 4. Podróżny może odstąpić od umowy o udział w imprezie turystycznej przed rozpoczęciem imprezy turystycznej bez ponoszenia opłaty za odstąpienie w przypadku wystąpienia nieuniknionych i nadzwyczajnych okoliczności występujących w miejscu docelowym lub jego najbliższym sąsiedztwie, które mają znaczący wpływ na realizację imprezy turystycznej lub przewóz podróżnych do miejsca docelowego. Podróżny może żądać wyłącznie zwrotu wpłat dokonanych z tytułu imprezy turystycznej, bez odszkodowania lub zadośćuczynienia w tym zakresie.

Przyjrzyjmy się temu uważniej.

Po pierwsze, jak rozumieć „nadzwyczajnych okoliczności”? Ustawa tego nie wyjaśnia, ale więcej światła rzuca dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) nr 2015/2302, która stwierdza, że mogą być to „na przykład działania wojenne, inne poważne problemy związane z bezpieczeństwem, takie jak terroryzm, znaczące zagrożenie dla zdrowia ludzkiego, takie jak wybuch epidemii poważnej choroby w docelowym miejscu podróży lub katastrofy naturalne, takie jak powodzie lub trzęsienia ziemi, lub warunki pogodowe uniemożliwiające bezpieczną podróż do miejsca docelowego uzgodnionego w umowie o udział w imprezie turystycznej”. Epidemia jest więc uwzględniona w tym katalogu, do zastanowienia pozostaje kwestia tego, kiedy mamy do czynienia z epidemią i czyją opinię możemy uznać za wiążącą. Zdaniem UOKiK pomocne mogą być komunikaty Głównego Inspektora Sanitarnego, Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy Światowej Organizację Zdrowia (WHO). Zauważyć należy przy tym, że poradnik UOKiK z dnia 02.03.2020 nie jest w tym zakresie precyzyjny, bo na przykład, jak należy rozumieć słowo „pomocne” albo, co w przypadku, kiedy wykładnia GIS i WHO nie będą spójne? Brakuje więc jasnej wykładni. Tym bardziej, że cytowana wyżej dyrektywa mówi o „znaczących zagrożeniach dla zdrowia”, a w informacji UOKiK pojawia się „realne zagrożenie”. Znaczące to nie to samo, co realne.

Po drugie, do wyjaśnienia pozostaje kwestia, czy sam fakt wystąpienia „nadzwyczajnych okoliczności”, np. epidemii (niezależnie od tego, jak ją rozumiemy) wystarczy, żeby turysta mógł zrezygnować z imprezy turystycznej bez ponoszenia kosztów. Jeśli trzymać się zapisu ustawy, to NIEZBĘDNE jest też spełnienie drugiego warunku, a więc wpływu na realizację imprezy. Nadzwyczajne okoliczności, jakie by one nie były, w dalszej części ustępu 4, doprecyzowane są poprzez skutek, jaki przynoszą. Wygląda na to, że jeśli nie mają istotnego wpływu na samą imprezę, to nie są powodem do rezygnacji z wycieczki bez ponoszenia kosztów. Interpretowałbym to w ten sposób, że w każdym konkretnym przypadku organizator imprezy turystycznej powinien przeanalizować sytuację pod kątem tego, czy w zaistniałych okolicznościach wycieczkę da się zrealizować czy też nie.

Omówmy to na podstawie dwóch przykładów.

W przypadku zaplanowanej na marzec wycieczki do Chin turysta oczywiście ma prawo do rezygnacji i odzyskania wszystkich wpłaconych pieniędzy nie tylko ze względu na bezsporny fakt „znaczącego zagrożenia dla zdrowia”, ale również dlatego, że w tym przypadku, koronawirus ma „znaczący wpływ na realizację imprezy turystycznej” – w Chinach zamknięto m.in. muzea i zabytki, w związku z czym nie da się zrealizować programu wycieczki. Tu mamy więc sytuację jasną, dlatego też organizatorzy wyjazdów, nie czekając na rezygnację turystów, anulują te wycieczki i zwracają wszystkie wpłacone środki.

Ale już w przypadku wyjazdu do innego kraju, w którym stwierdzono pojedyncze przypadki koronawirusa (trudno mówić o „znaczącym zagrożeniu”) i, w którym nie występują żadne utrudnienia wpływające na realizację imprezy (działają atrakcje turystyczne, hotele, restauracje, etc.) biuro podróży może mieć podstawy do tego, by klientowi naliczyć koszty w przypadku rezygnacji.

Moim zdaniem nie wystarczy sam fakt powołania się na ryzyko związanie z koronawirusem. Nie tylko dlatego, że w wielu przypadkach realna skala ryzyka trudna jest do oszacowania, ale przede wszystkim ze względu na fakt, że w ustawie pojawia się wymóg „znaczącego wpływu na realizację imprezy turystycznej”. W związku z tym uważam, że powszechnie przywoływany artykuł 47 ustawy o imprezach turystycznych, wcale nie jest tak jednoznaczny, jak to zwykło się ostatnio przyjmować.

I na koniec najistotniejsze. Bezpieczeństwo oczywiście jest ważne. Żadna, nawet najbardziej atrakcyjna impreza turystyczna nie jest warta tego, by ryzykować życiem i zdrowiem. Wie to każdy szanujący się touroperator i w praktyce stosuje tę zasadę.

W naszym biurze anulowaliśmy wycieczki do Chin i Iranu, zwróciliśmy turystom wpłacone pieniądze, sami zostaliśmy z poniesionymi kosztami. Dobre praktyki biura podróżny mogą działać w interesie klienta skuteczniej, niż nieprecyzyjny przepis prawny.

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén