Blog Krzysztofa Matysa

Podróże i coś więcej.

Strona 23 z 38

Indyjski Dzień Dziecka

W Indiach Dzień Dziecka obchodzony jest 14 listopada.

Mam przed sobą dzisiejszy” Hindustan Times”, a w nim duże, modułowe ogłoszenia. Szczęśliwego Dnia Dziecka życzą przedsiębiorstwa i politycy. Są i bardziej dyskretne formy reklamy. Oto koncern Tata promuje swój program budowy Indii przez edukację. Firma znana u nas głównie z przemysłu motoryzacyjnego (najtańszy samochód świata – Nano) inwestuje również w inne obszary, jest na przykład właścicielem herbaty Tetley. Tak się właśnie teraz dzieje na tym świecie. Indyjska firma kupuje takie marki jak Jaguar czy Land Rover. I nie da się już tego zatrzymać, przyszłość należy do Indii. A właściwie do indyjskich dzieci. Dlatego Tata inwestuje również w naukę. Jak informuje czytelników gazety, ma już 2 miliony studentów i  500 szkół!

 

Wycieczka szkolna, 14 listopada 2011 r., Sikandra koło Agry, Indie.

Jak ciekawie ujął to Amartya Sen, indyjski ekonomista i laureat Nagrody Nobla: „trudność w zrozumieniu Indii polega na tym, że jeśli jakaś opinia o tym kraju jest słuszna, to prawdziwe jest również jej zaprzeczenie”.

Fakt jest taki, że Indie mają z jednej strony olbrzymie problemy, a z drugiej wielkie osiągnięcia. Dotyczy to również dzieci. Można podać kilka danych.

·      Jest tu sześć razy więcej studentów niż w Chinach! Kilka dziesiątków lat temu, rząd w Delhi postawił na szkolnictwo wyższe na najlepszym poziomie. Głównie w tworzących rozwój branżach, jak chociażby informatyka – kształcą najwięcej i jednych z najlepszych na świecie specjalistów. Dziś tylko w Bangalore pracuje ich więcej niż w słynnej Dolinie Krzemowej. Dzięki temu Indie zabierają wykwalifikowane miejsca pracy Zachodowi. Ocenia się, że każdego roku z USA ucieka ich tu około 200 tys.!

·      Indie są bardzo młodym społeczeństwem. Średnia wieku poniżej 30 lat! Dla porównania w Chinach ponad 40 – polityka radykalnego ograniczania przyrostu przyniosła tu niebezpieczne skutki, społeczeństwo Chin starzeje się, za 20 lat będą problemy. A wtedy na światowy rynek wejdą miliony dobrze wyedukowanych Indusów. Rozleniwione społeczeństwa Zachodu nie sprostają konkurencji.

·     W tym roku Indie wypuściły najtańszy tablet na świecie. Cena? Tylko 35 $! Działający, nowy, sprawny! Na razie jest program pilotażowy, rząd zakupił próbną partię 100 tys. Do rozdania w szkołach. Jak wszystko pójdzie dobrze, to cel jest prosty – tablet dla każdego ucznia!

Na ulicy Starego Delhi

·      A z drugiej strony:  ciągle aż 30 proc. społeczeństwa to analfabeci; wiele państwowych wiejskich szkół jest niedofinansowana, a dzieci kończą naukę po kilku latach (tylko 15 proc. kontynuuje naukę w szkole średniej, a 7 proc. na studiach).

·     100 mln dzieci poniżej 14 roku życia pracuje.

·       5 mln dzieci jest wykorzystywana do pracy niewolniczej!

·      50 tys. dzieci pracuje w ekstremalnie toksycznych manufakturach zapałek. Pracują już 3-letnie maluchy!  W wieku lat 6, mają zrujnowane zdrowie.

Najgorzej mają dziewczynki. W hinduskiej tradycji bardziej pożądani są synowie (ma to swoje religijne i społeczne uzasadnienie). Dlatego w Indiach rodzi się za mało kobiet. Średnia dla całego kraju wynosi (w zależności od roku) od 914 do 933 dziewczynek na tysiąc chłopców. Podczas gdy naturalny wskaźnik demograficzny wynosi 106 do 104. Są regiony Indii, gdzie jest jeszcze gorzej, na tysiąc chłopców przypada poniżej 800 dziewczynek!

W Orci. Tu zaczynają się prawdziwe Indie

Od lat zakazana jest tu selektywna aborcja, a lekarz nie ma prawa poinformować kobiety w ciąży o płci dziecka (grozi mu za to do 3 lat więzienia!). Mimo to usuwanie ciąży ze względu na płeć jest praktykowane na dużą skalę.  Szacuje się, że w ciągu ostatnich 10 lat przeprowadzono 6 mln takich aborcji. Często zdarza się też niestety, że dziewczynki tuż po urodzeniu są uśmiercane. Lokalne władze Radżastanu wprowadziły becikowe; 1,8 tys. rupii (nieco ponad 100 zł) jeśli urodzi się córka. W biednych wiejskich społecznościach rodzice najpierw odbierają te pieniądze, a później zabijają dziecko. Sposobów jest kilka. Najczęściej wsypuje się noworodkom do ust i nosa piasek lub tytoń. Bywa też, że są zakopywanie żywcem.

Władze w różnych rejonach kraju próbują wszelakich sposobów by sytuację zmienić. Są, na przykład, dodatkowe zachęty dla dziewczynek chodzących do szkoły. Intensywną działalność prowadzi, powołane w tym celu, Ministerstwo Kobiet i Rozwoju Dzieci.

W zeszłym roku rząd centralny, w całych Indiach wprowadził Dzień Dziewczynki. Obchodzony jest 24 stycznia. Może to coś zmieni.

Zobacz też: Tadź Mahal oraz: Waranasi – święte piekło hindusów.

PS
Problem nie dotyczy tylko Indii. Na świecie brakuje około 160 mln kobiet!

Więcej informacji o Indiach.

Indie

Do 27 listopada jestem w Indiach i Nepalu, bezpośredni kontakt ze mną tylko na mail (link „napisz do mnie” po lewej stronie) lub sms: +48 728 245 585.
W tym czasie biuro oczywiście pracuje normalnie.
Pozdrawiam serdecznie.

Kto sprzedaje wycieczki

Do biura wchodzi klient. Opalony, wyraźnie zadowolony. W ręku trzyma jakiś prezent, drobiazg, coś co przywiózł z wakacji, statuetkę, wino, czekoladki… Tak chce podziękować za udane wakacje. Choć nie jest to częsta sytuacja, to jednak się zdarza. Wystarczy umiejętnie dobrać ofertę i trafić na sympatycznych ludzi.

 

Jak nazywa się stanowisko osoby pracującej w biurze podróży? Jednego dobrego określenia chyba nie ma. Najczęściej na wizytówkach widnieje napis: „specjalista ds. turystyki”. Zdarzają się też: koordynatorzy, doradcy, itp.

 

Uśmiechnięci, ładnie ubrani. Wchodząc biura klient powinien mieć wrażenie, że już jedną nogą jest na wakacjach. Słoneczny wystrój, kolorowo i przyjemnie. Kuszą eksponowane na półkach katalogi. Można też zadziałać subtelniej, w nieco ukryty sposób. Niebagatelną rolę odgrywa węch. Handel odkrył to już dawno. Sklepy stosują różnego rodzaju mieszanki zapachowe. W biurach podróży najlepiej sprawdza się połączenie aromatów olejku do opalania i ręcznika plażowego. W takim otoczeniu łatwiej podjąć decyzję o zakupie wycieczki.

 

Co trzeba umieć żeby wykonywać taką pracę? Poza ogólnymi, podstawowymi dziś umiejętnościami, wymagane są trzy:

 

  • Zdolności psychospołeczne. Dobry kontakt z klientem.
  • Obsługa specjalistycznych systemów rezerwacyjnych.
  • Znajomość destynacji. To najbardziej rozbudowana dziedzina. Wymaga najwięcej czasu. Trzeba znać kraje, kurorty, hotele, wycieczki. Trzeba umieć doradzić i pomóc klientowi wybrać. Podstawy można zdobyć w trakcie teoretycznej nauki (katalogi, internet, prezentacje zawodowe), ale mistrzostwo związane jest z praktyką. Trzeba samemu jeździć, oglądać, notować… Temu właśnie służą study toury, czyli wyjazdy szkoleniowe.

 

Obserwuję branżę od lat i wydaje mi się, że spora cześć pracowników biur podróży, z całego zawodu, najbardziej lubi właśnie te służbowe wyjazdy. Są to najczęściej tygodniowe imprezy, w trakcie których, pracownicy wizytują hotele i korzystają z oferty wycieczek fakultatywnych. Wszystko po to by lepiej poznać produkt, który będą później sprzedawać. Leci się więc np. na Kretę, do Egiptu, Portugalii, na Sri Lankę czy do Kenii. Spotyka pracowników innych biur, wymienia się doświadczeniami, rozmawia z rezydentami, itd. Wszystko w przyjemnej, niemal wakacyjnej atmosferze. Czasem może nawet w zbyt przyjemnej. Study tour nosi wszak wszystkie cechy wyjazdu integracyjnego.

 

Kto chce dobrze doradzać swoim klientom i dużo sprzedawać, jeździć powinien. Po latach pracy w tym zawodzie, ludzie znają niemal każdy hotel, niemal w każdym turystycznym kraju.

 

Czy trzeba skończyć specjalistyczne studia?

Nie ma wymogu ukończenia studiów na kierunku turystyka. Znam wiele osób w branży, które są absolwentami zupełnie innych specjalizacji. Moim zdaniem, jednym z lepszych posunięć dla osób, które chcą związać się z ta branżą są studia lingwistyczne. Znajomość języków, zawsze się tu przyda. Jeśli już ktoś chce studiować turystykę, to powinien bardzo starannie wybrać uczelnię. Na wielu kierunkach o tej nazwie jest czysta teoria. Nie ma np. zajęć z systemów rezerwacyjnych! Dokładnie sprawdźcie program. Przeanalizujcie go pod kontem wymagań jakie będą stawiać wam pracodawcy. Dowiedzcie się, czy uczelnia zapewnia dobre zajęcia praktyczne. Ładna nazwa szkoły nie wystarczy. Liczą się konkretne umiejętności. I tylko to!

 

Więcej o pracy, zarobkach i umiejętnościach pracowników biur podróży Praca w biurze podróży – informacje zawodowe.

Kobieta w Egipcie

Tu, samotnie podróżująca kobieta, bez opieki męża, ojca lub brata, kojarzy się z panią lekkich obyczajów.

Egipcjanie  często, po prostu, mają wypaczone pojęcie o Europejkach. Mógłbym napisać co sądzą o kobietach z Zachodu, ale byłoby to chyba niecenzuralne. Wiele razy, w różnych miejscach, podekscytowani panowie w galabijach pytali mnie czy u nas naprawdę tak jest, że… I tu następowała obrazkowa ilustracja, dopełniająca pytania. Wyciągali przemycone z Europy „świerszczyki”i pokazywali o co im chodzi.

Południowy Egipt. Na targu.

Południowy Egipt, na targu

No cóż, niektórzy za oczywiste przyjmują to, co widzą. Skoro kobiety są tak łatwe w filmach, to w życiu również. Skoro takie publikacje są u nas dozwolone, to znaczy, że nie mamy nic przeciwko podobnym praktykom, a wręcz je popieramy i sami stosujemy. Pomaga w tym religijna propaganda, strasząca zgniłym Zachodem.

Dlatego niejednej dziewczynie, na ulicach dużych egipskich miast, zdarzyły się konkretne propozycje. Pamiętam, że moje koleżanki, z którymi byłem tam na stypendium, miewały z tym spore problemy. Idzie biała kobieta i nagle czuje, że ktoś łapie ją za pupę. W biały dzień, w centrum Kairu. Odwraca się, leje gościa po twarzy, a ten jest strasznie zdziwiony. Myślał, że z Europejkami tak można.

 

Strój turystek mocno odbiega od egipskiego kanonu

Strój turystek mocno odbiega od egipskiego kanonu

W pewien sposób, pomagają w tym niektóre panie, robiąc to, co nigdy nie przyszłoby do głowy Egipcjankom. Ubierają się odsłaniając ramiona, nogi, dekolty; mieszkają w pokoju hotelowym z kimś, kto nie jest mężem, publicznie piją alkohol i palą papierosy. To wszystko w obrębie kurortu i innych turystycznych enklaw jest standardem, więc pracujący tam Egipcjanie zdążyli się przyzwyczaić. Nie gorszy ich to, a co najwyżej mocno ośmiela. Ale już w „prawdziwym” Egipcie, czyli na prowincji, a nawet w największych miastach, jak Kair i Aleksandria, będzie to budziło powszechne oburzenie, a z drugiej strony, powodowało niedwuznaczne i czasami dość natarczywe zaczepki.

Daleki jestem od straszenia. Egipt to piękny kraj. Od lat jest motorem polskiej turystyki wyjazdowej. Ale są sytuacje, w których panie powinny mocniej uważać, jeśli nie chcą wystawić się na niebezpieczeństwo. Potrzebna jest elementarna wiedza o kulturowych różnicach. Pamiętacie „arabską wiosnę” i demonstracje w centrum Kairu? Nasze media tak się tym zafascynowały, że niemal pominęły milczeniem to, co spotkało zbyt atrakcyjnie ubraną, znaną dziennikarkę (seksualnie napastowana przez tłum mężczyzn). Zobacz.

Egipcjanie zwracają uwagę na strój, zachowanie, a nawet fryzurę kobiety. I tak, np. rozpuszczone, długie włosy mogą być odczytane jako erotyczny sygnał wysyłany przez kobietę! Nic tu się nie zmieniło przez kilka tysięcy lat, podobnie było w czasach  faraonów. Zachował się znamienny tekst. Mężczyzna mówi do kobiety: „Włóż perukę, spędzimy trochę czasu w łóżku”. Zdanie to zapisano kilka tys. lat temu. Takie motywy trwają długo. W starożytnym Egipcie popularnym afrodyzjakiem była… sałata. I nadal jest!

Podobnie może zostać zrozumiany uśmiech kobiety, a szczególnie spojrzenie prosto w oczy. Dlatego Egipcjanki unikają takich zachowań. Gdyby tylko panie, przechadzające się po deptakach Hurghady znały arabski! Bywa, że bardziej rozebrane niż ubrane, wystawiają się na niewybredne docinki i uwagi. Idziesz sobie za taką kobietą i słuchasz o czym rozmawiają mijający ją Arabowie. Zawsze o jednym!

Inne teksty na podobny temat:

Egipt po raz pierwszy
Oswajanie Egiptu

Więcej artykułów o Egipcie.

Promocja kraju

Ministerstwo gospodarki wydało 3,2 mln złotych po to, by się dowiedzieć, że „Polska praktycznie nie istnieje”. Bardzo dobrze, że wydało. Inaczej dalej żyłoby w nieświadomości. Choć prościej byłoby spytać Polaków, którzy znają świat (podróżują, czytają, poznają). Powiedzieliby dokładnie to samo.

  

Jakiś czas temu napisałem o tym tekst (Polska, czyli co?). Nie doczekał się żadnej reakcji. To symptomatyczne. Mało nas to obchodzi, uważamy, że to nieistotny problem. My Polacy żyjemy w swoim, hermetycznym świecie. Składa się on z mieszanki kompleksów i dumy. I jedno i drugie, jest nieuzasadnione. Nie mamy szczególnych powodów, ani do wstydu, ani do chwały. Mamy za to wiele do zrobienia. I nie jest to szczególnie trudne. Trzeba tylko otworzyć oczy.

 

Problemem Polski nie jest zły wizerunek, lecz jego brak”, donosi Onet (zobacz), streszczając wyniki badań. Z sondażu zamówionego przez resort gospodarki wynika, że w „czterech z dziewięciu kluczowych rynków nasz kraj praktycznie nie istnieje”. Nie ma nas.

 

Nikt nigdy nie słyszał o takim kraju. Nie mamy swojej wieży Eiffla, nie ma narodowej potrawy, trunku i marki samochodu. Nie ma zabytków i innych atrakcji. Naprawdę nie ma?! Co nieco jest. Tyle, że wymaga promocji! Tak jak cała nasza kultura. Świat turystyki czy inwestycji zagranicznych to, po prostu, rynek i obowiązują tu rynkowe zasady. Promocja ponad wszystko! A jaką wagę przywiązuje się do tego w Polsce? Nie chodzi o jeden filmik emitowany przez kilka tygodni w zachodnich telewizjach. Rzecz w długofalowej, konsekwentnej polityce. Rzecz w nakładach na polskie instytuty kulturowe, stypendia, programy wymiany, publikacje, itd. Bez tego, wszystko jest tylko kwestią przypadku.

 

Ktoś powie, że nie ma na to pieniędzy. Na różne cele może nie być, ale akurat nie na to! Kwoty tu zainwestowane zwracają się wielokrotnie. Wszyscy to wiedzą. Dlatego Japonia, za własne pieniądze, wybudowała kompleks opery i muzeum w centrum Kairu. Odzyskali to z nawiązką w sprzedanych tam samochodach, sprzęcie RTV, i tym podobnych tworach techniki. Ile kosztowała nas narodowa strzelanka w Iraku i w Afganistanie? Co z tego mamy? Za te pieniądze „podbilibyśmy” cały islamski świat! Oczywiście w warstwie kultury, nauki i sztuki. Ich elity dobrze by nas znały. Owoce tego mielibyśmy przez pokolenia!

 

Słyszeliście coś o tym w skończonej właśnie kampanii wyborczej? Która z partii miała w programie wzrost nakładów na szeroko rozumianą promocję kraju? Nie wiecie? Żadna?! O czym to świadczy? Odpowiedzcie sobie sami.

 

Żeby była sprawa jasna, nie fetyszuję reklamy. Uważam, że, przede wszystkim, trzeba mieć co promować! Pięknie jest zarabiać na turystach przyjeżdżających do Krakowa. Ale czy my dziś budujemy coś na miarę Sukiennic i kościoła Mariackiego?! Zostawimy naszym potomnym coś z czego będą mogli korzystać? Inwestujemy w tworzenie atrakcji naszego kraju?!

 

Globalna wioska oznacza bezwzględną i trudną konkurencję. Nikt  nie będzie nas cenił za to, że dzielnie walczyliśmy z bolszewikami i Hitlerem, za to że mieliśmy Armię Krajową, Solidarność i papieża. Już tego nie pamiętają. Musimy wymyślić coś nowego. I bardziej atrakcyjnego!

 

Jeżdżę zawodowo. Spotykam się z ludźmi z branży turystycznej. Znają świat. O Polsce wiedzą niewiele. Jeszcze nie spotkałem nikogo w Indiach, Nepalu, Etiopii, Gruzji czy Armenii, kto wiedziałby, że mamy ostatni w Europie naturalny, nizinny las (Puszcza Białowieska) i dziko żyjące żubry. Reagują dużym zdziwieniem, są kompletnie zaskoczeni. Staram się, ale niestety, wszystkich nie dam rady poinformować. Ktoś pomoże?

 

Tadź Mahal

Jeden z portali zamieszcza dziś artykuł o mocno niepokojącej wymowie. W skrócie można przedstawić to tak: Chcesz zobaczyć Tadź Mahal? Musisz się pospieszyć, ponieważ w ciągu pięciu lat zabytek runie!

Magia Tadź Mahal

Magia Tadź Mahal

Chodzi o to, że budynek wzniesiony został na podmokłym terenie, tuż nad brzegiem rzeki. Wybudowano go na mahoniowych palach. Drewno, jeśli na stale zanurzone jest w wodzie, trwa w dobrym stanie. Ale od jakiegoś czasu rzeka Jamuna ma coraz mniejszy nurt, teren pod budowlą wysycha i w wyniku tego pale szybko korodują. Mówiąc krótko, monumentalny budynek stoi na niepewnym fundamencie. Specjaliści alarmują, a Tadź Mahal ma kolejną reklamę.

Byłem, widziałem, oprowadziłem sporo wycieczek, ale Tadź jakoś mnie nie uwiódł. Oczywiście, jest piękny i wyjątkowy, bardzo charakterystyczny i wręcz idealnie pasuje do katalogu z wycieczkami, ale przecież to tylko powierzchowność, za którą kryje się okrutna historia. Warto wspomnieć też o tym, że choć zabytek stał się symbolem Indii, to raczej Hindusów obraża niż reprezentuje.

Wiem, że mogłem rozczarować niejedną osobę. Przepraszam, ale w przypadku tej atrakcji turystycznej, narosło tak wiele nieporozumień, że warto wyjaśnić to i owo.

Zacznijmy od nazwy

Zgodnie ze zmianami wprowadzonymi na XX posiedzeniu Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami Polski (27 września 2005 roku) poprawna polska nazwa mauzoleum to Tadź Mahal. Tak też również powinniśmy wymawiać tę nazwę. Nie „tadż”, a „tadź”. Zgłoska „dź” jest wspólna dla języków Indii i języka polskiego. Jesteśmy uprzywilejowani. Anglicy nie maja takiego komfortu i muszą używać zgłoski „dż”. To za ich przykładem zaczęliśmy nazywać ten zabytek Tadż Mahal (od angielskiego Taj Mahal), ale jest to niepoprawne. Dziwne, że w wielu publikacjach ta forma dalej jest stosowana.

Tadź Mahal to bardzo oblegane miejsce

Romantyczna opowieść

Nie wiem kto to wymyślił i kiedy ów pomysł się pojawił, ale dziś mauzoleum nazywane jest Świątynią Miłości. Piękne to i idące naprzeciw naszym oczekiwaniom. W internetowym głosowaniu, jakie miało miejsce w latach 2006 – 2007, został wybrany do grona siedmiu nowych cudów świata. Przypisano mu takie atrybuty, jak miłość i pasja.

A jak to było naprawdę? Mumtaz Mahal, żona Szahdżahana (z pochodzenia Ormianka) była córką perskiego dostojnika i najbliższego współpracownika cesarskiego dworu. Wiele wskazuje na to, że ta wyjątkowo mądra kobieta, miała spory wpływ na męża. W zapętlonym w zdradach i okrucieństwie mogolskim dworze, mogła być jedyną osobą, której cesarz ufał. Tym też tłumaczy się rozpacz Szahdżahana po stracie żony. Mumtaz zmarła w czerwcu 1631 r. w wyniku powikłań porodowych. Urodziła czternaste dziecko (cóż za eksploatacja!) Organizm nie wytrzymał trudów podróży (towarzyszyła mężowi w wyprawach pacyfikujących kraj). Rozpacz Szahdżahana wyraziła się między innymi dwuletnim okresem żałoby. W całym państwie nikt nie mógł tańczyć i śpiewać. By wymusić żałobę wymordowano niejedną hinduską wieś (święta religijne związane są z tańcem i śpiewem). W wyniku tego, do tej pory, w miarę tolerancyjny władca, przeszedł na stronę twardego islamu, wszczynając prześladowania hinduskich wierzeń. Burzone były tradycyjne świątynie, a na ich miejsce wnoszone meczety. Zakazano małżeństw mieszanych. Szahdżahan pogrążył się w motywowanym religijnie okrucieństwie.

Szybko też znalazł pocieszenie. Zawsze otaczał się kobietami, ale teraz to był już czysty hedonizm. Podejrzewa się go o kazirodczy związek z najstarszą córką. Więcej na ten temat w artykule: Indie Wielkich Mogołów.

Budowa

Trwała około 20 lat. Zbiegła się w czasie z tragicznymi wydarzeniami. Doprowadzona do ruiny wysokimi podatkami,

Nasze biuro w Tadź Mahal

Nasze biuro w Tadź Mahal

indyjska wieś, cierpiała głód. Do tego doszły epidemie. Z głodu umierały całe prowincje. Mimo to budowa postępowała. Były fundusze na opłacenie 20 tys. robotników, drogie materiały, ogromne ilości pereł, srebra, złota i szlachetnych kamieni.

Raczej za wydumane (przez hiszpańskiego misjonarza) należy uznać informacje jakoby w pracach przy wznoszeniu mauzoleum udział brali Europejczycy (Włoch i Francuz). Nie mamy na ten temat żadnych innych wzmianek. Domyślamy się, że podbijający Indie biali, mieli kłopoty z uznaniem, że sami Indusi byli w stanie zbudować coś takiego. I z tego powodu pojawiła się popularna historia o udziale Europejczyków.

Symbol Indii

Tadź Mahal został wybudowany na indyjskiej ziemi, ale przez obcą dynastię, która podbiła Indie i nieludzką eksploatacją doprowadziła kraj do ruiny. Mogołowie byli muzułmanami, dlatego mauzoleum to ma islamska formę. Jest muzułmańskim grobowcem! Nie ma nic wspólnego z hinduską kulturą i tradycją! Mahatma Gandhi mawiał, że Tadź Mahal jest symbolem podboju i ucisku Indii.

W następnym miesiącu jadę tam ponownie. Jako pilot i przewodnik, z grupą turystów. Wcale nie będę zaskoczony, jeśli od początku wycieczki wszyscy będą pytać o Tadź Mahal. Nie będę zdziwiony, jeśli największe wrażenie zabytek wywrze na paniach.

Wydaje się, że część osób jest tak zauroczona popularną wersją historii o miłości, że gotowa jest przymknąć oko na niepasujące do tego obrazu okoliczności. Piękna legenda Tadź Mahal odpowiada na zapotrzebowanie. Chcemy bajki? Oto ona! Piękna, istniejąca na prawdę, z białego marmuru. Można dotknąć i zrobić zdjęcie.

Zobacz też: Kadźuraho, świątynie seksu i Orcia – prawdziwe Indie.

Autorskie biuro podróży Krzysztof Matys Travel

Polska, czyli co?

Wróciłem z Armenii. Kilka dni temu, na Placu Republiki, w samym centrum Erywania, dwaj turyści z mojej grupy, spotkali turystów z Iranu. Jedni i drudzy, młodzi ludzie, ciekawi świata, próbowali się czegoś o sobie dowiedzieć. Było miło i sympatycznie. Niestety pojawił się niespodziewany problem. Irańczycy w ogóle nie kojarzyli takiego kraju jak „Poland”. Nic, a nic.

 

Wcale nie czuli się z tym głupio. Wręcz odwrotnie, zaskoczeni informacją, niezrażeni sytuacją, próbowali zdefiniować ten nowy dla nich byt. Padły pytania pomocnicze.

 

Jedno, które szczególnie mi się spodobało, brzmiało: Jaki słynny budynek macie? Szeroko otwarte oczy polskich turystów świadczyły, że mają trudności z odpowiedzią. Irańczycy próbowali pomóc. Australia to budynek opery w Sydney; Paryż, to wiadomo; Rzym też; Moskwa – Kreml, itd. A u was? Nasi nie potrafili podać niczego godnego uwagi. Kiedy już było wiadomo, że dalsze próby identyfikacji kraju nic nie dadzą, chwycili się ostatniej deski ratunku. Padło słowo „papież”. Nie zadziałało! No to jeszcze jedna rozpaczliwa próba: „Jan Paweł II”. Też nic! Katastrofa! Rozstali się miło i sympatycznie, ale z dziwnym uczuciem, że mieszkają w państwie-nic. Kraju, które nie ma wizytówki. Ani architektury, ani znanej marki samochodu (komputera, odzieży, piwa, klubu piłkarskiego, etc.).

 

Z rozmowy i zadawanych pytań wynikało, że Irańczycy nie byli skończonymi głąbami. O świecie trochę wiedzieli. O Polsce nic.

 

Dla turystów z mojej grupy było to sporym zaskoczeniem. Jak można nie znać Polski? Jak można nie słyszeć o naszym papieżu?!

 

Przyzwyczaiłem się już do tego. Nie dziwi mnie to i nawet rozumiem. Co więcej, uważam, że winę za to ponosimy my sami! W naszej pięknej, polskiej megalomanii, wydaje się nam, że wystarczy Jan Paweł II by wszyscy nas znali i do tego jeszcze szanowali! To idiotyczne, ale tak właśnie myślimy. Jak się sami nie przekonamy, to nie uwierzymy, że są kraje i cywilizacje, gdzie hasło JPII nic nie mówi, a są i takie, gdzie znane jest, ale szacunkiem wielkim się nie cieszy.

 

Co robimy żeby promować nasz kraj?! Z czasów studiów na Uniwersytecie Kairskim pamiętam, że w tym ogromnym dwudziestomilionowym mieście nie było ani jedno kursu języka polskiego. Nie było żadnej promocji polskiej kultury! Dla porównania prężnie działał Czeski Instytut Kulturowy, a jeszcze lepsza promocję robiła bardzo popularna tam Skoda i Czeskie Linie Lotnicze, które nie wycofały się tak, jak nasz LOT.

 

Ile pieniędzy z publicznych funduszy wydaliśmy przez ostatnie lata na nową architekturę? Budowaliśmy gmachy, urzędy, kościoły. Czy powstał choć jeden obiekt, który mógłby stać się wizytówką kraju? Dlaczego nie?! Ponieważ nikt o tym nie myśli. Chyba wydaje nam się, że dwie osoby, Wałęsa i Karol Wojtyła, zapewnili nam już rozpoznawalność, splendor i szacunek na długie lata.

 

A swoją drogą, miło by było wracać do kraju ładnej architektury. Jak ląduję w Warszawie, siłą rzeczy porównuję ją do miast, w których przed chwilą byłem. Nasza stolica wypada słabo. Ładniejszy jest Erywań. Tbilisi też.

 

  

Wybudowany kilka lat temu most nad rzeką Mtkwarą. Otoczony wiekowymi zabytkami średniowiecznego Tbilisi, szybko stał się charakterystycznym punktem miasta i atrakcją turystyczną. Pięknie iluminowany, ciekawie wygląda również w nocy. Dobry przykład nowoczesnej architektury.

 

Zobacz również: „Łuk triumfalny”

 

11 września

Dziesięć lat temu całe lato spędziłem w Egipcie; 11 września byłem w drodze, wiozłem turystów z Kairu do Szarm el Szeikh. Skończyliśmy właśnie tygodniową wycieczkę dookoła kraju. Wczesnym wieczorem, po ośmiu czy dziewięciu godzinach spędzonych w autokarze, dojechaliśmy na miejsce i kwaterowałem grupę w hotelu. Stałem przy kontuarze recepcji, dopełniałem formalności, ale jednym okiem spoglądałem na stojący nieopodal telewizor. Zaciekawił mnie wyświetlany tam film. Nie widziałem tego wcześniej! Coś nowego i oryginalnego. Turyści rozeszli się już do pokoi, spytałem recepcjonistę: co to za film? To nie film – odpowiedział, to się dzieje naprawdę!

 

Następnego dnia rano musiałem być w Kairze. Czekał mnie nocny przejazd miejscowym autobusem. Skorzystałem z gościnności egipskich kolegów, chciałem odświeżyć się przed podróżą. Jedząc kolację, oczywiście oglądaliśmy telewizję. Jakie były reakcje? To właśnie jest niesamowite! Jeden z gospodarzy cieszył się jak dziecko. Dla niego to było święto. Tak jakby po zwycięskiej wojnie. Był to młody człowiek, pracujący w turystyce. Zdawał sobie sprawę, że za chwilę straci pracę. Oczywistym było, że wystraszeni ludzie Zachodu przestaną przyjeżdżać do Egiptu. Pytałem go o to. Mówił, że nic go to nie obchodzi. Najważniejsze, że Ameryka dostała za swoje!

 

Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy dokładnie kto i dlaczego. Ale część Egipcjan już świętowała. Widziałem symboliczne gesty podrzynania gardła i słyszałem okrzyki: America halas! (Koniec Ameryki!).

 

To oczywiście nie było tak, że wyszli na ulice i wiwatowali. Ci, którzy się cieszyli, raczej robili to w domowym zaciszu, a jak publicznie, to na mniejszą skalę; w pracy, wśród bliskich znajomych Z różnych powodów. Również dlatego, że Egipt był krajem totalitarnym i do bólu policyjnym. Łatwo można było się narazić. Rząd Mubaraka funkcjonował dzięki łaskawości Waszyngtonu. To zobowiązywało.

 

Radość z upokorzenia USA, w żadnym razie nie przełożyła się na stosunek do obcokrajowców. Ani 11 września, ani później nie spotkało mnie nic przykrego.

 

Noc spędziłem w autobusie. Rano wysiadłem na przystanku w centrum Kairu. Miałem odebrać grupę przyjeżdżającą z Hurghady. W programie jednodniowej wycieczki piramidy i Muzeum Kairskie. Zostało mi jeszcze trochę wolnego czasu, spędziłem go w kawiarni przy Midan Tahrir (główny plac egipskiej stolicy, słynny stanie się dziesięć lat później, w trakcie rewolty, która obali Mubaraka). Zdążyłem wypić dwie piekielnie mocne i do bólu słodkie herbaty. Uwielbiam je. W Egipcie stawiają mnie na nogi, zastępują śniadanie. Wypaliłem sziszę. Było spokojnie, jak zawsze.

 

Około 10. przyjeżdżają wycieczki z Hurghady. Wiele autokarów na raz. Odnalazłem swój, wsiadłem i… zobaczyłem kompletnie przerażonych ludzi. Bali się! A najbardziej młodziutki pilot. Przywiózł turystów, ale interesowało go tylko to, by jak najszybciej wrócić do Polski. Wiedzieli już, że to Osama bin Laden. W głowie mieli proste równanie: islam – terroryści – Egipt. Trzeba było to jakoś opanować. Strach był absurdalny. Samoloty uderzyły w USA. To dość daleko od Kairu! Dobrze wiedziałam na czym opiera się bezpieczeństwo w Egipcie. Wszędzie było pełno tajnej policji, a po takich wydarzeniach ogłoszono pewnie najwyższy alert. Jeśli teraz, gdzieś było bezpiecznie, to właśnie w Egipcie!

 

Zresztą zawsze czułem się tu komfortowo. Bez najmniejszej obawy, że coś mi zagraża.

 

Grupa się uspokoiła, zrealizowaliśmy program, zwiedziliśmy co trzeba. Razem z nimi wróciłem do Hurghady. Przez następne dni obserwowałem jak kurort się wyludnia. Wyjeżdżali ci, którym kończyły się turnusy, a nowi nie przyjeżdżali. Po dwóch tygodniach było pusto. Nigdy więcej nie widziałem czegoś takiego! Ani jednego turysty w całej Hurghadzie! Trwało to kilka miesięcy. Straty były olbrzymie. Większy ruch zaczął się dopiero na początku 2002 roku.

 

Gruzińska Droga Wojenna

Jak powszechnie wiadomo, Gruzja jest bardzo malowniczym krajem. A jednym z najładniejszych szlaków jest Droga Wojenna. Może nazwa nieszczególna, brzmi groźnie i straszy, ale na szczęście, od dawna, z wojną nie ma nic wspólnego. Jest cicho i spokojnie. Nawet latem 2008 r. nie było tu walk. Prezentuje się pięknie. Jeśli ktoś chciałby w ciągu jednego dnia, zobaczyć to, co najładniejsze, to, co można uznać za kwintesencję kraju, to powinien przejechać tą trasą. (Zobacz blog w całości poświęcony Gruzji).

Czternastowieczna cerkiew Cminda Sameba – jedna z największych atrakcji Gruzińskiej Drogi Wojennej. Zabytek położony jest na wysokości 2170 m n.p.m, u stóp góry Kazbek.


Rozpoczyna się w Tbilisi. Wiedzie na północ, do rosyjskiego Władykaukazu. Ma długość 208 km. Przecina góry, wykorzystywana była więc przez tysiąclecia; wędrowali tędy m.in. Scytowie, Hetyci i Mongołowie. W XIX wieku zmodernizowali ją Rosjanie. Po to, by łatwo i sprawnie przerzucać kolejne armie. Co ciekawe, było tam wtedy wielu Polaków. W krwawych i niesamowicie okrutnych wojnach bili się po dwóch stronach frontu. Wcielani do armii rosyjskiej zostawali w niej lub uciekali i dołączali do powstańczych oddziałów. Tworzyli, np. doborową formację kawalerzystów Szamila, bojownika o wolność Czeczenii i Dagestanu. Wielką rolę odegrali polscy inżynierowie. Do tego stopnia, że na Kaukazie jasnym było, iż specjalistami od budowy dróg, twierdz, mostów i fabryk, są właśnie Polacy. Jedni budowali, inni burzyli – znani artylerzyści to też nasi rodacy…

 

Władykaukaz założyli Rosjanie w drugiej połowie XVIII wieku. Miał być ich głównym ośrodkiem w tym regionie. Z tego miejsca mieli kontrolować wszystko dookoła  (stąd nazwa miasta). Kawałek dalej na północ jest znany nam wszystkim Biesłan (właśnie mija rocznica tragicznych wydarzeń w tamtejszej szkole), a trochę na wschód, Grozny.

Góra Kazbeg (5047 m n.p.m.). Zdjęcie zrobiono w październiku z okolic cerkwii Cminda (Tsminda) Sameba

Góra Kazbek (5047 m n.p.m.). Zdjęcie zrobiono w październiku z okolic cerkwi Cminda (Tsminda) Sameba.

 

W 1942 r. armia niemiecka zatrzymana został dopiero na przedmieściach Władykaukazu. Była o krok od ogromnych złóż ropy. To najdalej wysunięte na wschód miejsce, gdzie dotarły ich wojska. Później zaczęły się klęski i odwrót. Pojawili się niemieccy jeńcy. W nieludzkich warunkach rozbudowywali Drogę Wojenną. Głód, choroby i ciężki, górski klimat sprawiły, że wielu z nich zmarło. Są tu ich cmentarze.

 

Dziś, droga ta mogłaby spełniać rolę ważnego szlaku handlowego. Pewnie by tak było, gdyby nie spór rosyjsko-gruziński. W 2006 r. wymiana handlowa ustała. Rosja, jednostronnie, pod pretekstem rozbudowy przejścia, wstrzymała ruch. Chodziło o osłabienie Gruzji i rządzącego nią Saakaszwilego. Teraz, sąsiednia Armenia stara się o zezwolenie Tbilisi na tranzytowy przewóz swoich towarów. Zobaczymy, może wkrótce coś się zmieni.

Widok z okolic Przełęczy Krzyżowej.

Na razie, główne znaczenie tej drogi, opiera się na turystyce. Jest nie tylko malownicza, ale i bogata w znamienite zabytki. Monastyr Dżwari, wybudowany na przełomie VI i VII wieku, pochodząca z XI w. katedra w Mcchecie, twierdza Ananuri (XVI/XVII wiek) i wreszcie, leżący u stóp góry Kazbek (5047 m.n.p.m), piękny kościół św. Trójcy. A w międzyczasie Przełęcz Krzyżowa (2379 m n.p.m.) i kurort narciarski Gudauri. Jest tu kilka przyzwoitych hoteli. Ładne pokoje, sauna, dobra kuchnia, wyciągi i stoki narciarskie tuż za oknem. Może kiedyś w Polsce zrobią się modne ferie na Kaukazie. Chce ktoś coś oryginalnego? Zamiast we włoskie Dolomity, to na narty do Gruzji.

Ananuri.

 

PS. Jaki jest najwyższy szczyt Europy? W Polsce dzieci wiedzą, że Mont Blanc (4811 m). Ale sprawa jest dyskusyjna. Jeśli granica Europy przebiega przez Kaukaz, to wyższy jest nie tylko Elbrus (5642), ale i Kazbek. Zobacz też: Gdzie leży Gruzja?

Moje wycieczki do Gruzji.

Prawda o biurach podróży

Po spektakularnych bankructwach Orbisu i Selectoursa, zadzwonił do mnie jeden z popularnych dziennikarzy telewizyjnych. Spytał: „Panie Krzysztofie, tak między nami, które biuro następne?”. Niechętnie, ale dałem wtedy wciągnąć się w te spekulacje. Dziś już nie popełniłbym tego błędu. Wiem, że sytuacja finansowa dużego touroperatora to jedno, a bankructwo to drugie. Ekonomicznie, tak zwane, renomowane polskie biura podróży, nie są w najlepszej sytuacji. Niezależnie od tego, co ogłaszają i czym się chwalą, ostatnie lata wypadły słabo. Dla niektórych organizatorów na tyle nieciekawie, że musiały poszukać pieniędzy na zewnątrz. Bez nich ogłosiłyby bankructwo.

Jak to się robi, czyli kto dotuje polskie biura?

Mechanizmów jest kilka. Po pierwsze zarejestrowane u nas w kraju firmy organizujące masowy wypoczynek, często powiązane są organizacyjnie i finansowo z zagranicznymi podmiotami. I tak, jest kilka biur, które powstały i działają dzięki funduszom z krajów arabskich. Najprościej może wyglądać to tak:

Ktoś, np. w Tunezji jest właścicielem kilku hoteli, a może jeszcze paru innych biznesów. Polska to duży i chłonny rynek, więc jakiś członek rodziny zostaje oddelegowany do Warszawy, żeby tu uruchomić biuro i przysyłać klientów. Z czasem firma się rozrasta. Zaczyna robić też Egipt, Grecję i Bułgarię… Ale klucz do sukcesu dalej stanowi Tunezja. W czasach dobrej koniunktury wszystko się pięknie kręci, biuro utrzymuje się samo i nawet coś tam zarabia, ale jak przychodzi kryzys, rozrośnięte struktury nie są w stanie zarobić na siebie. Co wtedy, ogłosić plajtę? Nie, wtedy hotele w Tunezji dokładają do polskiego biznesu. W nadziei, że za rok czy dwa koniunktura wróci.

Można też i inaczej. Polskie biuro przez całe lato wysyła turystów do Grecji. A na koniec sezonu, wcale nie ma ochoty zapłacić greckim kontrahentom. Hotelarze nie dostają należnych im środków, a greckie biura pieniędzy za całą miejscową obsługę. W ten sposób polski touroperator „tnie koszty”. Niemożliwe? Możliwe, możliwe. Niedowiarków mogę poznać z właścicielem greckiego biura, któremu nie zapłacono. Próbował szukać pomocy w Polskiej Organizacji Turystycznej, próbował różnych dróg. Została mu tylko droga sądowa. Trochę to potrwa, nie wiadomo czym się skończy, może wcześniej on zbankrutuje. To nic. Najważniejsze, że turyści jeżdżą dalej i są zadowoleni.

Ciekawie wygląda podobny mechanizm z jednym z krajów arabskich. Polskie biuro co roku nie reguluje części należności. Ma zapłacić za hotele np. milion dolarów, a płaci tylko 700 tys. Powstaje spór, a po nim ugoda. Nasze biuro mówi: zapłacimy tyle i koniec, ale za to w następnym roku znowu przyślemy wam klientów. Bierzecie to i zgoda, albo nie dostaniecie nic. I biznes jakoś się kręci. Oczywiście do czasu. Sęk w tym, że nikt, nawet mocno zorientowany w branży, nie jest w stanie stwierdzić kiedy może nastąpić kres tej gry.

Podane wyżej przykłady nie są niczym szczególnym. Można powiedzieć, że przedsiębiorczość jak każda inna. Podałem je tylko po to by pokazać, że w tej branży nie ma prostej drogi między kondycją finansową, a ryzykiem bankructwa.

Onet informuje, że znany płocki przedsiębiorca może wykupić udziały w Triadzie. W ten sposób agencyjne biuro Urlopy.pl zainwestowałoby w jednego z największych polskich touroperatorów. Być może mamy podobny mechanizm do tych, które miały miejsce wcześniej. Albo do transakcji dojdzie i Triada przetrwa (przypadek biura BeeFree uratowanego przez Rainbow), albo inwestor się wycofa, i wtedy…

Póki co, agenci spokojne sprzedają ofertę Triady. Jeśli Urlopy.pl zasilą biuro kwotą ponad 40 mln zł, może pozwolić to firmie wejść na giełdę i wrócić na pozycję lidera rynku. Mechanizm ten jest zresztą zgodny z ogólnoświatową tendencją. Pionowa konsolidacja na linii hotel-przewoźnik-touroperator-agent to sposób na sprostanie wymaganiom coraz trudniejszego rynku.

Rok temu ktoś zrezygnował z przejęcia Selectoura, a duży fundusz inwestycyjny zdecydował się nie dokładać więcej do Orbisu. I oba biura musiały ogłosić upadłość.

Dwa lata temu, w środku sezonu wakacyjnego, na granicy płynności był bardzo duży touroperator. Na wczasach były rzesze turystów. Kolejne tysiące czekały na wyjazd. Nikt nie podejrzewał, że ich wakacje wiszą na włosku. Znalazł się ktoś, kto przekazał większe pieniądze. Po cichu zmieniono prezesa, i tyle. Dzięki temu gazety nie napisały o największym bankructwie w historii polskiej turystyki.

Zobacz też: Czy biura podróży oszukują?

Strona 23 z 38

Działa na WordPress & Szablon autorstwa Anders Norén